Chojnowski Piotr - RZECZY DROBNE I ZABAWNE - NOWELE.rtf

(454 KB) Pobierz

CHOJNOWSKI PIOTR

RZECZY DROBNE I ZABAWNE

 

 

IDEALNE

MIESZKANIE

Miałem niedawno ogromny kłopot: rodzina z pro­wincji jęła błagać mnie listownie, abym wynalazł dla nich w Warszawie mieszkanie. Ba! pisali nawet z całym prowincjonalnym cynizmem i nieznajo­mością stosunków prawnych: „Mój drogi! Kup nam mieszkanie z trzech pokojów, bo inaczej w grudniu zwalimy ci się na głowę wszyscy“. Groźba była po­ważna, a sytuacja niewyraźna. Bo — po pierwsze — wiadomo, że za handel mieszkaniami grozi tysiąc lat więzienia, a — po drugie — wiadomo również, że poza kupnem można dostać mieszkanie chyba w dro­dze spadku.

Zafrasowany potężnie, zwróciłem się przede- wszystkiem do adwokata, żeby mnie objaśni! prze­cie, na jakie sankcje prawne się narażam.

Adwokat byl usposobiony jowjalnie.

              Drogi panie! — powiedział. — Prawo jest jak bibułka na papierosie. Nie trzeba jej rozdzierać, ale palić można. Niech pan tylko znajdzie lokal, a spi­szemy umowę, że niczem pakt Kelloga!

Niech pan znajdzie lokal!... Nie wiedziałem nawet, jak się do tego zabrać. Przeszukałem poprostu „Kurjera“ i, trafiwszy na ogłoszenie: „Mieszkanie z trzech pokojów do odstąpienia. Od frontu. Sło­neczne“, poszedłem pod wskazany adres.

Pod wskazanym adresem ujrzałem na drzwiach tabliczkę z lakonicznym napisem: „Biuro porad“. Wewnątrz, w ciemnawym pokoiku tłoczyło się sporo osób płci obojga z minami jak u dentysty. Zrozumia­łem, że fałszywym anonsem ściągnięto mnie do jed­nego z osławionych pośredników w sprawach mieszkaniowych. Mogłem się był cofnąć, ale nie wie­działem, jak inaczej szukać mieszkania. Z milczącej zgryzoty współtowarzyszów niedoli poznałem, że i oni nie wiedzą. Załatwiano zresztą dość szybko. Z graniczącego z poczekalnią „biura“ wychodził ktoś co chwila z obliczem szarem i ściągniętem, jakby wmuszono weń tam właśnie szklankę pieprzu z octem. Jakiś energiczny jegomość wyleciał raczej stamtąd, niż wyszedł, i rzucił w przestrzeń na całe gardło jeden jedyny wyraz:

              Złodziej!

A następująca po nim gruba dama zrobiła wprost awanturę. Purpurowa na twarzy, trzymając klamkę w potężnej dłoni, ryczała jak megafon:

              Oszust!! Na policję idę!! Oszust!!!

Z za drzwi biura odpowiedział głos drwiący i zrównoważony:

              A idź! Myśli pani, że i dla was kryminału tu niema?

Dama huknęła drzwiami straszliwie.

Przyszła kolej na mnie. Przestąpiłem próg biura tylko z ciekawości już, jak wygląda człowiek, które­mu wymyślają tak bezskutecznie.

Wyglądał odpowiednio. Okropnie. Ubrany był ele­gancko, ale miał ślicznie zafryzowany przedział po­środku głowy, gębę katowskiego pachołka i brud­ne łapska z manicurowanemi paznokciami. Opry- szek. Nie wierzę, żeby wychodził na ulicę: policja śledcza aresztowałaby go natychmiast za sam wy­gląd. Zrozumiałem, że nie należy wogóle o nic uma­wiać się z tym człowiekiem: nietylko o mieszkanie, ale nawet o pudełko zapałek. Wycofałem się bez słowa.

Zniechęciło mnie to do kupowania mieszkań. Zre­zygnowany, napisałem do kuzynostwa, żeby już le­piej „zwalili mi się na łeb“ i załatwili to sobie sami. Zwalili się rzeczywiście, choć tylko we dwoje, bo dzieci taktownie pozostały w domu. Sprawę wzięła w swe ręce energiczna kuzyneczka Tecia.

Miałem odtąd w mieszkaniu istny młyn parowy Snuły mi się po niem stale postacie dziwne i podej­rzane, a trajkotano od rana do nocy. Dowiedziałem się, iż grasuje w mieście tysiące pośredników w han­dlu lokalami, iż należą do nich indywidua wszelakie­go wieku, płci, fachów i stanów.

Kuzyneczka Tecia była rzeczywiście bardzo ener­giczna. Zapłaciła „frycowe“ we wszystkich „biu­rach porad“, straciła dwa zadatki, dane bez kwitów „na uczciwe słowo“, dostała kolek w boku i nerwi­cy serca, ale po dwu miesiącach dobiła swego. Zna­lazła mieszkanie idealne.

Śliczne trzy pokoiki z kuchnią i wanną, ciepłe, jasne i na zacisznej ulicy. Sprzedawało je dwoje sta- ruszków-emerytów, ludzi uczciwych i spokojnych, którzy mieli zkolei nabyć za nie większe mieszkan­ko pod miastem. Jak to spokojni i uczciwi staru­szkowie. Gospodarz domu był to również zacny człowiek; wziął tylko to, co mu się należy przy po­dobnych tranzakcjach; administrator też ’ dostał swoje... Obeszło się nawet bez pośrednika. Ener­giczna kuzyneczka Tecia triumfowała. Rano wrę­czyła u rejenta większy zadatek (parę tysięcy złotych) synowi uczciwych staruszków za ich wła- snoręcznem, również rejentalnem pokwitowaniem, a wieczorem poszliśmy wszyscy z uciechy do kina.

Cóż, kiedy nazajutrz rano przyleciał do kuzynki uczciwy staruszek blady i przybity i oświadczył z płaczem, iż przez tę noc właśnie jego niegodny synalek puścił w dancingu całą prawie otrzymaną

gotówkę. Staruszek oddawał drżącemi rękoma re­sztę pieniędzy z błaganiem, aby nie robić z tego skandalu, i obiecywał spłaty miesięczne po sto zło­tych ze swej emerytury. Jak sprawdziliśmy póź­niej, rzeczy miały się tak istotnie. Staruszek był naprawdę bardzo uczciwy, tylko miał nieuczciwe­go syna. A idealne mieszkanie znowu djabli wzięli!

Gdy wybuchła ta bomba, kuzyneczka dostała ko­lek i nerwicy, ale zdążyła krzyknąć na mnie z wła­ściwą jej energją:

              Tyś winien wszystkiemu! Kto pisał do nas?! Kto nas sprowadzał, żebyśmy kupowali sobie mieszkanie?!

Wzruszyłem na to ramionami z boleścią. Ale po­różniliśmy się z kuzynostwem ostatecznie. Nie wi­duję ich już wcale i nie wiem nawet, czy zdołali wreszcie kupić jaki lokal.

Smutna to historja. Wynika z niej dość chyba jasno, że prawo mieszkaniowe w kraju jest wadli­we, a może i co nieco lekkomyślne. Widzę po skut­kach, iż komplikuje i tak już zawiłe życie, oraz wpływa paskudnie na moralność publiczną.

O BUDOWNICTWIE WSPÓŁCZESNEM

Nie wiem, jaki związek zachodzi między budo­waniem domów a chorobami wątroby, ale fakt faktem, że jakiś związek istnieć tu musi. Każdy, co wdał się w budowę, żółknie już po miesiącu, traci humor, nie sypia i staje się opryskliwy.

Napozór wydaje się to paradoksalne. Boć wszyst­kie władze państwowe wysilają się szczerze na ułatwienia w tym zakresie. Bylebyś miał zatwier­dzony plan budowli i założył fundamenta, automa­tycznie prawie dostajesz pożyczkę w wysokości 60-ciu czy 70% kosztorysu na najdogodniejszych wa­runkach. Napychają ci kieszenie pieniędzmi z do­brodusznym uśmiechem: „Masz, chłopcze! Wykań­czaj swój domek i nic się nie martw!“

Tymczasem martwią się wszyscy. Najnieostroż- niejsi, co budują domki dla własnych tylko rodzin, twierdzą wprost, że „zarżnęli się tępym nożem“. A i członkowie kooperatyw budowlanych latami chodzą posępni jak grób... Gdy zapytać którego, co go tak straszliwie w tej budowie gnębi, rozkłada ręce z boleścią: „Nie wiem, nie wiem... Wiem tyl­ko, że jest źle!“

Myślę, że najpierwszą przyczyną tych mąk jest ustalony w społeczeństwie przesąd, iż domy bu­dują architekci. Nic podobnego. Architekci, niesłu­sznie zwani inżynierami-budowniczymi, rysują tylko plany domów i układają optymistyczne ko­sztorysy. Zdarza się czasem, że wyjątkowo uprzej­my architekt podejmuje się i dozoru nad robotami: przychodzi wówczas na „fabrykę“ raz na miesiąc, albo na trzy miesiące... Nie twierdzę, że panowie ci nie potrafią zbudować domu. Owszem, udaje im się to zawsze, jeśli budują dla siebie samych < i dla najbliższej rodziny.

Właściwie zaś domy stawiają przedsiębiorcy.

Jest to typ ludzki zupełnie do architektów niepo­dobny. O ile pierwsi są wykształceni, uprzejmi i ucz­ciwi, o tyle drudzy — jowjalni tylko i bardzo sie­bie pewni. Podpisując kontrakt na budowę, mru­gają już dobrodusznie okiem: „Bo poco, panie, te kontrakty? Przedsiębiorca 1 tak nie przegra w są­dzie, bo się na fachu rozumie“. Rozumieją się rze­czywiście na wszystkiem doskonale. Potrafią wmó­wić w ofiarę, że pruski mur najlepiej trzyma ciepło i że sosnowe deski trwalsze są od dębu. Wszelkie terminy traktują z właściwą ludziom doświadczo­nym nonszalancją. Nie śpieszą się nigdy. Z wła­snymi robotnikami żyją w idyllicznej zgodzie, bo i za tę zgodę ma zapłacić ofiara szału budowla­nego. Przedsiębiorcy są też zawsze w świetnym humorze, różani na licach i zwykle dość otyli; nie

cierpią na wątrobę nigdy i, jeśli giną, to na apo­pleksję, po obfitej kolacji.

Poza przedsiębiorcą, pracują również przy budo­wie murarze, majstrowie i podmajstrzy — ale są to zwykłe pionki: najważniejszą ich funkcją jest przeciąganie prac jak najdłużej. Duszą wszelkich poczynań budowlanych jest tylko przedsiębiorca.

Nic dziwnego, że zwykły obywatel, nie mający pojęcia o architekturze, czy nawet grupa zrzeszo­nych w kooperatywie obywateli, stanowi naturalny żer dla takiego potentata. Nie dziwi mię to wcale. Tak jest — i pogodziliśmy się z tem wszystkiem oddawna.

Zdumiałem się natomiast, że przedsiębiorca drwi sobie z takiej nawet potęgi, jak m. st. Warszawa. Drwi sobie z miasta, którego władze mają do roz­porządzenia najtęższe siły techniczne i wszystkie warunki kontroli. Jakże można zadzierać z tak solidną organizacją?! Na pierwszy rzut oka po­średnictwo przedsiębiorcy wydawałoby się tu wo- góle zbyteczne...

Nie.

M. st. Warszawa również nie może obejść się bez przedsiębiorcy. Okazało się to niedawno aż nadto dobitnie.

Warszawa postanowiła zbudować gmach dyrek­cji wodociągów i kanalizacji. Myślećby można, że zbudują go inżynierowie-architekci dla inżynierów- hydraulików, jedna gałąź wiedzy technicznej dla innej gałęzi, swój dla swego. Otóż nie. M. st. War­

szawa powierzyło budowę przedsiębiorcy, rajcy miejskiemu. Ten wszedł zkolei w porozumienie z przedsiębiorstwem „B-cia Lichtenbaum“. Tylu przedsiębiorców! To też skutek przeszedł najśmiel­sze oczekiwania: część podciągniętego już pod dach gmachu runęła, grzebiąc pracujących murarzy. Trzech robotników przypłaciło ten efekt życiem, pię­ciu walczyło ze śmiercią w szpitalu. Tym razem przedsiębiorca pokazał naprawdę, co potrafi!

Pocieszmy się. Katastrofy podobne zdarzają się nietylko w Warszawie. W kilka dni potem zawalił się w Łodzi czteropiętrowy, niewykończony jeszcze dom, należący do A. Silberschatza. Rozgłos tego zdarzenia był mniejszy, bo obyło się bez wypadku z ludźmi. Ale i tak ciekawe, co za przedsiębiorca stawiał gmach pana Silberschatza? Należałoby mo­że ułożyć złotą listę przedsiębiorców, którym walą się domy, i zaproponować im, żeby odtąd budowali już tylko domki z kart jak dzieci — te walą się naj­łatwiej.

Nie trzeba znać się na architekturze, aby po­wziąć przekonanie, że w naszym ruchu budowla­nym szwankuje coś wyraźnie. A ponoć na cele bu­dowy zaciągamy znaczne pożyczki cudzoziemskie. Szkodaby je marnować na wznoszenie tylko ruin­

O REKORDACH

Juljusz Verne, pisarz zacny i ogromnego talentu, nieświadomie wyrządził współczesnej ludzkości znaczną krzywdę. Napisał „Podróż naokoło świa­ta w ciągu 80-ciu dni“ — i spopularyzował rekord.

Muszę się wytłumaczyć. Nie mam nic przeciw samemu pojęciu rekordu. Wiem, że jest on jedną z najtęższych sprężyn ducha ludzkiego. Wiem, że gdyby nie rekord (osiągnięcie pierwszeństwa), Ce­zar nie przekroczyłby Rubikonu; że gdyby nie re­kord, nie kierowalibyśmy już dzisiaj balonami i nie latalibyśmy poprzez Atlantyk. Wiem o tem i entu­zjazmują mnie podobne rekordy — tak jak i wszyst-

17

Rzeczy drobne 2

kich. Cenię też wysoko (choć trochę może mniej) i olimpijskie „wyczyny“ sportowe: przepadam za Nurmim i jestem dumny z tego, że panna Kono­packa rzuca dyskiem aż tak daleko.

Idzie tutaj o nadużywanie rekordu przez współ­czesnych. Ludzkość dzisiejsza szaleje na tym punkcie. Niema prawie numeru pisma brukowego bez opisu jakiegokolwiek rekordu. Przyczepia się dziś tę nazwę do funkcyj zwyczajnych, a nieraz i bezsensownych. Codzień oglądamy fotografję jakiegoś idjoty i musimy czytać reklamę jego czy­nów. Ten oto urzędnik pocztowy przylepił naj­większą ilość znaczków, owa dama zbiera kolekcję flaszeczek po perfumach, tamten buchalter ma po­trójny rząd zębów w dolnej szczęce... Ludzkość zamienia się pomału w amerykańskie muzeum oso­bliwości. Nikt nic już nie czyni dla uciechy; przed­siębierze się wszystko dla światowego rozgłosu. Jakieś dwie panny dojechały konno z Paryża do Nicei — rekord! Jakiś oszalały szewczyna którejś tu zimy biegał naokoło placu Saskiego przez pół­torej doby i cała Warszawa schodziła się na to wi­dowisko...

Cóż u licha! Czyżbym nie rozumiał naprawdę ducha współczesności?! Dawniej, przed wojną je­szcze, taki rekordzista zakładał się w szynku, że zje odrazu 30 jaj na twardo, zjadał 25, zatykało go, umierał zwykle w drodze do szpitala — i pisano

o              nieboraku króciutko tylko i to w rubryce wypad­ków! Dziś? Dziś miałby wiekopomnę sławę, a je­

go żona emeryturę społeczną! Czerwona prasa po« święciłaby mu specjalne wydanie! Jego pogrzeb zgromadziłby pół miasta, a na grobie miałby mar­murowy pomnik sumptem Związku Handlarzy Ja­jami!

Przeżywamy właśnie nowy tego rodzaju re­kord niemiecki. Jest — jak przystało — bardzo gemuthlich. Wybrano poprostu jednego z ostatnich i najstarszych dorożkarzy niemieckich, 69-cioletnie- go „żelaznego Gustawa“, i kazano mu swoją starą klaczką zajechać truchcikiem do Paryża. Znakomi­cie! Niechże sobie staruszek jedzie! Rozumie się, że przyjmą go we Francji świetnie: lękam się nawet

o              jego sklerozę, bo z pewnością wypadnie mu wy­pić masę szampana. Ale od czegóż Gustaw jest „żelazny“? Wytrzyma. — Dotąd wszystko dobrze. Któżby protestował przeciw tej dobrodusznej i za­bawnej manifestacji? Lecz oto i z „żelaznego Gu­stawa“ zrobiono już aferę polityczną. Przyjmować go będzie ambasada niemiecka (że, niby, my, Niem­cy, jesteśmy już tak demokratyczni!), wysuwając jako pierwszą jaskółkę franko-niemieckiego zbliże­nia. To rozumiem! Nie pomogły traktaty, nie po­mogły Locarna, nie pomogły kongresy międzynaro­dowe — pomoże stary dorożkarz. Biedny „żelazny Gustawie“! Oszalejesz od zbytku zaszczytów! A z tobą oszaleją dorożkarze całego świata. Już widzę, jak nasz „pan Wojciech“ z przed Loursa, ostatni warszawski dorożkarz dwukonny, rusza ,kawalerskim“ kłusem do Berlina na rozmowy po­

lityczne, a za nim długim sznurem zwyczajna jed­nokonna „sałata“: ten w misji politycznej do Pragi, ów do Moskwy, tamten do Belgradu... Warszawa przeżyje ich nieobecność w spokoju. Ale co będzie, co będzie, pytam, jeśli i taksówki wstąpią w służbę M. S. Z. i rozjadą się na cztery strony świata?

Któregoś wieczora siedziałem w kawiarni nad „półczarnej“, gdy jakiś opalony i dziwacznie ubra­ny młodzian z lekkim ukłonem złożył na moim sto­liku czerwoną kartę pocztową. Miał na sobie pon- sowe spodnie i błękitną kurtę, obwieszoną meda­lami. Rekordzista. Dałem 50 gr. i czytałem, co na­stępuje: „Życiorys wszechświatowego podróżni­ka Sigerta I-go (!). Na wybrzeżu Archipelagu Gór­skiego Fóroyar, wystawionym na działanie północ­nego Golfsztromu od strony północnego oceanu Atlantyckiego, na północo-zachód od Szkocji, w przepiękny dzień październikowy, przy cu- downem świetle blasku polarnego, jako potomek północnych Wikingów — ujrzałem po raz pierwszy świat Boży. Wyrosłem na hardego młodzieńca pod opieką kochających rodziców i wszechwładnej malowniczej przyrody...“ i t. d. i t. d.

Przestałem czytać, bo ogarnęło mnie smętne za­myślenie. Czy aby nie zmarnowałem życia? Czy zamiast być t. zw. użytecznym członkiem społe­czeństwa i siedzieć w dusznem mieście, nie lepiej- by mi było wędrować teraz poprzez piaski Sahary, wdzierać się na niebotyczne szczyty Andów i Kor- dyljerów, oraz kąpać się w cudownem świetle bla­

sku polarnego na wybrzeżu archipelagu górskiego Fóroyar, wystawionym na działanie północnego Golfsztromu? Stokroć lepiej. Westchnąłem ciężko, dopiłem kawy i poszedłem spać.

Miałem tej nocy sen cudowny.

śniło mi się, że znowu mam lat szesnaście i je­stem rekordzistą. Przez trzy lata uczyłem się ska­kać na jednej nodze i doszedłem w tym fachu do mistrzostwa. Prawa noga zrobiła mi się dwa razy grubsza od lewej. Postanowiłem „przeskakać“ na­około świata. Wyskoczyłem z Warszawy na wschód, wspaniale odziany w błękitną kurtę i pon- sowe spodnie; w ręce miałem kij z jeżem na psy. W Siedlcach chciano mnie zamknąć za włóczęgo­stwo, ale kulturalna część społeczeństwa urządziła mi owację. W Rosji traktowano mnie z szacun­kiem, jako głuptaka. Dopiero w Moskwie areszto­wano pod zarzutem „szpiegostwa literackiego“, ale nieporozumienie to wyjaśniło się po kilku mie­siącach. Na Syberji udawałem szamana. Do Ja- ponji nie chciano mnie przyjąć wcale i odstawiono ciupasem do San Francisco. Tu zakwitłem. Za pro­tekcją Poli Negri grałem w filmie z miłym Dougla­sem kulasa-piratę z niezwykłem powodzeniem. Zdobyłem masę dolarów. Skakałem mimo t-» dalej przez całe Stany wobec entuzjazmu Jankesów. W New-Yorku zasłynąłem jako „człowiek-bocian“: całemi dniami stałem w panopticum na swojej pięknej grubej nodze. Zdobyłem majątek. Napisa­no o mnie dwa tomy. Oświadczyła mi się córka

miliardera. Z powrotem wracałem do Hamburga na pięknym parowcu, ale skakałem po pokładzie dni i noce dla rekordu. Pasażerowie patrzyli na te wysiłki z uznaniem. Skoki przez Niemcy poszły mi najgorzej: wszyscy sportsmeni niemieccy pod­stawiali mi nogę po drodze przez szowinizm. Zato w Warszawie przyjęto mnie, jak należy. Dotąd mam pełne uszy zachwytu i dumy narodowej. Zro­biono mnie potrójnym doktorem honorowym. De­pesze z całego świata liczono na tysiące. Sława, sława, sława!

Był to najpiękniejszy sen w mem życiu. Niestety, obudziłem się i musiałem zasiąść do pisania.

UCZCIWOŚĆ

Ma...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin