Ryan Knighton Zapiski niewidomego taty PROLOG Wicie gniazda Nasze pierwsze mieszkanie bylo szkaradne. Sama kuchnia przypominala zbiór próbek pastelowego rózu, brzoskwini, zólci i mietowej zieleni. Kiedy dostalismy klucze, moja zona Tracy zaslonila oczy i zaczela malowac. Ja nie. Podobnie jak w wielu innych sytuacjach, stalem z boku i sie przygladalem. Tak jakby. W tamtym momencie naszego zycia bylem slepy -z powodów niezwiazanych z kolorystyka kuchni -juz od ponad dziesieciu lat. Moja choroba nazywa sie retinopatia barwnikowa. Niesforne geny zaprogramowaly moje spojówki na bezbolesne samozniszczenie, bardzo, bardzo powolne. Jakby same siebie zanudzaly na smierc. Pamietajcie, ze Tracy musiala mi opisac setki odcieni farb, zanim wybralismy ten wlasciwy. Kochalem ja za próby wlaczenia mnie w to wszystko, ale czulem sie jeszcze bardziej slepy. Udzial jest bardzo wazny. I dlatego, nie mogac malowac kuchni, zajalem sie czyms mniej frywolnym. Ze sciany musial zniknac rzad kafli. Pewnego ranka postanowilem im w tym pomóc. Miala to byc niespodzianka dla Tracy, kupujacej wlasnie kolejne narzedzia, których nie bedzie mi wolno dotykac. Przegrzebalem pudlo w poszukiwaniu mlotka. Kiedy go wreszcie znalazlem -tak mi sie przynajmniej wydawalo -wepchnalem czubek pod pierwszy kafel i szarpnalem. Kafel ani drgnal. Napialem miesnie i sapnalem, tak jak zrobilby to mój ojciec. Kafel nie ustapil. Kilka minut pózniej i o krok od smierci odkrylem, ze kafel jest przykrecony do sciany. Wyszarpywalem gniazdko elektryczne. Jakims cudem nadal oddychalem. Nigdy nie przyznalem sie do tego Tracy. Cichutko odlozylem mlotek i wrócilem na swoje miejsce. To znaczy staralem sie nie przeszkadzac i nie potykac o puszki z farba, kiedy moja zona konczyla prace. Czasem to wszystko, co moge zrobic. Przykra nauczka dla slepego faceta. Kiedy zaczalem tracic wzrok, nikt nie usadzil mnie na tylku i nie nauczyl, jak schodzic z drogi albo jak sie domyslac, ze w ten sposób pomoge najbardziej. Nadal musze jeszcze sporo sie nauczyc o swoim ciele, choc juz od dziesieciu lat chodze po ciemku. Jestem niepelnosprawny i nieprzystosowany. Kuchnia moze i byla brzydka, ale ja wreszcie mialem dom. To zagracone i zniszczone mieszkanie nalezalo do nas, a budynek nie przeciekal, w przeciwienstwie do polowy domów zbudowanych w Vancouver w latach dziewiecdziesiatych, szczególnie tych ze stiukami. Stiuki to zaraza w swiecie nieruchomosci. Projekt naszego domu uwzglednial przynajmniej fakt, ze Vancouver jest deszczowym miastem na mokrym Zachodnim Wybrzezu, a my sie do tego dostosowalismy. Na froncie domowym wszystko bylo w porzadku. Potem pojawila sie woda. Nie deszcz cieknacy z dachu, tylko woda z weza ogrodowego, wetknietego w sciane przez nasza sasiadke z góry, swiecie przekonana, ze w scianie kluja sie pajaki czarne wdowy i trzeba je zatopic. Lampa nad naszym stolem kuchennym zamienila sie w prysznic. Sasiadka przeprowadzala dezynsekcje juz trzeci raz w tym miesiacu, poniewaz uparla sie zgladzic insekty, których nikt inny nie widzial. Nasz nowy dom mial patologiczny problem z woda i istnialo tylko jedno rozwiazanie. -A moze strych? - zaproponowalem Tracy przegladajacej oferty nieruchomosci. Od zawsze marzyl mi sie przestronny, artystyczny strych na terenie parku przemyslowego. Obijanie sie po zaulkach z biala laska, czadowa akustyka betonu i aluminium, schylanie glowy, zeby przejsc pod odslonietymi rurami w kuchni, lekki odór benzyny i smaru w windzie towarowej -to wszystko brzmialo zbyt pieknie, zeby moglo byc prawdziwe. Zamiast kosiarek o poranku moglibysmy slyszec wózki widlowe. Uwielbiam wózki widlowe. -Ale na jak dlugo? - spytala Tracy. - Strych nie nadaje sie dla rodziny. Temat dzieci -ludzkich, nie pajeczych -wisial w powietrzu, ale nie mielismy jeszcze zadnego konkretnego planu. Byl koniec lata 2003 roku. Tracy i ja pobralismy sie raptem trzy miesiace wczesniej. Moim zdaniem bylo jeszcze za wczesnie na dziecko, ale z drugiej strony mieszkalismy razem mniej wiecej od osmiu lat. Okolicznosci nam sprzyjaly. Bylismy po trzydziestce, mielismy kredyt hipoteczny do splacenia, wrednego psa i samochód, który kradziono nam co drugi piatek. Juz dawno wymieszalismy swoje ksiazki na pólkach -moje pokryly sie kurzem, odkad odstawilem druk. Mielismy nawet lózko z prawdziwym materacem. Dla mojego pokolenia pozegnanie z wersalka oznacza wstep do doroslosci. Wiele wiec przemawialo za malym Ryanem albo Tracy. Abstrahujac od naszej wzajemnej milosci i oddania, bylismy odpowiednio uwiklani w typowe zycie rodzinne klasy sredniej. Nie przypominalismy juz tych mlodych par, które wciaz rozliczaja sie z zakupów albo oddaja sobie pieniadze za rozmowy miedzymiastowe. W wyniku typowego zycia rodzinnego powstalo gniazdo, a teraz potrzebny byl juz tylko dom. Niedlugo pózniej syn albo córka -czemu nie, jesli znajdzie sie miejsce. Dom dla rodziny. -Nie wiem, czemu nie moglibysmy byc rodzina na strychu -stwierdzilem. -Albo mieszkac tam, dopóki nie zrobi sie ciasno. Wizja mieszkania we trójke w jednym pokoju nie wywolywala u mnie klaustrofobii. Do trzynastego roku zycia dzielilem malenka sypialnie z dwoma mlodszymi bracmi, Rorym i Mykolem (jego wlasna pisownia, mnie nie pytajcie). Co wieczór bylem sedzia w ich klótniach, dopóki nie zasneli albo sie nie poddali, rytmicznie walac przy tym glowami w poduszki. To mnie usypialo. Nadal mam problemy z zasnieciem, jesli jest zbyt cicho, i nadal nie lubie nocy w samotnosci. Poza tym doswiadczenia z dziecinstwa przekonaly mnie, ze najlepsze dla mlodej rodziny jest miejsce, w którym nie mozna przed soba uciec. Mlodosc spedzilem w pomieszczeniach pelnych ludzi. Rodzice kupili pierwszy dom, kiedy mialem trzy lata. Byl to parterowy budynek z plaskim dachem i trzema sypialniami. Ostatecznie pomiescil nas szescioro, psa, królika, zólwie, kolekcje myszoskoczków i rybki oraz gabinet. Rodzice mieszkali w nim, na przedmiesciach Langley, prawie do mojej trzydziestki. Rozbudowali go stopniowo, ale przez wiekszosc dziecinstwa moi bracia, siostra i ja moglismy sie bawic glównie pod zlewem, kiedy mama przygotowywala pieczen wolowa. Zreszta nie chcielismy sie bawic gdzie indziej. Ciagle platalismy sie mamie pod nogami albo budowalismy przy niej forty z poduszek i koców -w ten sposób na zabawe zostawalo jeszcze mniej miejsca. Przez wiele lat nasz dom stal na koncu slepej uliczki, obok nowego osiedla. Mielismy male podwórko. Za plotem znajdowalo sie pastwisko. Rzadko przeskakiwalem przez plot. Otwarta przestrzen wydawala sie taka niepotrzebna. Krowy po prostu tam sobie staly. To mnie niepokoilo. Dlatego uwazalem, ze znam zalety bycia razem i ciaglego wlazenia sobie nawzajem na glowe. Nie musialem przekonywac zony. Tracy tez zapalila sie do idei strychu i zaczelismy polowanie. Znalezlismy kilka fajnych miejsc, ale kazde z nich sprzedano blyskawicznie i dosyc drogo. Nagle sie okazalo, ze zostal nam tylko jeden strych, którego, nie wiedziec czemu, nikt jeszcze nie kupil. Przygotowalismy sie na najgorsze. Budynek -odremontowany magazyn -znajdowal sie we wschodniej, przemyslowej czesci Vancouver, w samym srodku cyberpunkowego pustkowia, o którym tak marzylem. Jednak, w przeciwienstwie do warsztatu samochodowego po drugiej stronie ulicy albo niewielkich magazynów na tylach, pomalowano go w jaskrawe czerwono-zielone plamy. Hol byl niebiesko-pomaranczowy. Ja oczywiscie prawie nic nie widzialem, ale i tak wystarczylo, zebym przypomnial sobie programy dla dzieci i rozpoznal w tym decyzje estetyczna zwolanego na gwalt komitetu. -Ktos tu ma zaslony z kanadyjskiej flagi -powiedziala Tracy, dzwoniac do drzwi. - O nie. Lecz wcale nie kolorystyka byla najwiekszym problemem. Kiedy wlascicielka strychu otwarla najwieksze i najbardziej zlowrogie metalowe drzwi, do jakich kiedykolwiek mialem przyjemnosc zastukac, wydobyl sie zza nich toksyczny oblok dymu. Znalem te duszaca won. Pasowalaby do poczekalni u weterynarza naszego mopsa Kaira. -Witam, prosze wchodzic - powiedziala kobieta. -Wlasnie skonczylam sprzatac. Zlapalem Tracy za lokiec i weszlismy niesmialo do srodka. Sufit znajdowal sie wysoko i nie bylo scian dzialowych, ale i tak ciagle wpadalem na pudla i stosy czasopism albo obijalem sie o liczne szafy i szafki. Wygladalo na to, ze jedyne drzwi prowadza do lazienki. Swiatlo wpadalo do srodka przez sciane okien, z których roztaczal sie widok na niewyrazne kontury magazynów i fabryk oraz na zamazany cien Gór Nadbrzeznych. Podczas gdy wlascicielka opowiadala o mieszkaniu, uslyszalem gdzies w poblizu loskot kolejki jednoszynowej. Mimo dezorientacji i paskudnej woni, od której rozbolala mnie glowa, przepadlem na amen. Jako dziecko, kiedy moi bracia juz posneli, najbardziej na swiecie lubilem nasluchiwac dzwieków pociagów przejezdzajacych przez moje miasteczko. Gdybysmy mieli tu dziecko, kolejka jednoszynowa bylby dla niego wersja mojej przeszlosci. Rymujace sie dzwieki dziecinstwa ojca i dziecka. Dziedzictwo to nie tylko kwestia pokrewienstwa, a ja chcialem, zeby mój syn albo córka doswiadczyli przyjemnosci, które mnie uksztaltowaly. Stojac przy oknie, uswiadomilem tez sobie, jak bardzo zalezalo mi na zgielku miasta. Wolalem go od wyciszonej, skromnej sciezki dzwiekowej dzielnicy mieszkaniowej czy, o zgrozo, osiedla przy centrum handlowym. Rywalizujace z soba odglosy swiata za szyba tworzyly w mojej glowie nowe obrazy. Wyobrazilem sobie przejazd pociagu, ruch uliczny, mezczyzn rozladowujacych furgonetki opowiadajacych kawaly, gumowy mlot wyklepujacy maski w warsztacie samochodowym Gorda, kogos pil...
greki