Moja siostra królewna(1).doc

(250 KB) Pobierz
Moja siostra królewna

Moja siostra królewna

 

Rozdział I

Oszukano mnie. Tak, tak, oszukano mnie i to aż trzy razy pod rząd! I kto to zrobił? Moi rodzice!!!

Pierwszy raz oszukali mnie w dniu, w którym skończyłem sześć lat.

- Jacusiu, będziesz miał braciszka – powiedziała mama z promiennym uśmiechem i chyba myślała, że wyskoczę do góry z radości.

A niby z czego miałem się cieszyć? Że teraz wszystko trzeba będzie dzielić na pół? Że takie małe nie wiadomo co będzie ryczało po nocach i nie dawało mi spać? Że zabawki już nie będą tylko moje?

Nie powiem, żebym lubił niemowlaki. Na naszej ulicy Kaśka i Franek mają młodsze rodzeństwo i więcej z tym kłopotów niż radości. Franek to nieraz mówił, że chętnie oddałby swoją siostrę za paczkę landrynek, tylko jakoś nikt nie chciał się z nim zamienić. No, ale brat to coś lepszego niż siostra. Zawsze to chłopak. Można razem popuszczać samochodziki albo zbudować zamek z klocków lego. A poza tym zawsze mieliśmy problem przy zabawie w wojnę – nikt nie chciał być Niemcem. A taki mały to nie miałby nic do powiedzenia – zostałby esesmanem i już. Koniec i kropka.

No więc, już się zgodziłem na tego brata, niech tam sobie będzie. Ale któregoś zimowego ranka obudziłem się  i w domu było straszliwie zimno.

- Mamo, mamo! – zawołałem zgrzytając zębami.

Ale zamiast mamy do mojego pokoju wszedł tata. Wyglądał tak, jakby nie spał całą noc, był nieogolony i patrzył przed siebie takim śmiesznym, cielęcym wzrokiem.

- Chyba zapomniałem napalić w piecu… - zachichotał jak mały chłopczyk przyłapany na gorącym uczynku – Ale co tam, Jacusiu, właśnie dzwoniłem do szpitala – masz malutką siostrzyczkę!

Zaraz, zaraz, do jakiego szpitala, jaką siostrzyczkę?! O co tu właściwie chodzi?

No więc tata zaczął mi tłumaczyć, że w nocy musiał wezwać karetkę, która zabrała mamę do szpitala i tam właśnie niedawno mamusia urodziła moją siostrę.

O, przepraszam bardzo, na siostrę to ja się nie zgadzam! Miał być brat! Co ja będę robił z jakąś małą smarkulą? Nie chciałem nawet o tym słyszeć.

- Tatusiu, to chyba jakaś pomyłka – powiedziałem poważnie – Albo w szpitalu podmienili nam dziecko! Musisz tam zaraz jechać i wyjaśnić tę sprawę! A może trzeba będzie zapłacić, żeby oddali nam braciszka z powrotem? Mam w skarbonce trochę pieniążków!

Tata uśmiechnął się i pokręcił głową:

- Nie, syneczku, to nie jest pomyłka, po prostu lekarz, który robił mamie badania myślał, że urodzi się chłopczyk, a tymczasem to przez cały czas była Madzia. Tak będzie miała na imię. I nie będziemy nikomu za nic płacić. Zobaczysz, pokochasz ją, jak tylko ją zobaczysz. To taki zaszczyt być starszym bratem!

Dobra, niech będzie siostra. Skoro tak musi być, to niech tam. Może będzie się nadawała na jeńca wojennego. Może nawet lepiej, bo nie będzie chciała być polskim żołnierzem, przecież dziewczyny nie mogą być żołnierzami.

Ale jak się okazało zostałem oszukany po raz kolejny! Czekałem na powrót domu mojej mamy z siostrą. Ale kiedy już nastał ten dzień i zajrzałem pod kocyk wcale nie zobaczyłem delikatnej dziewczęcej buźki, tylko puchate policzki i małe, skośne oczka, zupełnie jak u Chinki.

- A to co? – zapytałem szczerze zdziwiony.

Mama otarła ręką oczy.

- To twoja siostrzyczka, Jacusiu. Nie wygląda tak jak ją sobie wyobrażałeś, bo jest chora. Ma zespół Downa. Nie będzie taka jak inne dzieci, ale na pewno będziemy ją bardzo, bardzo mocno kochać.

Wtedy jeszcze nie wiedziałem, co to znaczy ten zespół Downa i jaka naprawdę będzie ta moja siostra. Madzia rosła, ale kiedy powinna uczyć się siadać ona zaledwie leciutko unosiła główkę. Gdy dzieci w jej wieku raczkowały i zaczynały chodzić ona dopiero uczyła się siadać. Kiedy powinna mówić już pierwsze słowa, ona wydawała  z siebie jakieś dziwne dźwięki, które w niczym nie przypominały dziecięcego gaworzenia. Poza tym nie była podobna ani do taty, ani do mamy, ani nawet do mnie – nikt w naszej rodzinie nie ma takich skośnych oczu. Wtedy zrozumiałem, że zostałem perfidnie oszukany!

 

 

Rozdział II

 

Moja siostra skończyła cztery lata. Był tort, świeczki, ale Madzia sama nie potrafiła ich zdmuchnąć. Musiałem jej pomóc, w końcu jestem starszym bratem. Na przyjęciu urodzinowym była tylko ciocia, babcia z dziadkiem i nasza najlepsza sąsiadka. Madzia nie ma koleżanek, które mogłaby zaprosić. Kto chciałby bawić się z dziewczynką, która nie umie mówić, ślini się bez przerwy i niewiele rozumie? No może z wyjątkiem mnie, ale tylko wtedy, kiedy nie widzą mnie kumple. Czasami czytam jej bajki. Madzia wtedy siedzi cichutko jak myszka, nie wiem czy rozumie o czym jej czytam, ale słucha tak uważnie jak nikt inny. Czasami mam ochotę przytulić ją do siebie, ale prawdziwi faceci chyba tego nie robią. No, może z wyjątkiem mojego taty, który często przytula i mamę i mnie i Madzię i wcale z tego powodu nie wygląda jak baba. Ale Franek mówił, że jego tata twierdzi, że prawdziwi faceci to twardziele, których nic i nikt nie wzrusza. No więc, kiedy jestem w pokoju tylko z Madzią głaszczę ją po tej słomianej czuprynie, którą ma na głowie, a ona wtedy krzyczy:

- Koka, koka, koka! - i przytula policzek do mojej dłoni.

To znaczy „kocham”, ale język Madzi rozumiem tylko ja i nasi rodzice. Czasami wyobrażam sobie, że moja siostra przyleciała z dalekiej planety i próbuje porozumieć się z nami w jakimś dziwnym języku. No i czasami, chociaż to trudne, udaje nam się to. Na przykład „ma” to „mama”, „tia” to „tata”, „asie” to „Jacek”, „lu” to „podwórko”. Mógłbym podawać jeszcze setki takich wyrazów, które tylko my rozumiemy, a może kiedyś napiszę specjalny słownik, w którym wyjaśnię mowę mojej siostry. Tylko na to trzeba dużo czasu, a ja nie lubię siedzieć długo w jednym miejscu. Madzia też tego nie lubi, dlatego łazi za mną jak ogon. Pół biedy, jeśli snuje się za mną po domu, ale kiedy wychodzę na podwórko wcale nie mam ochoty ciągnąć ją ze sobą do kumpli. Moi „starzy” koledzy już się przyzwyczaili do Madzi, ale czasami na podwórku pojawia się ktoś nowy. Na przykład tydzień temu do Maćka przyjechał brat cioteczny Michał. Mieliśmy zamiar pokopać piłkę, ale oczywiście Magda łaziła za mną jak cień. Michał przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, a potem zapytał:

- A to co za Gębal?

Wzruszyłem ramionami:

- To moja siostra…

- Ona jest jakaś nienormalna, czy co? – stwierdził raczej niż zapytał i przez cały czas, kiedy kopaliśmy piłkę wrzeszczał – Gębal, Gębal!

Nawet nie zwracałem na to uwagi. Niech sobie powrzeszczy, jak ma ochotę. Tym bardziej, że Madzia zadowolona powtarzała za nim:

- Ęwa, ęwa…

Kiedy wieczorem przy kąpieli wciąż radośnie wykrzykiwała nowo poznane słowo, mama zapytała mnie o co chodzi, co to ma znaczyć. Opowiedziałem więc o Michale i przezwisku, które wymyślił dla Madzi. Mama chyba trochę się zmartwiła:

- Wiesz, Jacusiu, nie powinieneś pozwolić, żeby w twojej obecności ktoś obrażał Madzię. Jesteś przecież jest starszym bratem…

Następnego dnia, kiedy wyszliśmy na podwórko, znowu pojawił się Michał i tak jak wcześniej na widok Madzi zaczął się wydzierać:

- Gębal! Gębal!

Podszedłem więc do niego i powiedziałem spokojnie:

- Słuchaj, brachu, to jest moja siostra i nie pozwalam ci wyśmiewać się z niej. Jestem jej starszym bratem!

Ale Michał tylko roześmiał się głośniej:

- Patrzcie, patrzcie, braciszek staje w obronie swego Gębala!

No to zgodnie z życzeniem mojej mamy nie mogłem pozwolić na to dłużej i wypaliłem Michałowi z pięści między oczy, aż ręka mnie zabolała. Michał przewrócił się na ziemię, a potem z płaczem uciekł z podwórka.

Ale potem była afera! Mama Michała przybiegła do nas wieczorem i krzyczała na moją mamę, że wychowała bandziora. Moja mama chciała, żebyśmy opowiedzieli obaj, jak to było naprawdę, więc zdałem dokładną relację z całego wydarzenia. Ale mama Michała nadal krzyczała, że zgłosi na policję, że pobiłem jej syna. Ale wtedy moja mama powiedziała;

- Proszę bardzo, a ja wtedy podam do sądu pani syna o znieważanie mojej córki.

To chyba trochę pomogło, bo chociaż mama Michała coś tam jeszcze burczała pod nosem, to zaraz szybciutko opuściła nasz dom. Patrzyłem z niepokojem na mamę i zastanawiałem się, czy teraz mi się dopiero dostanie. O dziwo, mama pogłaskała mnie po głowie i westchnęła:

- Wiesz co, Jacusiu, mówiąc o tym, że powinieneś bronić swojej siostry niekoniecznie miałam na myśli bicie innych dzieci, ale chyba temu Michałowi należało się…

Nie wierzyłem własnym uszom, ale zaraz mama dodała:

- Tylko obiecaj mi, że już nigdy więcej, nie będziesz używał pięści do przekonywania kogoś o swojej racji!

Obiecałem, co mi tam. Obietnica nic nie kosztuje. Wolę to, niż zakaz oglądania telewizji przez tydzień! A swoją drogą rodzice są czasami trochę dziwni…

 

 

Rozdział III

 

Uwielbiam wakacje! Wiem, że nie jestem wyjątkiem tej dziedzinie, ale nie mogę się powstrzymać w chwili, gdy wychodzę ze szkoły trzymając świadectwo w ręku od gromkiego okrzyku:

- Juupiiii!...

A jeszcze lepszy jest pierwszy wakacyjny ranek. Człowiek budzi się z wyczekiwaniem na tradycyjne:

- Jacusiu, wstawaj, czas do szkoły!

A tymczasem cisza, zegarek tyka równomiernie, słońce świeci w najlepsze, ptaki za oknem świergolą jak najęte i nic. Można leżeć, przewracać się z boku na bok i myśleć sobie, co ciekawego wydarzy się w pierwszym dniu wakacji. To tak wspaniała chwila, jak wtedy, gdy właśnie rozpuszcza się w ustach kawałek czekoladowych lodów. Można się nim rozkoszować i chciałoby się zatrzymać czas, żeby ten moment trwał wiecznie, a przynajmniej chociaż trochę dłużej.

Tak samo było w tym roku. Na półce leżało świadectwo ukończenia trzeciej klasy, na krześle lekko przybrudzona świąteczna koszula, którą wkładam na wyjątkowe okazje, a plecak pusty jak bęben czeka sobie w szafie na kolejny wrzesień. Żyć, nie umierać!

Tylko jakoś tak dziwnie się składa, że jak człowiek może spać do woli, to wcale mu się nie chce. Próbowałem zaciskać powieki i pogrążyć się jeszcze na trochę w słodkim leniuchowaniu, ale nic z tego. Oczy otwierały się same i coś mi mówiło, że szkoda tracić takiego pięknego, letniego dnia wylegując się w pościeli.

„No, dobra” – pomyślałem sobie i usiadłem na brzegu łóżka – „Zjem śniadanie i zadzwonię do Karola. Może pogramy dzisiaj w kosza albo w nogę…”

Miałem właśnie wsunąć kapcie na nogi, kiedy nagle, jakby spod ziemi, wyrosła przede mną Madzia. W rączce trzymała swoją ulubioną książeczkę o kotku Filasku i uśmiechała się jednym z tych swoich najszerszych uśmiechów.

- Asie… cita… - zapiszczała, co oczywiście oznaczało, żeby jej poczytać.

Zatrzepotałem rękoma i odsunąłem ją na bok, żeby przejść do łazienki:

- Nie teraz, Madzia, wieczorem ci poczytam! – burknąłem.

Minąłem niepocieszoną siostrzyczkę i pognałem pod prysznic, kiedy usłyszałem za sobą głos mamy:

- Już wstałeś, Jacusiu? To świetnie, chcę, żebyś zaopiekował się Madzią, bo ja muszę pojechać do elektrowni opłacić rachunki…

- Mamo! – jęknąłem, wychylając głowę z łazienki – Jest pierwszy dzień wakacji… Chcę pograć z chłopakami w piłkę…Nie możesz pojechać jutro, albo jeszcze lepiej pojutrze?...

- Wakacje będą trwały jeszcze dwa miesiące, a termin opłaty rachunku upływa dzisiaj. – mama nie dała się przekonać. Właśnie wkładała swój szary, wyjściowy kostium i czesała starannie włosy, szykując się do wyjścia. – W kuchni są kanapki, a gdybyście byli głodni, to w lodówce są serki. To powinno wystarczyć do mojego powrotu.

Pokręciłem głową ze zrezygnowaniem i wróciłem do swych czynności porządkowych, czyli szorowania zębów. Ale humor miałem zepsuty już na cały dzień, czułem to aż za dobrze.

- I uważaj na Madzię! – krzyknęła mama na odchodne. Zanim zatrzasnęła drzwi powtórzyła jeszcze raz słowa, które mogłaby nagrać na taśmę i powtarzać kilka razy dziennie – Nie pozwól, żeby zniknęła ci z oczu, a najlepiej pobaw się z nią trochę. Wiesz, jak ona to uwielbia…

- Uhm… - mruknąłem, wycierając twarz szorstkim ręcznikiem. Akurat! Mało, że cały dzień miałem zepsuty, to jeszcze mama chciała, żebym robił za niańkę?! Niedoczekanie!

Madzia oczywiście snuła się za mną przez cały ranek. Ja do kuchni, ona do kuchni, ja do salonu, ona za mną, tylko do ubikacji nie pozwalałem jej wejść za sobą, więc siedziała i czekała cierpliwie, aż raczę opuścić najspokojniejsze miejsce w całym domu. Nie śpieszyłem się z tym wcale, ale jak długo można siedzieć na zamkniętym sedesie?

Kiedy w telewizji rozpoczęła się ulubiona bajka Magdy, czyli cztery niedorozwinięte Teletubisie ganiały tam i z powrotem szczebiocząc coś do siebie, zupełnie, jak moja siostra, zostawiłem ją przed telewizorem i wykręciłem numer Karola.

- Słuuuucham ….- usłyszałem po chwili zaspany głos mojego kumpla.

- Cze, Karol, co porabiasz? – zapytałem od niechcenia.

- Właśnie twój telefon mnie obudził. – burknął niezbyt grzecznie Karol – Czy ty nie masz nic innego do roboty pierwszego dnia wakacji, tylko budzić porządnych ludzi tak wcześnie rano?

- No, nie jest tak wcześnie.. – próbowałem się tłumaczyć – Zaraz dziesiąta…

- Człowieku! – huknął Karol do słuchawki – Przez cały rok szkolny zrywałem się jak głupi o świcie i o niczym innym nie marzyłem, jak tylko wyspać się porządnie, co najmniej do południa! A ty mi teraz taki kit wciskasz…

- No dobra, już dobra… - próbowałem go jakoś udobruchać. – Co masz zamiar robić, jak już wygrzebiesz się z wyrka?

W słuchawce zapanowała cisza przerwana sapnięciem Karola. Chyba właśnie ziewał.

- Umówiłem się z Maćkiem, że pójdziemy nad staw. Wczoraj dostał wędkę od ojca z Anglii. Mówię ci, cacuszko, prawdziwy spinning! – na samo wspomnienie tej cudowności mój kolega wyraźnie się ożywił – Jeśli chcesz, możesz iść z nami.

Skrzywiłem się:

- Nie mogę. Mama wyszła z domu i robię za niańkę. Jakby się wydało, że zostawiłem Magdę samą, nie miałbym po co wracać do domu…

- No, wiesz, to twój problem… - chociaż nie widziałem Karola, ale czułem, że w tym momencie wykrzywił się triumfalnie – Ale żałuj, mówię ci taka wędka, że szok…

- Może mama zaraz wróci… - próbowałem się pocieszać – Jak będę mógł, to przylecę nad staw. Tylko bądźcie tam na pewno.

- Nie ma obawy, nigdzie się stamtąd nie ruszymy. Jakby co, to szukaj od strony wysypiska, przy wierzbie.

Nie musiał mi nic tłumaczyć. To było nasze ulubione miejsce spotkań nad stawem. Daleko od czujnych oczu rodziców, osłonięci gęstymi krzewami od ciekawskich spojrzeń przechodniów, mogliśmy robić tam to, co tylko dusza zapragnie.

Czas mijał, a mama nie wracała. Zezłościłem się na nią, bo jak długo można opłacać jeden rachunek za prąd! No, chyba, że mama skorzystała z okazji i wybrała się jeszcze na zakupy. Kurczę, też sobie wybrała czas na to! A tam chłopaki ze spinningiem mają taką frajdę! Wyjrzałem przez okno – może już mama zbliża się do domu. Ani śladu! Nie było innego wyjścia.

- Madzia! – wrzasnąłem – Chodź tu szybko!

Przedreptała za chwilę, jak zwykle z rozdziawioną buzią i wlepiła we mnie te swoje wielkie oczyska.

- Chcesz  iść ze mną nad staw? – zapytałem, mrużąc tajemniczo oczy.

- Aaa, ciee… - to w jej języku chyba znaczyło wielką radość, a przynajmniej zgodę.

Bez słowa pomogłem Madzi założyć różowe sandałki z małymi kwiatuszkami i wsadziłem w ręce jej ulubioną piłkę – tę w zielone grochy. Może zajmie się nią przez chwilę i da mi trochę spokoju?

Wakacje zapowiadały się całkiem nieźle – już pierwszego dnia słońce grzało jak na Hawajach, a na niebie trudno było dostrzec choćby jedną chmurkę.

„To dopiero życie!” – pomyślałem sobie, ciągnąc Madzię za rękę nad staw.

Karol już tam był. Siedział na drewnianym pomoście, rzucając kamieniami w wodę. Czekał na Maćka, a raczej na jego spinning. Na mój widok skrzywił się:

- Po co ją ciągnąłeś za sobą? – wskazał głową Madzię.

Wzruszyłem ramionami:

- Nie miałem innego wyjścia. Mamy nie ma w domu, a samej jej przecież nie zostawię. Ona nie będzie nam przeszkadzać. Madzia, porzucaj sobie piłeczkę! – krzyknąłem w stronę siostry, która stała wpatrzona we mnie jak w obrazek, a z jej otwartych ust sączyła się strużka śliny. Wziąłem ją za rękę, żeby Karol tego nie widział i przeprowadziłem nieco dalej, na niewielką, piaszczystą „plażę”, a raczej na kawałek piaszczystego placka, który tak szumnie nazywaliśmy.

- Baw się tutaj i nie przeszkadzaj nam, bo odprowadzę cię do domu! – powiedziałem surowo marszcząc brwi. Musiałem zrobić wrażenie wymagającego, starszego brata. Niech wie, gówniara, kto tu rządzi!

- Cześć chłopaki! Już jestem! – usłyszałem głos Maćka, który właśnie zbliżał się, targając ze sobą długi spinning – marzenie każdego chłopaka w naszej klasie. Przestałem więc zwracać uwagę na Madzię i pobiegłem do kolegów. Za chwilę siedzieliśmy na mostku, oglądając Maćkowe „cudeńko” i wszystko dookoła przestało się liczyć. A kiedy Maciek zarzucił wędkę, pochyliliśmy się nad wodą w oczekiwaniu na prawdziwy połów, którym będziemy mogli wszystkim się pochwalić.

Ciszę, która niemal dzwoniła w uszach przerwał rozpaczliwe nawoływanie Madzi:

- Acie, acie, ika, ika…

Popatrzyłem na chłopaków, którzy wyraźnie zaczęli się  niecierpliwić i machnąłem ręką:

- E tam, pokrzyczy i przestanie… Nie zwracajmy na nią uwagi…

I wszyscy w skupienie pochyliliśmy się nad spławikiem w oczekiwaniu na taaaaką rybę. Madzia rzeczywiście po chwili zamilkła, miałem nadzieję, że zajmie się sobą chociaż przez chwilę. Ale nic nie wskazywało, że nasz połów miałby się zakończyć sukcesem. Spławik unoszący się na powierzchni wody ani drgnął.

Pierwszy zrezygnował Karol.

- Łe, mam już dosyć tego sterczenia jak jakiś głupek nad ta wędką. Tu pewnie nie ma ani jednej rybki. Znudziło mi się, a poza tym głodny jestem…Idę do domu.

- Ja też muszę już wracać – wzruszyłem ramionami.

- Ależ z was wędkarze za pięć groszy! – zezłościł się Maciek gwałtownie wyciągając wędkę z wody. Strumień lodowatej wody chlusnął prosto na moja koszulkę, aż się zatrząsłem. – Po południu pójdę na ryby z  moim wujkiem. Z takimi dzieciakami ja wy to tylko strata czasu

Wcale nie protestowaliśmy, kiedy oddalił się w pośpiechu wraz ze swoją cudowną wędką. Karol pogalopował do domu na drugie śniadanie, a ja podreptałem tam, gdzie zostawiłem bawiącą się siostrę.

- Madzia, gdzie jesteś?! – krzyknąłem zaniepokojony ciszą, jaka wokół panowała – No, nie baw się ze mną w chowanego, musimy wracać do domu…

Nic, cisza, tylko świergot ptaków i lekki plusk wody rozpływającej się na piasku.

- Madzia, nie drocz się ze mną, wyłaź! – wrzasnąłem i w tym momencie ujrzałem piłkę Madzi unoszącą się niemal na samym środku stawu, wokół której woda niebezpiecznie falowała tak jakby ktoś lub coś przed chwila ją zmąciło.

- Madzia! – wrzasnąłem nieswoim głosem i zakryłem usta dłońmi. Dopiero teraz dotarła do mnie straszliwa prawda - moja siostra próbowała wydostać piłkę z wody ….

 

 

 

Rozdział IV

 

To zadziwiające, ale pierwsza myśl, która mi w tym momencie przemknęła to strach, co na to wszystko powie mama. Już widziałem ten smutek i ból w jej oczach i słyszałem gorzki wyrzut : „Jak mogłeś, Jacusiu, zostawić ją samą, a ja tak Ci ufałam…”. Już widziałem to rozczarowanie w oczach taty, który zawsze mi powtarzał, że prawdziwy mężczyzna musi być odpowiedzialny…

Nie było chwili do stracenia, najpierw powoli zanurzyłem się w zimnej, ciemnozielonkawej wodzie, rozgarniając ją na wszystkie strony, jakbym w ten sposób mógł znaleźć tam moja siostrę. Ale piłka była daleko od brzegu, więc zacząłem płynąć w jej stronę z nadzieją, że obok niej zobaczę Madzię. Wprawdzie nie uważałem się za doskonałego pływaka, ale od dwóch lat chodziłem na zajęcia na basenie i zupełnie nieźle dawałem sobie radę w wodzie. Pan pochwalił mnie nawet, że wkrótce będę mógł zdawać na kartę pływacką. W nurkowaniu na basenie byłem najlepszy z całej klasy.

Kiedy znalazłem się na środku stawu zrozumiałem, że nie pozostaje mi nic innego jak zanurkować i szukać Madzi pod wodą. Wierzyłem, że jeszcze nie jest za późno, przecież zostawiłem ją tylko na chwilę. Nabrałem dużo powietrza, zamknąłem oczy i pogrążyłem się w ciemnej czeluści. Ogarnęło mnie przenikliwe zimno. Spróbowałem otworzyć oczy, ale zaraz szybko zacisnąłem powieki, bo i tak w mętnej wodzie niczego nie mogłem dostrzec. Próbowałem poruszać się na oślep, znaleźć jakiś punkt zaczepienia, chyba miałem nadzieje natknąć się na Madzię, ale na próżno. Zaczęło mi brakować powietrza, woda wciskała mi się do uszu, nosa, musiałem wynurzyć się, żeby zaczerpnąć powietrza. Spróbowałem odbić się i wyskoczyć ponad powierzchnię wody, ale coś trzymało mnie za nogę i perfidnie ciągnęło w dół, na dno. Spanikowałem. Chciałem krzyknąć i szarpnąć się, ale zapomniałem, że jestem pod wodą. Brudna ciecz wdarła mi się do ust, zakrztusiłem się, nie mogłem złapać tchu i zrozumiałem, że zapadam się gdzieś głęboko, w jakąś czeluść bez dna. Poczułem przeraźliwy szum w uszach, skronie zaczęły mi pulsować tak, jakby za chwilę głowa miała eksplodować jak bańka mydlana i …. straciłem przytomność.

 

„Dlaczego mama tak mnie szarpie za ramię?” pomyślałem. „Coś się stało, czy co? Zawsze najpierw woła mnie kilka razy, a potem najwyżej połaskocze …”

- Mamo, jeszcze chwilę…- mruknąłem, ale wtedy przypomniałem sobie, że przecież są wakacje. Dlaczego mama mnie budzi, jeśli nie muszę iść do szkoły.

Z wielkim trudem uniosłem ciężkie powieki i chciałem wyjęczeć mamie całą litanię  na temat szkodliwości wczesnego wstawania podczas wakacji, ale nade mną pochylała się jakaś obca, nienaturalnie chuda twarz. Wielkie, wyłupiaste oczy świdrowały mnie, jakby chciały wywiercić mi w głowie głęboka dziurę. Musiałem mieć strasznie głupią minę, bo w pewnym momencie twarz odsunęła się ode mnie z obrzydzeniem. W tej samej chwili, zanim zdążyłem otworzyć usta, żeby zapytać z kim mam do czynienia, coś świsnęło nade mną jak strzała, przemknęło jak błyskawica i nagle zorientowałem się, że unoszę się dobrych kilka metrów nad ziemią. Nigdy nie miałem leku wysokości, ale w tym momencie poczułem, że żołądek podchodzi mi do gardła.

- Uaaaa…!! – wrzasnąłem i zacząłem wymachiwać rękoma, ale ktoś albo coś jakimś stalowym uściskiem obejmowało mnie w pasie tak, że ledwie mogłem oddychać, natomiast nie było mowy o tym, aby się obejrzeć i zobaczyć, komu zawdzięczam te podniebne loty. Słyszałem tylko nad sobą łopot olbrzymich skrzydeł.

Kiedy wzbiliśmy się tak wysoko, że maszkara, która przed chwilą pochylała się nade mną wyglądała jak maleńki punkcik przestałem wierzgać, bo zdałem sobie sprawę, że gdybym teraz wyrwał się z potężnych objęć, zostałaby ze mnie tylko mokra plama. Spoglądałem więc na ziemię, chociaż to, co zostało w dole trudno było nazwać ziemią – raczej mieszaniną wielu barw, zlewających się ze sobą, jak farby na palecie. Różowe liście na niebieskich drzewach? Pomarańczowa trawa? Fioletowa rzeka? Co u licha, mam jakieś zwidy, a może to efekt uderzenia w głowę?

„ Gdzie ja jestem i dokąd mnie niesie to coś?” – myślałem rozpaczliwie. Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie chce zrobić mi krzywdy. „ Może to jakiś drapieżne, prehistoryczne ptaszysko , które przespało setki milionów lat, a teraz przebudzone jest straszliwie głodne i chce schrupać mnie na drugie śniadanie?...” Bałem się poruszyć, miałem nadzieję, że nie zostanę zjedzony podczas lotu.

Po kilku minutach zorientowałem się, że zbliżamy się do skalistego wzniesienia i zanim zdążyłem dokładniej przyjrzeć mu się z góry, grzmotnąłem plecami o wystający zrąb.

- Ups, przepraszam, nie chciałem… - usłyszałem nad sobą bardzo przyjemnie brzmiący głos.

Pocierając obolałe plecy odwróciłem się i ujrzałem wreszcie, komu zawdzięczam to niespodziewane zetknięcie z podłożem. Przede mną stał niewielki człowieczek, trochę przypominający karzełka z baśni, którą pani czytała nam w klasie. Miał bardzo bujną czuprynę, którą chyba niezbyt często czesał, bo wyglądała, jakby przed chwilą uderzył w nią piorun. Gęste włosy przechodziły w równie obfitą brodę, która kończyła się prawie na kolanach tajemniczego osobnika. Ale to jeszcze nic w porównaniu z tym, co zauważyłem na jego plecach – ogromne, śnieżnobiałe skrzydła łopotały na wietrze, niczym dwa ogromne sztandary. Wprawdzie człowieczek nie wyglądał groźnie, wprost przeciwnie, miałem wrażenie, że bije od niego ciepło i dobroć, ale na wszelki wypadek odsunąłem się nieco dalej i wyjąkałem:

- Dlaczego mnie tu przyniosłeś?

Nieznajomy podrapał się w swoją kudłatą głowę i delikatnie strząsnął skrzydłami:

- Nie bój się, nie zrobię ci krzywdy. Nie jestem ugrolem.

- Ugrole? – zdziwiłem się – A kto to taki?

- Jeden z nich właśnie miał zamiar zająć się tobą i kto wie, co byłoby, gdybym nie pojawił się tam w odpowiedniej chwili i nie wyrwał cię z jego szponów…A ja jestem Mnuk, latający karminol – do usług – skłonił się przede mną tak dostojnie, że przez chwilę miałem ochotę parsknąć śmiechem.

- Dlaczego ten ugrol miałby zrobić mi coś złego – wzruszyłem ramionami – Przecież nawet mnie nie zna, aj nie zrobiłem mu nic złego…

Mnuk pokręcił głową tak, jakby miał przed sobą dziecko, które zadaje dziwne pytania:

- Urgole takie już są. Jeśli nie jesteś urgolem, to znaczy, że jesteś ich wrogiem. Nie ma znaczenia czy zrobiłem im coś złego czy nie. Nikt nie chciałby znaleźć się w gnieździe urgoli, zresztą nikt jeszcze nie wyszedł stamtąd żywy. A poza tym ty jesteś z „Tamtej Strony”…- ściszył głos tak, jakby powierzał mi jakąś tajemnicę.

- Co to znaczy z „Tamtej Strony”? – zapytałem również szeptem.

- Z „Tamtej Strony”, to znaczy z „Tamtej Strony”. – mruknął – My jesteśmy w „Tej Stronie” a ty przybyłeś z „Tamtej Strony”. A każdy, nawet  najmniejszy karminol i każdy najgłupszy urgol wie, że z tamtej strony ma przybyć ten, kto odczaruje naszą księżniczkę Lemagdanę.

Osłupiałem zupełnie. Co ten stwór wygaduje? Jaką księżniczkę miałbym odczarować, kiedy nawet nie potrafiłem dopilnować własnej siostry? To ją muszę odnaleźć, a nie jakąś zaczarowaną pannicę w koronie, bo inaczej mama głowę mi urwie…

- To na pewno jakaś pomyłka – pokręciłem głową – Nigdy w życiu nie spotkałem żadnej księżniczki i nie mam pojęcia, jak mógłbym odczarować waszą Le- jakąśtam…Chcę tylko znaleźć moją siostrę i zabrać ją do domu.

- Nie Le-jakąśtam tylko księżniczkę Lemagdanę – uśmiechnął się pobłażliwie Mnuk. – Przykro mi, ale nie masz innego wyjścia. Musisz wypełnić słowa przepowiedni, w przeciwnym wypadku nie uda ci się opuścić „Tej Strony”.

- „Tej Strony”? – zdziwiłem się znowu – O czym ty mówisz?

- O miejscu, w którym właśnie się znajdujesz. – cierpliwie tłumaczył karminol Tak nazywa się nasza kraina – „Ta Strona”. Kiedy już odczarujesz księżniczkę, możesz wtedy zająć się poszukiwaniami swojej siostry i możesz wrócić do domu. Ani chwili wcześniej…

Chociaż w pewnym momencie zachciał mi się płakać z powodu beznadziejności sytuacji, w której się znalazłem, zrozumiałem, że naprawdę nie mam innego wyjścia. Mnuk nie wyglądał na kogoś, kto zmyśla, albo gotów jest do kompromisów. Nie pozostało mi nic innego jak zmierzyć się z moim przeznaczeniem i nawet gotów byłem rzucić się na spotkanie przygodzie, gdyby przeraźliwe burczenie żołądka nie przypomniało mi o tym, że od dłuższego czasu nie miałem nic w ustach. Nie musiałem niczego tłumaczyć Mnukowi:

- Teraz chodźmy – powiedział – Zapraszam cię na powitalny obiad, Ikina – moja żona z pewnością już się niecierpliwi…

I zanim zdołałem o cokolwiek jeszcze zapytać poprowadził mnie skalistą ścieżką wzdłuż szczytu, aż na jej skraju zobaczyłem ciemny otwór, przypominający wejście do jakiejś jaskini. I chociaż Mnuk kazał mi iść za nim, wcale nie miałem mu za złe, że nie grzeszy gościnnością i nie każe mi pierwszemu zagłębić się w tej straszliwej, przepastnej głębi.

 

 

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin