Dreiser Theodore - MIRAŻ ZŁOTA.rtf

(205 KB) Pobierz

THEODORE DREISER

Miraż złota

 

Musielibyście zobaczyć tę okolicę, żeby sobie

o              niej wyrobić właściwe wyobrażenie — surowość krajobrazu, skały, jałową glebę, nędzę domów, sto­dół, narzędzi rolniczych, koni i bydła, i nawet istot ludzkich — szczególnie istot ludzkich, albowiem dlaczego miałyby one wyglądać lepiej niż jakikol­wiek produkt tej ziemi, gdzie wszystko było tak nędzne?

To stary sędzia Blow odkrył pierwszy, że cynk jest prawdziwym bogactwem okolicy Taney, jeśli można powiedzieć, że miała ona jakieś bogactwa, zanim odkryto ten minerał. Na parę miesięcy przed hossą stał pewnego zimowego popołudnia koło ja­kiejś huty w odległej miejscowości K. i z wielkim zainteresowaniem oglądał kawałek rudy, którą tam wytapiano, dziwiąc się jej podobieństwu do nie­których skał i kamieni znanych w jego ojczystym hrabstwie jako „buły”.

              Co to jest? — zapytał człowieka o obnażo­nych ramionach, który odszedł od płonącego pale­niska, żeby wytrzeć spoconą twarz.

              Cynk — odpowiedział robotnik ocierając czo­ło ogromną zabrudzoną dłonią.

              W naszej okolicy mamy materiał, który wy­gląda zupełnie podobnie — rzekł sędzia obracając niezgrabną bryłkę i zastanawiając się nad nią przez chwilę. — Jestem pewny... W dowolnych ilościach.

A potem nagle umilkł, bowiem uderzyła go pew­na myśl.

              No, jeśli to naprawdę cynk — odparł robot­nik — to wart jest mnóstwo forsy. Tę rudę spro­wadzamy z St. Francis.

Stary sędzia rozmyślał przez chwilkę, a potem spokojnie odszedł. Wiedział, gdzie leży St. Francis. Jeśli cynk jest tak wartościowy, że sprowadzają go okrętem taki szmat drogi, dlaczego nie można by brać go z Taney? A sędzia miał duże posiadłości w Taney.

W wyniku tego w Taney i okolicach zaczęły się niebawem wyraźne, choć tajemnicze zmiany. W ślad za prywatnymi transakcjami i posunięciami sędzie­go zjawiło się paru chytrych przedsiębiorców gór­niczych, a po pewnym czasie zaroiła się od nich cała okolica. Ale ranim do tego doszło, niejeden farmer, który nie uświadamiał sobie wartości swej ziemi, został jej pozbawiony.

Stary Bursay Queeder, farmer, największy pecho­wiec w okolicy, siedaał na tym swoim niby to gospodarstwie czy też farmie od czterdziestu lat i w czasie, gdy sędzia Blow oddawał się owym tajemniczym kombinacjom z ziemią, nie miał poję­cia, że skarb, o którym nie kiwając zresztą palcem marzył przez całe życie, kryje się właśnie w tych kamieniach, dzień w dzień boleśnie obijających jego wielgachne stopy. Istotnie, ziemia była wielką ta­jemnicą dla Bursay’a: zawierała w sobie, jak się okazało, wszystko, a on o tym nie miał pojęcia. Te siedemdziesiąt akrów, na przykład — które, każdy z osobna i wszystkie razem, wycisnęły mu więcej potu z czoła i przekleństw z ust niż cokol­wiek innego — posiadały możliwość spełnienia wszystkich jego marzeń. Ale teraz był stary i cza­sami trochę pomylony. Zastanawiał się w związku z Biblią, kiedy nastąpi koniec świata, i tak dalej. Jednak nadal był zdolny do walki z przyrodą, chociaż nie z ludźmi. Wiosną, latem, a nawet je- sienią co dzień można było go widzieć w tej czy innej części jałowego pola. Rzadkie włosy i nie ogolony zarost jeżyły mu się dziko, a palce jak szpony ptaka zaciskały na rączkach pługa, kiedy rwał wąskie i nędzne zagony swego pola, klekocząc po kamienistej glebie, która od dawna przestała

przynosić choćby umiarkowany zysk. Pragnął tylko utrzymać się przy życiu i rzeczywiście utrzymywał się przy żydu. Dom czy raczej chałupa, gdzie gnieź­dził się z żoną, synem i córką, był ruiną nie do użytku i nie do remontu. Wszystkie płoty spróch­niały prócz ogrodzeń zbudowanych z owej zakały jego ziemi, w jego pojęciu kamieni bezużytecznych dla łudzi i bydląt — „zawady”, jak powiadał. Stodoła wyglądała jak sterta desek, którymi była połatana, i kryła w sobie stary wóz i parę sztuk zużytych narzędzi rolniczych. A niby to obora była tak wiekowa i pochylona, że niemal się przew­racała. Chwasty i ruina, wychudłe konie i wychudłe dzieci, kamieniste pola i wątłe drzewa, a przy tym samotność i niekiedy jakieś pragnienie — oto świat, którym się opiekował i władał.

Queederowa była w sam raz towarzyszką życia, na jakie był skazany. Doszła już do tego stanu, kiedy monotonię ubóstwa przyjmuje się obojętnie. Odległość do najbliższej, choćby najskromniejszej szkoły, domu zebrań czy ratusza miejskiego lub zupełny ich brak, nie mówiąc już o odpowiednich sąsiadach, pozostawiały ją i jej rodzinę w całkowitej izolacji. Popędliwa, stetryczała, kłótliwa, miała pi­skliwy glos i niechlujny wygląd. Queeder, którego znała na wylot albo też zupełnie nie znała, był dla

niej pod jednym względem źródłem pewnej pocie­chy: mogta mu „dogryzać” — jak to nazywał

              i jeśli często się kłócili, odbywało się to we właściwy i harmonijny sposób. W takim potrzasku pól i kamiennych płotów należy się spodziewać kłótni.

Czego nie weźmiesz tych buł i nie zrobisz tam ogrodzenia? — pytała Queedera chyba po raz tysiączny w ciągu dziesięciu lat, wskazując na blisko trzydzieści pięć stosów najlepszego i pra­wie czystego cynku na skraju najbliższego pola, ułożonych tam przez Bursay’a. Tym razem cho­dziło o to, że dwie wychudłe krowy wlazły na jeden z zagonów kukurydzy. „Buły”, o których mówiła, nie mogły być warte mniej niż dwa ty­siące dolarów.

Po raz tysiączny chyba odpowiadał:

              Co myślisz, że nie mam nic do roboty? Myś­lisz, że te diable kamienie się do czegoś nadają? Starczy, żem je wywalił, nie żebym jeszcze miał z nich robić ogrodzenia.

( — Tak gadasz, ty leniu, ty huncfocie, ty stary tabaczniku... — i tu następowała długa lista wyz­wisk, za którymi zwykle leciała fajerka, pogrzebacz czy odpowiednich rozmiarów drewno z tej czy innej strony, podczas gdy druga strona robiła zręczny

unik. Jak widzicie — miłość i uczucia rodzinne, jak przystało na wieloletni i nierozerwalny związek mał­żeński.

Ale wracając do tematu: okresy suszy i deszczu przychodziły i przemijały przez wiele lat, a głazy nadal leżały na polu. Dode — starszy z dzieci i jedyny syn, wielki, ciężki i krzepki, choć kościsty

              tępy prostak, który nie odziedziczył szczególnie delikatnego i przyjemnego usposobienia po swych udręczonych rodzicach, może by je pousuwał, gdy­by nie był „leniwym kundlem” — jak powiadał jego ojdec, albo raczej nie był podobny do ojca

              jak powiadała matka. Jane — córka — mogłaby pomóc, gdyby oboje młodzi nie tkwili w tej samej przygnębiającej apatii co ich ojciec. A czemuż by nie mieli tkwić w apatii, jeśli łaska? Pracowali długo, otrzymywali mało i nie mieli żadnej nadziei na przyszłość, uświadamiając sobie jednak, że mog­liby ją mieć, gdyby los był łaskawszy. Bezużyteczny związek z nieustępliwą ziemią zgnębił ich ducha.

              Nie ma co orać południowego pola — o- świadczył Dode po raz trzed tej wiosny. — Na tej cholerze nic nie urośnie.

              Jakbyś się trochę wziął do roboty zamiast leżeć pod jałowcami, dłubać w zębach i dumać, to może by i urosło — zaskrzeczała pani Queeder zawsze

opryskliwa, w złym humorze i dokuczliwa — na­tura zgorzkniała wskutek długiej i beznadziejnej walki.

              Nic nie przyjdzie z tego przewalania tam i nazad kupy kamieni M- odparł Dode leniwie i bezskutecznie usiłując zabić muchę. — Ta cała ziemia niewarta złamanego patyka.

Z pewnego punktu widzenia miał rację.

              To czego tu siedzisz? — zapytał Queeder udręczonym głosem. Nie miał szczególnej ochoty bronić farmy, w braku innego zajęcia chciał tylko urozmaicić monotonię. — Jak ta ziemia jest dobra, żeby się z niej utrzymać, to jest też dość dobra, żeby na niej robić.

              Utrzymać! — parsknął krnąbrny Dode os­pale, a jednak z humorem i szyderczo. — Jak pamiętam, nie potrzebowałem dużo utrzymania. Może ojciec myśli o tych szkołach, com do nich chodził, albo o tych miastach, którem widział.

              Zamachnął się na następną muchę.

Stary Queeder wyczuł szyderstwo, lecz uważał, że nie ponosi winy za istniejący stan rzeczy. Jednocześ­nie wiedział, że lepiej nie kłócić się z Dode’em, który był młodszy, silniejszy i już, jak wykazały liczne awantury rodzinne, nie miał dlań żadnego synowskiego respektu. A raczej wprost przeciwnie.

Wycierpiawszy w dzieciństwie wiele razów i sztur- chańców, Dode był teraz dużo silniejszy fizycznie i w każdej bójce łatwo pokonywał swego ojca. Queeder, choć niegdyś sprawował nieograniczoną władzę i każde jego słowo było prawem, teraz został zepchnięty na drugie, a nawet trzecie i czwar­te miejsce. Awantury i bezsilne w gruncie rzeczy pogróżki nie przysparzały mu wielu względów.

Mimo tego wszystkiego żyli razem obojętnie.

A dzień po dniu — od chwili gdy sędzia Blow powrócił do Taney — czas przysuwał coraz bliżej inwagę górników i wraz z nią zdumiewającą hossę. Ktoś wrażliwy mógłby ją wyczuć tak jak zbliżanie się burzy, tylko że ci demni właściciele gruntów nie byli wrażliwi. Nie mieli dotychczas najmniej­szego przeczucia, na co się zanosi. W tym poz­bawionym dróg i miast rejonie, skąd mogli wie­dzieć? Przedsiębiorcy przechodzili na północ i po­łudnie od nich, lecz żaden jeszcze nie zabłądził do tej cudownej okolicy, gdzie żył Queeder wraz ze swą rodziną. Leżała zbyt na uboczu — krzaczasty, lesisty i skalny zakątek.

I nagle pewnego słonecznego czerwcowego po­ranka...

H pi masz, Queeder! — zawołał Cal Arnold, najbliższy sąsiad, mieszkający trzy mile dalej, i za-

trzymał swój koślawy wóz i wychudzone konie obok pola, gdzie Queeder pracował. — Słyszałeś nowinę?

Mówił z ożywieniem, obracając w ustach zwitek tytoniu i spoglądając na Queedera wesoło, jak ktoś przynoszący zabawną wiadomość.

              Nie. A bo co? — zapytał Queeder, porzucając zniszczony jednoskibowy pług, podchodząc do cyn­kowego ogrodzenia i pochylając się nad nim. Jed­nocześnie przygładzał ręką swe rzadkie włosy.

              Stary Dunk Porter, ten z Newton, sprzedał gospodarkę — odparł Cal chytrze i triumfalnie, jak gdyby opowiadał o wielkiej bitwie albo o zbliżaniu się końca świata. Ja I wziął za nią trzy tysiące dolarów.

Pieścił tę sumę ze smakiem na języku.

              Co ty gadasz! — powiedział Queeder spokoj­nie, ale z wielkim zdumieniem. — Trzy tysiące? -rr Poruszył się jak ktoś, kto słyszy, że stało się coś niemożliwego, i wie, że to niemożliwe. — Za co?

              Powiadają, że tu jest minerał — wytłumaczył mu farmer. — Gadają, że tu od niego aż gęsto w ziemi. Wszędzie. Gadają, że w tych bułach — po­klepał wielki stos bezwartościowego dotychczas cynku, o który Queeder się opierał — siedzi ten minerał, czy jak mu tam, i jest wart dwa centy za funt, kiedy go roztopią (chciał, oczywiście, powie­

dzieć „wytopią”), a i więcej. Widzę, że masz tu tego co niemiara. Ja też. Pełno go na moim polu. Za wszem myślał, co to nic niewarte, ale teraz ga­dają inaczej. Słyszałem od jednego z chłopaków, co był w mieście, że jak go się obrobi, roztopi i w ogó­le, to się nada na różne różności.

Nie wiedział dokładnie na jakie, więc przestał tłumaczyć, natomiast znacząco mrugnął rozmarzo­nym okiem, ściągnął usta w ryjek, przygotowując się do splunięcia, i popatrzył na Queedera. Ten, nie mogąc pozbierać myśli w tej nowej sytuacji, podniósł z ziemi pogardzaną dotychczas „bułę” i popatrzył na nią. I pomyśleć, że przez wszystkie te lata harówki i cierpień uważał, że nie ma to żadnej wartośd, a teraz nagle się okazuje, że jest warte dwa centy za funt po wytopieniu i sąsiedzi zaczynają sprzedawać gospodarki po królewskich cenach! I jego farma zawalona jest tym minerałem, tym prawie złotem! Są tego całe góry wygrzewające łupkowe szare grzbiety w gorącym słońcu, a w jed­nym miejscu niska ściana wyrastająca prosto z zie­mi na jego „majątku” — jak go zawsze nazywał. Pomyślcie tylko! Pomyślcie! Ale choć myślał dużo, nie mówił nic, bo w jego do szczętu zabiedzonej głowie wyldełkowała i rozkwitła wielka, cudowna myśl. Będzie miał pieniądze, bogactwo, odpoczy-

nck! Pomyślcie tylkol Nie potrzebuje już więcej harować i pocić się w letnim słońcu, może leniu­chować i spać do woli, żuć tytoń, ile mu się będzie podobało, mieszkać w mieście, pojechać do odleg­łego, tajemniczego K. i zobaczyć wszystko, co tam jest do zobaczenia!

              No, chyba już pojadę — rzekł po pewnym czasie Arnold dostrzegając widoczne zamyślenie Queedera. — Zamiaruję pojechać do Brudera i wró­cić przed zachodem. Ma trochę siana, com je z nim jeszcze wprzód przehandlował na świnię. — Zaciął kościste szkapy i odjechał pełną wyboi, polną drogą.

Przez pewien czas Queeder prawie nie wierzył własnym uszom. Czyżby Porter rzeczywiście sprze­dał swoje pole? Przez następne dni, choć pojechał do odległego o szesnaście mil Arno, aby wykryć prawdę, nikomu o niczym nie wspomniał, oddając się cudownym marzeniom. Gospodarka była jego własnością, a nie jego żony ani dwojga dzieci. Wiele lat przedtem odpracował tę ziemię i spłacił ją po parę dolarów albo ich ekwiwalent w kukurydzy, nierogadźnie i pszenicy, zanim się ożenił. A teraz lada chwila jedna z tych dziwacznych osobistośd, „przedsiębiorca”, jak go nazywał Arnold, może się tu zjawić z pieniędzmi i zakupić całą jego gospodar-

kę. Cudowne! Cudowne! Ile może za nią dostać? Z pewnością pięć tysięcy dolarów, jeśli Porter o- trzymał trzy tysiące za czterdzieści akrów, podczas gdy Queeder ma ich siedemdziesiąt. A przynajmniej cztery tysiące — zawsze więcej niż Dunk. Nie potrafił tego dokładnie wyliczyć, wiedział tylko, że jego pole musi mieć wyższą cenę niż pole Dunka

              prawdopodobnie pięć tysięcy!

Jedynym cieniem omraczającym te marzenia

              i to wielkim cieniem — była myśl o drapieżnej i nieżyczliwej rodzinie — krnąbrnym Dode, kan­ciastej Jane i zgorzkniałej lepszej połowie Queedera

              Emmie. Prawdopodobnie będą chcieli otrzymać teraz swoją część tego cudownego dobrobytu, a na­wet odebrać ojcu pieniądze i zepchnąć go na drugi plan, gdzie przebywał tak długo. Byli o wiele bar­dziej zacięci i agresywniejsi od niego. Postarzał się, osłabł od wielu lat ciężkiej pracy. Przez cały ten czas od żony doczekał się niewiele więcej poza naigrawaniem i szyderstwem — co teraz bardzo chętnie wspominał; to samo było z nieokrzesanym synem. Jane była obojętna, patrzyła na ojca jako na niezgułę i gamonia i, też nic nie robiąc, uważała tylko, że ojciec powinien więcej pracować. Miłość, więc i jedność rodzinna — jeśli kiedykolwiek ist­niały — zwiędły w jałowym powietrzu surowego,

14

zgnębionego nędzą świata. Cóż jest winien swoim dzieciom i żonie? Nic. A z pewnością wszystkim będą się chcieli z nim dzielić. Żyjąc z nimi tak długo i w tak nieprzyjemnych warunkach, dziwił się teraz ich czelności, żeby jeszcze chcieć czegoś od ojca. A jednak wiedział, że będą chcieli. Zawsze tylko z nim walczyli i dokuczali mu. Ale teraz, gdy bogactwo stanęło u jego progu, będą za nim biegać, łasić się do niego, może stawiać żądania! Co po­winien zrobić? Jak to wszystko załatwić? Bogactwo z pewnością jest już blisko. Musi być. Jak mały, niedorozwinięty szczur zerkał na wszystkie strony i miotał się bezradnie. Jego zachowanie zmieniło się do tego stopnia, że nawet rodzina to zauważyła i zaczęła się dziwić, chociaż (nie wiedząc jeszcze, na co się zanosi) przypisywała te dziwactwa jego podeszłemu wiekowi.

              Widzieliście, co ten ojciec wyprawia? — za­pytał Dode siostrę i matkę pewnego popołudnia, gdy stary Queeder zjadł obiad i wrócił na pole.

              Cały czas sterczy przy płocie, jakby kogoś wyg­lądał albo o czymś dumał. Chyba trochę zbzikował, nie myślicie?

Dode najbardziej interesował się wszystkim, co odnosiło się do ojca albo raczej jego zdrowia fizycz­nego i umysłowego — bo gdyby stary Queeder

umarł, gospodarkę należałoby podzielić albo też Dode sam by ją prowadził. Wówczas stałby się odpowiednią partią dla każdej dziewczyny z sąsied­nich farm i mógłby ziścić swe marzenia o małżeń­stwie, teraz odległe, a nawet wręcz nierealne wsku­tek dężkich braków, jakie musiał znosić.

              Tak też widzę — odrzekła Queederowa. — Całkiem nie ten ostatnio. Nabił sobie czymś głowę, czy jak. Coś chce zrobić i nie może, chyba coś nowego w religii. Nigdy się nie da powiedzieć, co go trapi.

Jane była tego samego zdania i na tym rozmowa się skończyła. Lecz Queeder medytował nadal, usi­łując rozwiązać za wikłany problem, który polegał oczywiśde na jawnej lub potajemnej sprzedaży zie­mi — jeśli możliwe, zdecydował wreszcie, potajem­nej, skoro żona i dzieci są dla niego zawsze takie niedobre. Na nic lepszego nie zasługują. Jego gos­podarka, może nie?

W odpowiednim czasie gawił się przedsiębiorca górniczy. Przyjechał wierzchem, ubrany do trudnej drogi, a rozglądając się po polach spostrzegł szcze­gólną wartość farmy Queedera, gdyż bogata żyła cynku wychodziła tu na powierzchnię. Zaintereso­wało go to ogromnie. Queedera nie było w pobliżu, bo poszedł w odległy zakątek pola, ale Oueedero-

wa, całkowicie nieświadoma wartości ziemi, a więc nie dostrzegając też tłumionego błysku w oczach obcego, przyjęła go dosyć uprzejmie.

              Da mi pani napić się wody? — zapytał obcy, gdy zjawiła się w progu.

              Pewnie — odparła z wielkim szacunkiem w głosie. Obcy ludzie, choć trochę lepiej ubrani, byli tu rzadkością.

Stary Queeder, widząc z odległego poletka obce­go człowieka przy studni, ruszył w kierunku domu.

              Co to za materiał, z którego madę ogrodze­nie? — zapytał obcy grzecznie, dekaw, czy chłopi coś wiedzą.

              A nie wiem — powiedziała Queederowa. ir- Jakieś kamienie, „buły”, jak je tu nazywamy.

Obcy ukrył uśmiech i pochylił się, by podnieść kawałek cynku, którym ziemia była dosłownie za­sypana. Ten sam cynk oglądał na przestrzeni os­tatnich kilku mil, ale tu czyściejszy i w o wiele większych ilościach. Nigdy nie widział tyle, i to tak dobrego cynku na powierzchni. Leżał wszędzie, gdyż obnażyła go uprawa ziemi, mrozy i deszcze, podczas gdy w sąsiednim hrabstwie trzeba go było kopać. Widok zrujnowanych budynków, nędznego odzienia, starego Queedera harującego na polu i ca­łe to pole bezwartościowe dla rolnictwa przez swoje

cudowne bogactwa mineralne — był dla przedsię­biorcy czymś prawie niesamowitym.

              Czy to do was należy ta wszystka ziemia?

              zapytał.

              Jakie siedemdziesiąt akrów — odparła Quee> derowa.

              Wie pani, po czemu tu sprzedają jeden akr?

              Nie. Ale miarkuję, że to niewiele warte. Już kawałek czasu, jak ktoś sprzedał grunta w okolicy.

Przedsiębiorca mimowolnie drgnął przy słowach „niewiele warte”. Co powiedzieliby jego przyjaciele i rywale, gdyby zobaczyli ten właśnie kawałek gruntu? Co byłoby, gdyby tych tutaj ludzi ktoś o wszystkim powiadomił? Gdyby tak udało mu się kupić tę ziemię za bezcen, a może się uda! Już się inni przedsiębiorcy kręcili po okolicy. Czyż w Arno nie jadł przy jednym stole z trzema mężczyznami, których podejrzewał, że skupują grunty? Trzeba dobić targu, i to szybko.

              Może teraz pójdę i pogadam z pani mężem

              oświadczył i odszedł. Z walącej się sieni Queedero- wa i Jane patrzyły za nim, stojąc w swych niebieskich, workowatych sukienkach, wydętych przez wiatr.

              Paradne, co?...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin