Kisielnicka Józefa - NINA.rtf

(1004 KB) Pobierz

KISIELNICKA JÓZEFA

NINA

 

Wszystko robię co mogę, aby zrozumieć. Nawet udaję, źe rozumiem, ale nic nie rozu­miem. Jest to dla mnie galimatias niepojęty, niemożliwy do rozwikłania i nudny, przerażają­co nudny!

Już czwarty rok tak pokutuję za winy swoje, a gdybym się nie bała wstawać o 4-ej z rana i spać na twardem łóżku i jeść marchew z rzepą, jak u Karmelitek, i po nocach chodzić samotnie po ciemnych kurytarzach, na których tańczą cienie po ścianach, gdy na nie światło od kaganka padnie, i spać sama jedna w celi w której przede mną cale pokolenie zakonnic wymarło, to wolałabym sto razy wstąpić do klasztoru.

Nawet czuję w sobie rodzaj powołania, bo wszystko marnością nad marnościami mi się wy­daje, gdy mię mój stary pedant Sędzicki wynu­dzi. Codzień te same konferencye, rachunki, narady.

Anonsują Sędzickiego.

              Prosić...

fi

Słówko krótkie, ale w zastosowaniu do Sędzickiego wywołuje u mnie natychmiast ziew­nięcie, smutne, przeciągłe, beznadziejne ziew­nięcie. Machinalnie oglądam się dokoła, czy niema dla mnie ratunku, ale nie, już słyszę ciężkie kroki mego plenipotenta, już jest.

              Proszę pani hrabiny, tu potrzeba podpi­su. Chodzi o odbiór pieniędzy za poręby leśne.

              Ach będą pieniądze! —wołam uradowa­na.—To dobrze! bo przecież czas już nareszcie

0              kaplicy pomyśleć.

              Przepraszam panią hrabinę, ale te pie­niądze pójdą zaraz na opłacenie raty banku ziemskiego, to ostatni termin—to mus, zwlekać nie można, to przecież pani hrabina rozumie.

              Rozumiem, doskonale rozumiem, tylko chciałabym wiedzieć, dlaczego te pieniądze ma­ją być obrócone znowu na procenta. To mi się jakoś w głowie pomieścić nie może Tu odbieram 5,000 rub., tu je oddaje, tam 1,000

1              znowu je oddaję, a na kaplicę, jak niema, tak niema. Nie wiem, na co pan trudzi siebie i tylu oficyalistów i tylu robotników chyba na to, aby ciągle w kółko odbierać i oddawać.

Patrzy na mnie Sędzicki oczyma tak osłu- piałemi, że znowu mam się za idyotkę, więc czemprędzej kończę mój logiczny wywód — wykrętem:

              No tak, procenta, prawda procenta, hm... to znowu jasne, tylko...

0              mało mi się nie wyrwało, że tego nie rozumiem, ale powstrzymałam się na czas, bo przedewszystkiem chodzi o zachowanie powagi i o wlanie przekonania w oficyalistów, że potra­fię doskonale stać na czele swoich interesów. Ale między nami mówiąc, podejrzywam tych panów o pewien rodzaj lekceważenia dla mnie w tym względzie, pomimo wszystkich wysiłków moich.

Czwarty rok kończy się od śmierci Stasia. Ale... ale on tam kontent ze mnie być musi, bo się po bohatersku sprawiam, i sama sobie wy- dziwić się nie mogę. Może to i nie tak wielka zasługa z mej strony; doświadczenie, wiek doj­rzały, to znakomity doradca.

Miałam lat 22, gdy mnie Staś opuścił, dziś 26!

Codzień patrzę w lustro, czy mi włosy nie pobielały jeszcze od tego zmartwienia i od tych nudów i od tej pracy, i zawsze się dziwię, cze­mu na mnie nie znać tego wszystkiego.

1              włosy gładko zaczesuję, i pół żałoby jesz­cze noszę, kolor popielaty, biaty. Dziś pierwszy raz włożę suknię lila.

Dziwi mnie to i gniewa, że taka rzecz, jak suknia może mnie jeszcze bawić, a z drugiej strony trudno nie przyznać, że to istne cacko.

Tylko, że w moim wieku i po moich przej­ściach powinnam najwłaściwiej w habit się zaszyć.

s

Mama umarła w pół roku po śmierci Stasia i teraz nie mam nikogo, nikogo; bo trudno li­czyć Castrelkę jako istotę zdolną udzielić pocie­chy, czy rady. Andzia tak daleko! Mój Boże! mój Boże! Strasznie mi smutno na świecie. Czemuż mi Staś dzieciątka nie zostawił?

Mam zwierzyniec Castrelki, kanarki, psy i koty, sześć mopsów bardzo zabawnych. Cóż to pomoże! Pustka i pustka. O czemuż mnie oni nie zabrali z sobą?

Mieszkam znowu w Krusznicy. Rodzina Stasia zabrała wszystko —mnie coś tam dali, ale sama nie wiem ile. Tyle korowodów i przy­krych formalności z tego powodu, a mnie to tak mało obchodzi. Uprzejmie pozwolili mi wybrać co zechcę z pamiątek po Stasiu. Zabrałam pia­no-orgue i sztucer.

Na piano-orgue, gdy wicher wyje, grywam „Requiem“ Mozarta. To jedno tylko umiem. Wyuczyłam się tego w pocie czoła. Ze sztuce- rem chodzę na polowanie. Nie aby strzelać, bo huku nie lubię, ale dobrze, że mnie widzą ze strzelbą. Trochę się boję złodziei. Niech wie­dzą, że mam broń pod ręką. Celuję do wron. One się tego okropnie boją. A skąd mają wie­dzieć, że fuzya nie nabita? „Kra-kra-kra“ po­leciały, obiecując sobie, że już tu nie wrócą. Siedzę sobie na pieńku i dumam.

Ostatecznie co mi po takiem życiu?

Chmury tak nizko nade mną, a mgła tak gęsta, że zda się ręką chwytać ją można. Wia­tru nie słychać, nic, żadnego szmeru. Ciąża wiel­ka. Znowu „kra-kra-kra,“ wrony się odezwały. Zdaje mi się, że wrony i ja to jedyne mieszkan­ki jakiejś mglistej przestrzeni, za grzechy ska­zane na wygnanie w mglistą, bezbrzeżną, szarą, cichą przestrzeń, i że po trochu, po trochu sa­ma się w mgłę rozproszę.

Jakże też dziwne a nielogiczne bywają cza­sem powikłania myśli w głowie! Zastanawiam się nad marnościami życia, a jednocześnie ki­wając nogą w taKt do akompaniamentu wron, liczę machinalnie guziki u bucików. Mój Boże! Staś tak tę nogę podziwiał; czy też jej nie szko­da do chodzenia po takim świecie!

Ach! co mnie to może obchodzić? Brrr... jak tu smutno!

Cztery lata temu!... Listopad... wyjazd do ziemi Faraonów. Blaski, światło, zapachy, gwar, życie, ruch wielki. A potem taka rozpacz! a od tej pory smutno i smutno!

Czemu te głupie wrony, skrzydła mając, tu siedzą, zamiast lecieć do słoftca? I jabym mo­gła, ale mnie nie wolno. Skazałam się i już nigdy, nigdy tam nie polecę. Może i im nie wolno? Może to dusze grzeszne w te kraczące ptaki zaklęte i przywiązane do śniegów i lodów wy­rokiem z góry?

Powiedziałam sobie, że dopiero wtedy wy­

puszczę siebie z niewoli, gdy postawię kaplicę. A tu kaplicy, jak niema, tak niema. Reguluje­my interesa, potrzebujemy pieniędzy. Już oszczę­dzam jak mogę, o połowę mniej sukien kupuję, niż dawniej; nawet rękawiczki są pod ścisłym rachunkiem. Tymczasem kosztorys wypadł na

60,000              rub. Niema gotówki! Chcę sprzedać ka­wałek lasu. Nie można—serwituty.

Jeżeli kto dobrze rozumie, co to właściwie te serwituty, to mu dam patent na geniusz. Tłumaczą mi to wprawdzie, ale tyle wiem dziś co dawniej. Skąd się to wzięło, na czem się zasadza? Mocno podejrzywam, że nikt tego nie wie. Jakaś kombinacya pastwisk. Jagód latem mieć nie mogę, bo pastwiska w lesie, coś z łą­kami także niepojętego, słowem tajemnica. Na­turalnie udaję, że rozumiem, bo skoro inni udają, to trzeba być na wysokości zadania, ale jakież to męczące!

Regulowanie interesów — druga szarada. Tłumaczą mi, że po trzech latach będę miała duże dochody, ale, że teraz liczyć się muszę; z dochodów 60,000 rub. oszczędzić nie mogę, i... i... nie osiwieć tu od tego wszystkiego? Sę- dzicki obiecuje, że za rok kaplicę postawię, a wtedy przebaczę sobie, gdy kamień węgielny położony będzie.

Ja sobie wybaczę, bo Staś się na mnie nie gniewa. To wiem, o tem najgłębiej przekona­na jestem.

Gdyby nie Marylka, to z pewnością z daw­nej Ninetki jużby dziś kości bielały. Ona jedna życie mi osładza, ale mi go nie wypełnia. Tak mi pusto... pusto...

Marylka niezwykłe sworzenie, pełne bajecz­nej fantazyi i werwy, mądra, tak mądra, że zdu­miewa mnie w każdej chwili, śmiała, energiczna, słowem imponująca. Ma troje dzieci, które sama uczy, ma gospodarstwo, którem się sama zaj­muje, ma męża gdzieś w Azyi czy w Ameryce,

o              którym nie wie. Stracił jej wszystko, t. j. prawie wszystko, obraził się na nią, że weksli podpisać nie chciała, a że ona doskonale zdaje się rozumieć co to weksel, więc się zacięła. Po­dobno straszna była scena, ale nie podpisała, on obiecał, że sobie w łeb palnie, ale obietnicy nie dotrzymał,—no i zostawił ją panią zadłużonego bardzo majątku. Były tam jakieś subhasty, kaucye, akcye i licytacye, ale w tych hieroglifach ona le­piej się rozgląda, niż ja, a wynikiem tego jej dzisiaj nieograniczona swoboda.

Gdyby nie rady Marylki, to dawno ułoży­łabym się z chłopami; bo to zawsze o te serwi­tuty chodzi, które od nich zależą. Powiedzia­łabym im, a to pobożny naród: „Moi ludzie, chcę wybudować kaplicę i potrzebuję na to

60,000              rub., będzie gotycka, zobaczycie, będzie śliczna. Ułóżcie się ze mną i pozwólcie mi część lasu sprzedać; przecież to bardzo grzecznie z mej strony, że was o pozwolenie proszę.“

Proponowałam to Sędzickiemu. On znowu zro­bił na mnie te swoje osłupiałe oczy—formalnie w takich chwilach, zdają mu się z orbit wy­chodzić— i odparł po dłuższem kiwaniu głową:

              Odpowiedzą: „niech nam pani hrabina da za tę część lasu wszystkie łąki na Krusznicy i las pod Łaskowem.“

              Dam, czemu im nie mam dać na zamia­nę? Jeżeli im się za serwituty tyle należy, to dam, a pieniądze będę miała. To chyba logicz­ne, co?

Ale Sędzicki zapewnił, że o tem mowy być nie może, że Krusznica bez łąk przepadnie, że inwentarz siana potrzebuje. Ja mu dowodzę, że mamy dużo koniczyny, to łąki zastąpi. On swoje. Któż z takimi mędrcami dojdzie do ła­du? Ale ten pedantyzm wszystko gubi.

Marylka w tej sprawie trzyma stronę Sę­dzickiego, no, i nolcus volens muszę się nagiąć. Ubolewam tylko przed Marylką, że to nie miła rola być w niewoli u Sędzickiego i znosić jego stary despotyzm.

              Wyjdź za mąż — odpowiada — wybierz nie despotę, lecz kochającego cię bardzo, a wte­dy skończą się twoje kłopoty.

Wiem, o kim mówi: o swoim ciotecznym bracie, o Januszu. Nie wątpi, że on mnie kocha. Może i tak jest, ale co mnie to obchodzi? Zim­na jestem, wystudzona jak głaz i smutno mi bardzo.

Patrzę przez okno, widzę na tle ogólnej szarości plamy ciemniejsze; to, co latem zielo­nością i kwieciem się okrywa, dziś jest szkie­letem drzew, w mgty spowiniętym.

Czy moje lato wróci jeszcze?

Szaleństwo! Tylko dla roślin są na tym świecie zmartwychpowstania, dla ludzi nie. Dziś takim szkieletem jestem, w mój smutek, jak w mgłę spowinięta.

Sobota.

W tej lila sukni podobno ładnie mi było bardzo, chociaż może to tualetę moją tak admi- rowano a nie mnie, dość, że dzieci Marylki wo­łały z zachwytem:

              Śliczna ciocia! cudna! urocza! a pan Ja­nusz starał się powtarzać to samo oczyma.

Mogę śmiało notować takie drobnostki, wogóle mogę się nad tem zastanawiać nawet, bo mnie to dziś wcale w próżność nie wbija, przeciwnie, zimna jestem i obojętna na to wszyst­ko. Stwierdzam fakt, ale bez najmniejszego zadowolenia.

Co mi potem?

              Za mąż wyjść musisz—powtarzała Ma- rylka — niepodobna, byś tak sama wegetować miała. To nie dla ciebie życie. Potrzeba ci opie­ki, rady., a przedewszystkiem miłości. Jesteś

delikatną roślinką, której nie sposób żyć bez osłony w czasie burzy, bez ciepła słonecznego. Nie upieraj się, Ninetko. Takie życie nie dla ciebie. Tyś do słońca stworzona. Zmartwie­jesz, zmarniejesz w swojem osamotnieniu.

              Już zmartwiałam, Marylko. Nie mogę w sobie rozdmuchać żadnej iskierki. Taka je­stem apatyczna, obojętna na wszystko, że wege- tacya ostrygi jest jeszcze życiem w porównaniu.

              Bo tak w siebie wmawiasz. Spróbój środków ratunkowych i to prędko. Zobaczysz —spróbój tylko.

              Flirtować? — zawołałam przerażona. — Nie! nie mogę! nie mogę. Nie umiem, zapom­niałam.

              Ale gdzie tam! Kto mówi o flircie? Nie­nawidzę tego wyrazu. Kucharki i stangreci już zrobili z tego eterycznego niegdyś pojęcia coś tak trywialnego, że w ustach moich nie postoi więcej to głupie orzeczenie. Wszyscy reporte­rzy we wszystkich Kuryerlcach tak wygrywają na tem zamorskiem brzmieniu, że stało się to po prostu ostatnią z pospolitości.

              Prawda — odrzekłam ze smutkiem. — Prawda!—Jaka ja stara jestem! Za moich cza­sów takie to było, takie, czy ja wiem, poetycz­ne, eleganckie. Nie umiem tego określić, ale szkoda wielka, że się to już wdarło do suteren.

              Szkoda? Naturalnie, że szkoda. A czy nie szkoda, gdy .cudnie melodye z „Carmen“ na

mtp:7/rcin.org.p[

katarynkach grają? A czy nie szkoda, że gdy jestem na „Łucyi z Lamermooru,“ to zamiast płakać, jak nasze matki — ba, nawet i ojcowie podobno płakali, to w najtragiczniejszych chwi­lach w oczach mi staje brudny, obdarty pseudo- żebrak, kręcący korbą na rogu ulicy i — cały urok prysnął. Ośmieszony ten bohater padają­cy z sercem pękniętem na scenie, i, do stu ty­sięcy batalionów!

Tu Marylka piąstki zacisnęła, zaczerwieniła się z oburzenia i urwała.

Klnie czasem, doprawdy! Dowodzi, że gdy zła to musi kląć jak furman, ale to nieprawda, bo ślicznie kląć umie; tak jej z tem ładnie, że i tym razem schwyciłam ją w przelocie i w sam karczek pocałowałam, bo wyżej dostać nie mo­gę, taka wysoka.

              Przepraszam cię, Ninetko — tłumaczyła się trochę zażenowana—ale, widzisz, gdy zaklnę, to mi ulgę sprawia. Powinnam była mężczyzną się urodzić, na kobietę za dużo mam energii. Wstydzę się tego, ale doprawdy, gdy tak się pokonuję, że nikt mego rozdrażnienia nie spo­strzeże, to mnie potem coś dręczy, trawi we­wnętrznie, aż mnie głowa bołi.

              Tak, — Marylko, nie tłumacz się, klnij sobie, jak tylko chcesz, i w takiej formie, w ja­kiej ci to samo przyjdzie. Ale z powodu Łu­cyi? czy warto się irytować? To takie nie­modne!

              A widzisz — widzisz! Niemodne! Voiia! Niemodne Sapristi! To mnie właśnie gniewa. Dlaczego niemodne? Ja się temu uważnie przy­słuchiwałam, a znakomici byli artyści, i znako­mite głosy i gra. To jest piękne; mówię ci, że jest. Ale z powodu katarynek stało się to nie­modne. Nadużycie, i to nadużycie w trywial­ności. Tak samo z flirtem. Ośmieszony i nie­modny! Dlaczego? Bo zrobili z niego poczwa­rę, zastosowali wyraz dźwięczny, przedstawia­jący rzecz niewinną a wdzięczną, do brzydot różnych, przeinaczyli i spaczyli jego pojęcie, tak samo jak Delfty. Te Delfty, które dawniej wi­dywało się tylko na oryginalnych starych wazo­nach, na staruszkach piecach i kominkach, po starych odwiecznych komnatach, nikłe, śliczne, mgliste okręciki, morza i drzewa do cieniu po­dobne, i rozmarzało to i przenosiło w przeszłość, jak wszystko, co bardzo stare, trochę dziwaczne, naiwne i niewyraźne i niedokończone. I cóż? Teraz gdy się po Niemczech podróżuje, to w ho­telach garnuszki do śmietanki, tace do chleba, nieledwie dzbanki i miednice postroiły się w dzi­waczne sine okręciki, i patrzeć już na to nie można. Banalność, imitacya, trywialność, wy­pędziły urok, jaki w tem z dawnych lat był za­szczepiony. Mówię ci, Ninetko, wierz mi, jest czego kląć! To po prostu desperackie.

Prawda! Masz słuszność. Czy uwie­rzysz, że ja już dziś patrzeć nie mogę na Maryę

Magdalenę Coregia, ani Battoni ego. Tyle kopii —i tyle, a takich marnych. Pensyonarskie prób­ki, już i gobeliny zeszpeciły! Już z nich ulecia­ły dawne duchy, tajemnica przepadła, urok prys­nął. Smutno!

              No, no, tylko nie wpadaj w zadumę Ni- netko. U mnie minie prędko chwilowa irytacya, i zapomnę. A ty, nie mając nic lepszego do ro­boty, rozmyślać nad tem zaczniesz i znowu twoje fijołkowe oczy pociemnieją, bo taki ich zwyczaj, gdyś smutna. Jest jeszcze dużo we­sołości na świecie. Posłuchaj tylko, jak się moje urwisy śmieją. Słyszysz? Idź do nich. Ani wiesz, jak cię podziwiają. Widzisz, nie wszyst­ko można zbanalizować. Choćby się wszyscy

ł mordercy i niszczyciele piękna sprzysięgli, to

I takich jak ty Ninetek nie namnożą na tuziny.

' Więc zawsze człowiek tęskniący za pięknem bez milionowych odbitek, będzie miał na co popa­trzeć i czem oko rozjaśnić.

              Ach ty pochlebnico! Chcesz mnie wziąć na lep jak muchę? Co mi po urodzie?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin