Janusz Szpotański - Gnom Caryca Szmaciak.pdf

(645 KB) Pobierz
W projekcie okładki wykorzystano pierwsze wydanie książki Towarzysz Szmaciak czyli wszystko dobre, co się
dobrze kończy opublikowanej przez Niezależną Oficynę Wydawniczą Nowa (1977) pod pseudonimem
Władysław Gnomacki
Janusz Szpotański
Zamiast wstępu
Wywiad opublikowany W londyńskim nieregularnym kwartalniku literackim „PULS” nr33 z 1987
W roku 1964, z okazji zbliżającego się dwudziestolecia Polski Ludowej, idąc za wzorem Czerwonych, którzy,
jak wiadomo, zawsze dla uczczenia swych świąt organizują akademie „ku czci”, postanowiłem i ja taką
akademię zorganizować — dla grona moich znajomych. W tym celu napisałem kilka utworów (potem weszły
one w skład nieplanowanej jeszcze wówczas Opery). Były to, o ile dobrze pamiętam, Drugi hymn Cichych.
Aria Strzelczykowskiego, Pieśń Nowej Klasy i jeszcze coś, ale nie pamiętam już, co. Akademia odbyła się
oczywiście 22 lipca, a same utwory niespodziewanie zyskały sobie szalony aplauz publiczności, która zaczęła
się ode mnie domagać, bym nie poprzestał na tym, lecz napisał dalsze teksty, które złożyłyby się w końcu
właśnie w rodzaj opery; inaczej mówiąc, bym, idąc śladem Bogusławskiego, autora Krakowiaków i Górali,
stworzył dzieło pod tytułem Cisi i Gęgacze. Cóż było robić? Przystąpiłem do pracy. Początkowo szło mi to
powoli, ale w pewnym momencie „bania z poezją” rozbiła się i dosłownie w ciągu tygodnia napisałem całą
resztę. Od tej chwili operę wykonywałem na różnych spotkaniach towarzyskich. W środowisku intelektualnym i
literackim Warszawy cieszyła się ona niesłychanym powodzeniem, tak że byłem po prostu rozrywany:
co chwila ktoś mnie zapraszał, żebym przyszedł i zaprezentował ten utwór.
Na jednym z takich spotkań poznałem Ninę Karsow i Szymona Szechtera. Moja opera spodobała im się do
tego stopnia, że postanowili urządzić kolejne spotkanie, na którym planowali dokonać jej nagrania na
magnetofon. W tym mniej więcej czasie rzecz była już dość głośna, przynajmniej na tyle, że „Wiadomości”
londyńskie doniosły, iż po Warszawie krąży szopka satyryczna nieznanego autora pt. Cisi i Gęgacze, która
cieszy się olbrzymim powodzeniem. Zresztą sam zacząłem odczuwać, że atmosfera wokół mnie jakby się
zagęściła: wiele oznak wskazywało, że utworem tym, poza wdzięczną publicznością, interesują się również
władze bezpieczeństwa. Mimo to jednak nic poważniejszego mi jeszcze wówczas nie groziło. Bo może oni i
znali to już z jakichś tam przyjęć, ale z całą pewnością nie mieli w ręku pełnego tekstu. Zdobyli go, jak to na
ogół bywa, zupełnie przypadkowo.
Było to tak: któregoś dnia, kompletnie bez forsy, a jednocześnie oczekując na wypłacenie mi pewnego
honorarium z PIW-u, udałem się do kawiarni Związku Literatów, by spotkać tam jakichś znajomych, którzy
postawiliby mi kawę. Nie miałem bowiem nawet tych mizernych, drobnych kwot, żeby zafundować sobie ową
małą, poranną czarną kawę, do której byłem tak przyzwyczajony i przywiązany. No i rzeczywiście, ledwo się
tam zjawiłem, zaraz natknąłem się na grupę młodych poetów, którzy ucieszywszy się z tego spotkania,
natychmiast zaprosili mnie do swojego stolika. Po pewnym czasie, jak na młodych poetów przystało, doszli oni
do wniosku, że spotkanie nasze nie powinno jednak skończyć się na małej kawie, lecz co najmniej na małej
wódce. Powiedziałem im:
„„No, moi drodzy, ja bardzo pochwalam, a nawet popieram tę myśl, lecz co do mnie, jestem bez grosza, więc
się do tego nie dołożę”. „Ach, nie! —oni na to — Szpocie! Jesteś naszym gościem! Wszystko zakupimy sami i
pojedziemy do mieszkania jednego z kolegów”. Tak się też stało. Ponieważ panowała wówczas moda na
Hemingwaya, młodzi poeci grali role silnych mężczyzn, silnych ludzi, toteż zamiast zwykłej wódki zakupili
spirytus. Jednakże, jak przyszło co do czego, to okazało się, że spirytusu to oni pić nie umieją, ja natomiast —
doskonale, co zresztą (nawiasem mówiąc) można wydedukować z tekstu Carycy. Otóż spirytus pije się w ten
sposób, że po wchłonięciu kieliszka z jego zawartością wydaje się ów charakterystyczny chuch, żeby nie
poparzyć sobie języka i jamy ustnej. O tym elementarnym sposobie nie mieli oni zielonego pojęcia, a spirytus
ma poza tym taką jeszcze właściwość, że działa uderzeniowo, to znaczy, że kiedy się go pije, człowiekowi
wydaje się, że nic go nie bierze, że cały czas jest trzeźwy, a później następuje nagle to słynne spirytusowe
uderzenie, po którym na ogół całkowicie traci się świadomość, spada się pod stół i budzi się dopiero następnego
dnia rano z potwornym bólem głowy. Tym razem jednak nie doszło do tego: oni się dokądś spieszyli, więc nie
siedzieliśmy w tym mieszkaniu do oporu, lecz w jakimś momencie wyszliśmy stamtąd na ulicę. Na rogu
pożegnałem się z nimi i odtąd wszystko już, do dzisiejszego dnia, rysuje mi się wyłącznie w formie takich
większych lub mniejszych plam.
Głównie były to plamy szaro-niebieskie, pod którymi, jak się nietrudno domyśleć, kolejno kryli się
milicjanci, radiowóz i komisariat. Na komisariacie wtrącono mnie tradycyjnie do takiego wieloosobowego
lochu, a gdy następnego dnia obudziłem się, pierwsze, co dotarło do moich uszu, to były wymawiane przez
wszystkich dookoła jakieś cyfry, których znaczenia zupełnie nie pojmowałem: 2-5-9, 7-5, 8-4 itp. Oczywiście,
jak się wkrótce o tym dowiedziałem, były to ową swoistą konwencją wypowiadane nazwy artykułów kodeksu
karnego. W pewnym momencie jeden z moich towarzyszy niedoli, jakiś złodziejaszek czy chuj, zapytał mnie:
„No a ty to za co właściwie siedzisz?”. Odpowiedziałem mu, zgodnie z prawdą że miałem zatarg z milicjantem.
Na co on znowu: „A czy spadła mu przy tym czapka?”. Ja: „No, nie pamiętam”. Na co on: „No, bo jeśli spadła
— pięć, a jeśli nie spadła, to minimum trzy — z bomby”. Wtedy właśnie po raz pierwszy dowiedziałem się o
istnieniu trybu przyspieszonego, to znaczy, że można zasadzić delikwenta nieomal bezpośrednio po samym
zajściu, bez całego postępowania przygotowawczego, bez adwokata, na podstawie zeznań wyłącznie świadków
oskarżenia czy — w danym wypadku — milicjantów. Nie wróżyło to niczego dobrego. Pomyślałem sobie:
„Ładna historia! Niezłe perspektywy...”. No i rzeczywiście po pewnym czasie wzywają mnie na górę na
przesłuchanie, które, jak się okazuje, prowadzą dwie milicyjne damy. Przesłuchanie, jak wiadomo, zawsze
zaczyna się od pytań o personalia, z których jedno, poniekąd najważniejsze, dotyczy wykonywanej profesji. No
i dochodzi wreszcie do tego arcypytania o zawód. Odpowiadam na nie: „Literat”. Na to druga z
przesłuchujących mnie dam podnosi na mnie zgorszony wzrok i kiwając z politowaniem głową powiada:
„Literat! A takich plugawych słów używa!”. Na co ja: „A jakich to? Jakich?”. Na co ona znów: „Mnie to nawet
przez gardło nie przejdzie” (Można tu tytułem dygresji wtrącić, że prawie identycznego sformułowania użył
później Jan Szydlak, polemizując w Sejmie z Jerzym Zawieyskim, który stawał w mojej obronie.
Szydlak mówił tam mniej więcej tak: „Mnie przez gardło nie przeszedłby ten tekst [Opery]. Wstydzę się i nie
mogą me usta powtórzyć pornograficznych, płynących z dna rynsztoku ulicy słów, których używa Szpotański
dla określenia narodu, władzy i partii”). No, ale wracając do przerwanej historii, ja nie ustępuję i domagam się,
by mi owe „plugawe słowa” mimo wszystko odczytano. No i ona, w odróżnieniu od Szydłaka, który o
odczytanie stosownych fragmentów Opery zwrócił się do Zawieyskiego, bo sam, jak twierdził, nie był w stanie
tego zrobić, zaczęła w końcu własnymi ustami cytować. A stało tam mniej więcej tak: „Więc wtedy powiedział
do mnie [tzn. niby ja do tego milicjanta]: «ty ch..., własna matka powinna się ciebie wyrzec, że wysługujesz się
temu ch... Gomułce!»”.
No więc ja, usłyszawszy to, mówię: „Proszę pani, to jest zupełnie niemożliwe, żebym ja coś takiego
powiedział, jestem literatem, jak pani wie, człowiekiem kulturalnym, ja prawdopodobnie mówiłem po
angielsku, pewnie zadawałem pytanie „Who is who”, a on to niewłaściwie zrozumiał... Ale o co tutaj tak
naprawdę chodzi? Bo co do mnie, to ja absolutnie nic nie pamiętam z tego zajścia, wobec czego odmawiam na
razie wszelkich zeznań, a jedyne, co mogę powiedzieć, to to, że kompletnie nie pojmuję, w jaki sposób
znalazłem się w więzieniu. To na pewno jest wynik jakiegoś piramidalnego nieporozumienia. No, a co pani
sądzi? Co będzie dalej?”. Na co ona: „To się dopiero okaże: albo będzie pan sądzony w trybie przyspieszonym,
to znaczy zaraz się pana zawiezie do sądu i tam osądzi, albo wytoczy się panu normalną sprawę, a wtedy
oczywiście będzie pan odpowiadał z wolnej stopy”.
Po przesłuchaniu sprowadzają mnie z powrotem do loszku, lecz na niedługo, bo wkrótce znów zjawiła się ta
moja dama, i to w towarzystwie dwóch eleganckich panów, w których ja nieomylnie rozpoznaję funkcjo-
nariuszy wydziału śledczego i MSW, i oświadcza mi: „Jedziemy do pana na rewizję”. „Na rewizję?! — ja na to.
— Na jaką rewizję? Przecież jestem podejrzany o obrazę milicjanta, więc jaki może mieć z tym związek rewizja
w moim mieszkaniu?”. „Z tym związku może i nie ma — ona na to —na pewno jednak ma z tym, że
niezależnie od podejrzenia o obrazę milicjanta ciąży na panu jeszcze podejrzenie, iż przechowuje pan w domu
przedmioty pochodzące z przestępstwa”. „Przestępstwa? —ja na to. — Jakiego znów przestępstwa?”. Ale ona
nie zamierza już dalej ze mną dyskutować, tylko wręcza mi prokuratorski nakaz rewizji, czym praktycznie
zamyka mi usta. No i jedziemy. I gdy tak jedziemy, to ja sobie uświadamiam, że to jednak zupełny już klops,
albowiem moja opera, przepisana na maszynie, leży w tekturowej teczce u mnie na biurku — po prostu na
samym wierzchu. Wchodzimy wreszcie do mieszkania, oni rozpoczynają rewizję, no i, jak to bywa w złych
komediach, szukają wszędzie, tylko nie tam, gdzie leży ta teczka. Buszują w szafie, wertują książki, zaglądają
do łóżka. Wreszcie, kiedy już wszystko sprawdzili, sięgają po tę nieszczęsną teczkę. Następuje moment
podpisania protokołu rewizji. W dokumencie tym nie widzę jednak żadnej wzmianki, że cokolwiek znaleziono i
zakwestionowano, więc podpisuję. Odjeżdżamy.
Następnego dnia wiozą mnie do prokuratora, który daje mi sankcję, czyli, po pierwsze, zatwierdza to, że ja
w czasie wykonywania dotychczasowych czynności śledczych byłem aresztowany, oraz, po drugie, nakazuje
pozostawienie mnie w areszcie przynajmniej przez miesiąc. Na odsiedzenie sankcji przywożą mnie do
więzienia w Białołęce, gdzie na dzień dobry znów odbywa się ów rytuał z personaliami, to znaczy trzeba
odpowiadać na listę pytań podstawowych, w tym na słynne arcypytanie o zawód. Znowu więc z moich ust pada
odpowiedź: „Literat”. Na to zaś, przyjmujący mnie w rejestr więźniów, oficer służby więziennej odzywa się w
te słowa: „Ach, jaka szkoda, że zjawia się pan tak późno! Dopiero co mieliśmy tu pana kolegę, pana
Iredyńskiego, to taki sympatyczny człowiek, no ale niestety nie ma go już tu, więc nie spotkają się panowie!”.
To jego nad wyraz serdeczne przywitanie nie było właściwie niczym dziwnym. Bo to istotnie musiała być dla
nich sensacja: więzienie, do którego przywożą na ogół chuliganów albo złodziejaszków, zaczyna nagle gościć
ludzi pióra — najpierw poetę Iredyńskiego, teraz literata Szpotańskiego. Toteż po dwóch dniach mego siedzenia
w celi zbiorowej władze więzienne wzywają mnie i proponują: „Co pan będzie siedział stale pod kluczem!
Proponujemy panu, by pracował pan w więziennej księgowości. Będzie pan miał otwartą celę, chodził sobie na
telewizję itp.”. Ja na to: „Nie mam nic przeciwko temu, chyba że stawiacie panowie jakieś warunki”. „Ale skąd!
— oni na to. — Żadnych warunków”. No to się zgodziłem i już począwszy od trzeciego dnia, zacząłem
pracować w tej księgowości, lecz nade wszystko uczęszczać na telewizję, nawiązywać rozliczne kontakty i
znajomości, spacerować do woli.
W tym miejscu warto opowiedzieć o takiej jeszcze rzeczy: otóż kiedy siedziałem, to była akurat wiosna i
wypadł 1 maja. I gdy oglądałem telewizję, dowiedziałem się nagle, iż słynna książka generała Moczara Barwy
walki została właśnie zaadaptowana dla potrzeb widowiskowych i zaprezentowana na placu Defilad w formie...
baletu. Wiadomość ta szalenie podziałała mi na wyobraźnię. Wizja baletowych pedałów poubieranych w
mundury żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego, hopsających i wyjących partyzanckie piosenki w stylu Dziś
do ciebie przyjść nie mogę, była do tego stopnia elektryzująca i pobudzająca, że z czasem zainspirowała mnie
do stworzenia kolejnej opery. Zacząłem ją pisać zaraz po wyjściu z więzienia, nie dokończyłem jednak nigdy,
powstały zaledwie fragmenty, które w późniejszych wydaniach weszły w skład Cichych i Gęgaczy. Ów
pierwotny pomysł, który zaświtał mi w głowie jeszcze w więzieniu pod wpływem wiadomości o balecie
Moczara, był taki: sława, jaką zdobywa autor Barw walki po sukcesie baletu na placu Defilad, staje się
przyczyną straszliwej zawiści Gnoma [tzn. Gomułki], który postanawia go przebić, pisząc z kolei... operę, a
następnie polecając wystawić ją na ulicach Warszawy z jeszcze większym przepychem. Opera Gnoma miała
nosić tytuł Targowica, a jej tematem była, z jednej strony, zdradziecka postawa reakcyjnego i ciemnego kleru, a
z drugiej, bezkompromisowa walka z nim szlachetnych i postępowych czerwonych. Jak się nietrudno domyśleć,
temat opery Gnoma wiązał się z niedawną sprawą listu biskupów polskich do biskupów niemieckich, który tak
straszliwie rozsierdził Gomułkę. Ale moja opera nie ograniczała się wyłącznie do przedstawienia opery Gnoma
i okoliczności jej wystawienia na ulicach Warszawy. To przewidziane było dopiero w trzecim akcie, to miało
być dopiero ukoronowaniem i pointą pewnej akcji, która rozgrywała się w dwóch pierwszych aktach. Otóż akt
pierwszy, zatytułowany W pałacach Gnoma, miał się rozgrywać w więzieniach i ukazywać panujące tam
nastroje. Ponieważ cała rzecz dzieje się w przededniu Millennium, wszyscy więźniowie spodziewają się
amnestii. Pod koniec aktu okazuje się jednak, że nadzieja ta się nie spełnia: przybyły naczelnik więzienia
oświadcza, że żadnej amnestii nie będzie, natomiast łaskawość władz przejawi się w tym, iż więźniowie pod
jego batutą odśpiewają specjalnie dla nich napisane oratorium Gnom. Drugi akt opery rozgrywać się miał „w
pałacach czerwonych” (taki też był tytuł tego aktu) i przedstawiać różne znane wówczas osobistości partyjne,
które namawiają Gnoma, by napisał dla nich operę. No i wreszcie akt trzeci, Targowica (ten tytuł, jak już
wspomniałem, był zarazem tytułem całej opery), najpierw miał przedstawić polowanie, jakie w owym czasie
urządziły władze na podróżujący po Polsce, z okazji Millennium, święty obraz z Częstochowy, a następnie
zwycięski festyn uliczny w stolicy, którego szczytowym punktem miało być właśnie prawykonanie Targowicy
— wielkiego dzieła Gnoma, bezwzględnie i ostatecznie rozprawiającego się z brużdżącym, reakcyjnym klerem.
Muzyczny pomysł tej części polegał na tym, że czerwoni i cisi śpiewają na melodie liturgiczne (Gnom np. swą
arię A obraz cudowny, co wzburzyć miał lud, Plandeka przykryje i skończy się cud ze słynnym refrenem Ja nie,
ja nie, ja nie przebaczę, Pałami ich zaraz uraczę śpiewa na melodię Godzinek), natomiast reakcyjny kler — na
melodię pieśni rewolucyjnych (np. na melodię Na barykady, ludu roboczy śpiewano: Na kazalnice, księża
prałaci! Cudowny obraz do góry wznieś!).
Tyle więc o tej drugiej, niedokończonej nigdy operze, której pomysł zrodził się w więzieniu. Teraz możemy
jechać dalej.
No więc gdy się tylko w tym więzieniu znalazłem, zaczęły się różne próby, aby mnie stamtąd wydostać.
Jedną z nich podjęli moi znajomi ze środowiska szachowego. Jak wiecie, sporą część swego życia poświęciłem
grze w szachy, a nawet zdobyłem w tej dziedzinie tytuł mistrzowski. Nic więc dziwnego, że miałem w tym
środowisku znajomych, wiernych kibiców, a nawet wielbicieli. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, że jest
wśród nich pewien bardzo wysoko postawiony pułkownik milicji. Otóż moi przyjaciele szachiści udali się
właśnie do niego z prośbą o interwencję w mojej sprawie. Powiedzieli mu, że miałem zatarg z milicjantem. „O,
to głupstwo! — rzekł pułkownik. — Nawet gdyby go dźgnął nożem, z dziecinną łatwością wyciągnę go stamtąd
w przeciągu 24 godzin. Przyjdźcie do mnie jutro”. Kiedy jednak szachiści przybyli następnego dnia o
umówionej porze, pułkownik rozłożył ręce i powiedział: „Moi drodzy, sprawa jest w gestii MSW. Ja nic nie
mogę zrobić”.
Z więzienia udało mi się ostatecznie wydostać na „wolną stopę” dopiero po jakichś dwóch miesiącach,
dzięki stosunkom mojego adwokata. Gdy tylko się na tej „wolnej stopie” znalazłem, od razu powiedziałem
sobie, że teraz to już tak łatwo Czerwony ze mną nie zapajacuje i bardzo się będzie musiał natrudzić, żeby mnie
z powrotem zagnać do kozy czy choćby jakąś grzywnę wydrzeć. Cóż zrobiłem? Otóż napisałem do sądu pismo,
w którym postawiłem wniosek o powołanie świadków obrony, na nich zaś wyznaczyłem kilku najbardziej
zajadłych wówczas Czerwonych, między innymi Jerzego Putramenta, Janusza Wilhelmiego i Andrzeja Lama.
Sąd oczywiście odrzucił ten wniosek, co w prawniczym języku kancelaryjnym wyrażone zostało w ten mniej
więcej sposób: „odrzucić wniosek o powołanie świadków z tej i tej strony protokołu”. Formuła ta okazała się
dla mnie zbawienna. Albowiem gdy maszynistka przepisywała ów protokół na maszynie, to tak się jakoś
dziwnie a szczęśliwie dla mnie złożyło, że na wyszczególnionej przez sąd stronie znalazły się nazwiska
zaledwie kilku pośledniejszych świadków obrony, których powołałem, podczas gdy wiadoma trójka asów, czyli
Put, Wilhelmini i Lam, znalazła się już na stronie następnej, a więc nie podlegającej surowemu zastrzeżeniu
sądu. W ten sposób, dzięki Opatrzności, wcielonej tym razem w biurokrację, moje pierwsze posunięcie obronne
zostało uwieńczone sukcesem: sąd mimowolnie uznał wyjątkowo niewygodnych dla siebie świadków. Jak się
zresztą miało okazać, zasadniczą zaletą— dla mnie, dla sądu zaś wadą — tych świadków wcale nie była ich
pozycja polityczno-społeczna, lecz taka mianowicie cecha, iż żadnemu z nich ani śniło się przychodzić na
rozprawę, i to, znów, nie ze względu na moją osobę, lecz po prostu z braku czasu, tudzież z totalnego
„olewnictwa”. Tak więc sprawa była wciąż odraczana. Wreszcie rozzłoszczony sędzia, który ją prowadził,
polecił doprowadzić ich przez milicję. Jednakże i to na nic się nie zdało, natomiast w aktach sprawy znalazła się
taka np. notatka: „Funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej nie mogli doprowadzić na salę rozpraw świadka
Janusza Wilhelmiego z uwagi na to, iż w wyznaczonym dniu o godzinie 6 rano nie zastali go w
zamieszkiwanym przez niego lokalu”. W tej sytuacji zarządzono, że pierwsze posiedzenie, do którego wciąż nie
mogło dojść z powodu chronicznego niestawiennictwa świadków obrony, odbędzie się bez ich udziału. I tę rafę
udało mi się sprytnie wyminąć dzięki sprzyjającym okolicznościom. Otóż wyznając zasadę wyrażoną lapidarnie
w znanym przysłowiu „kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”, w wyznaczonym dniu udałem się do sądu
odpowiednio wcześniej, by znaleźć salę, na której miałem być sądzony, i w ogóle by się jakoś do tej rozgrywki
przygotować psychicznie. Gdy dotarłem tam w końcu, na drzwiach zastałem kartkę z zawiadomieniem, że moja
sprawa, która według wcześniejszych ustaleń rzeczywiście miała się toczyć na tej właśnie sali, z jakichś
ważnych przyczyn przeniesiona została do innej, takiej to a takiej. Nie namyślając się długo, nie widziany przez
nikogo, zdarłem czym prędzej kartkę, podarłem na strzępy i wrzuciłem do kosza, po czym spokojnym, wolnym
krokiem, długimi korytarzami, udałem się pod tę nowo wyznaczoną salę. Tam oczywiście poza mną nikt inny
nie dotarł. Świadkowie oskarżenia czekali pod salą wyznaczoną pierwotnie (później za niestawiennictwo tego
dnia chciano ich karać grzywną), mnie zaś sąd okazał nawet pewnego rodzaju współczucie — tyle już razy
zjawiam się na próżno.
Wreszcie, za dziewiątym czy którymś razem, sytuacja wydawała się już nie do uratowania. Stawili się
wszyscy — świadkowie oskarżenia, czyli milicjanci, oraz świadkowie obrony, z trójką pisarzy włącznie. Ale
nawet tym razem nie opuściło mnie szczęście. Wszyscy otrzymali wezwania na godzinę dziesiątą rano. O tej
właśnie godzinie miała się rozpocząć moja sprawa i dokładnie w tym czasie wszyscy się zebrali. Sprawa moja
była jednakże trzecia z wokandy, pierwsza zaś, wyznaczona na godzinę dziewiątą, okazała się wyjątkowo
trudna i skomplikowana, tak że wciąż jeszcze się toczyła i nic nie wskazywało, by szybko dobiegła końca.
Trójka moich asów zaczęła się niecierpliwić, a nawet irytować. Wilhelmi zwrócił się do mnie: „No wiesz,
stawiasz mnie w wyjątkowo kłopotliwej sytuacji, dlaczegoś nie zadzwonił do mnie od razu, na samym
początku, ja bym to z miejsca załatwił...” u jakiegoś Dobieszaka czy nieDobieszaka, nie pamiętam już
nazwiska, w każdym razie chodziło o jakąś bardzo ważną figurę u milów w owym czasie — „wystarczyłby
jeden telefon”. Putrament zaś wręcz szalał. „Nie będę przecież bez końca wysiadywał na korytarzach
sądowych! — wykrzykiwał. — Mój czas jest drogi! Co oni sobie właściwie myślą!”. Ja na te okrzyki specjalnie
nie zważałem, chodziłem sobie po korytarzu i kątem oka kontrolowałem sytuację. Aż w pewnym momencie
podchodzi do mnie jeden z tych milów-świadków-oskarżenia i szalenie nieśmiało mnie pyta (nieśmiałość ta pły-
nęła stąd, że po tym permanentnym niestawianiu się w sądzie ciążyły na nich nagany, upomnienia, a nawet
wnioski o grzywnę, byli oni już kompletnie skotłowani, i to raczej ja byłem dla nich postrachem, a nie oni dla
mnie), więc pyta: „Przepraszamy pana bardzo, jak pan sądzi, długo jeszcze trzeba będzie czekać na tę naszą
sprawę?”. To ja na to: „No, sam pan widzi: toczy się dopiero sprawa pierwsza, potem będzie druga, ale spójrzcie
panowie, jaka tam jest lista świadków! To potrwa dobrych kilka godzin”. Na co on do mnie: „To jak pan sądzi:
zdążymy jeszcze przed rozpoczęciem pójść z kolegą na kawę?”. „Ależ proszę pana! — ja na to —nie tylko na
kawę! Zdążycie panowie na cały obiad i to z dużą wódką!”. Po tych zapewnieniach, bardzo uradowani,
dziarskim krokiem oddalili się. Ledwo poszli, drzwi sali otwierają się i słyszymy, że ta pierwsza sprawa
nareszcie się kończy. W tej sytuacji podchodzę niezwłocznie do Putramenta i ni stąd ni zowąd, nawiązując do
jego wcześniejszych wyrzekań, które puszczałem niby mimo uszu, mówię: „Panie Jerzy, rzeczywiście to jest nie
do pomyślenia, aby pan tyle czasu czekał z powodu ich głupich opóźnień! Pana czas jest bezcenny! No, ale w
końcu jest pan człowiekiem na świeczniku, więc może by pan tak wszedł do pokoju sędziowskiego i poprosił,
aby zmieniono porządek, to znaczy, żeby osądzono teraz naszą sprawę, zamiast tę drugą...”. Na to Putrament:
„Sądzi pan, że oni się zgodzą?”. „No, jak pan ich poprosi —ja na to — to nie będą mieli wyjścia!”. No i
Putrament wdarł się do pokoju sędziowskiego, po czym rozradowany stamtąd wyszedł wołając: „A teraz sprawa
Szpotańskiego! Proszę, proszę!”, i wszystkich zaczął zapędzać na salę sądową. Oczywiście z wyjątkiem
świadków oskarżenia, których zapędzić nie mógł, bo ci w najlepsze konsumowali akurat wtedy swoje piwko, na
które się byli udali. I w ten sposób sprawa znów została odroczona, tym razem, jak się okazało, na czas już
nieograniczony.
Tymczasem dojrzewała sprawa z Operą. Otóż, jak już mówiłem, w chwili, gdy Opera nabrała rozgłosu i
stała się dosyć popularna, Nina Karsow i Szymon Szechter zaproponowali mi, abym na przyjęciu, które
zamierzali wydać, nagrał ją całą na magnetofon. Chętnie przystałem na tę propozycję i rzeczywiście Opera
została w całości nagrana. Było to jakoś w przededniu wakacji, w każdym razie Karsow i Szechter wkrótce
potem wyjechali w góry, zabierając oczywiście ze sobą świeże nagranie, by delektować się nim w ciszy górskiej
u jakiegoś zaufanego juhasa. Tymczasem byli oni już wtedy dość poważnie obstawieni przez UB. I któregoś
pięknego ranka wpadło tam do nich, w to górskie zacisze, ze dwunastu cichych. Karsow i Szechter zostali
aresztowani, taśma z Operą zaś — zarekwirowana. W tym momencie bezpieka miała już nareszcie komplet:
maszynopis znaleziony u mnie na biurku podczas rewizji, a teraz taśmę magnetofonową z moim głosem. I
prokurator, który miał oskarżać w sprawie Karsow—Szechter, powiedział mojemu adwokatowi, że będzie się
właśnie ustalało aktorstwo Opery, że obecnie nie będzie już z tym najmniejszych trudności, a wtedy zrobi się
natychmiast kolejną sprawę. I rzeczywiście zmontowali ją wkrótce.
Aresztowany zostałem w święto Trzech Króli 1967 roku, przy czym cichych, którzy po mnie przyszli, nie
było trzech, jak można by się spodziewać, lecz chyba i piętnastu. Znów zrobili rewizję, tyle że tym razem
zabrali już całe góry papierów, całą moją korespondencję, wszelkie notatki i zapiski, a nawet niektóre książki.
Mnie zaś osadzono w więzieniu na Mokotowie.
Z tą rewizją wiąże się pewna wyjątkowo zabawna historia. Otóż wśród zarekwirowanych mi listów
znajdował się jeden — od znanego i wybitnego adwokata warszawskiego, Michała Brojdesa. Był to list
zupełnie niewinny, zapraszający mnie, zdaje się, na jakieś przyjęcie, a kończący się słowami: „Z serdecznym
gęganiem — Michał Brojdes”. Na tej właśnie podstawie wezwano Brojdesa w charakterze świadka. No i ten
przesłuchujący, jakiś kapitan MO... nie, to już był prokurator — no więc ten prokurator pyta Brojdesa: „Panie
mecenasie, zna pan niejakiego Szpotańskiego?”. „No oczywiście, że znam — na to Brojdes — i to dobrze”. „A
wie pan — ciągnie dalej prokurator — że Jest on aresztowany i za co aresztowany?”. „Oczywiście — na to
Brojdes. — Jest to dosyć głośna sprawa w sferach sądowych: aresztowano go pod zarzutem napisania opery
Cisi i Gęgacze”. „No właśnie — na to prokurator — a więc stwierdza pan, panie mecenasie, że autorem opery o
tym tytule jest Janusz Szpotański”. Na co Brojdes: „Panie prokuratorze! Ja niczego takiego ani nie
stwierdziłem, ani nie zamierzam stwierdzić”. „No dobrze — na to prokurator — to w takim razie z innej beczki:
czy pan wie, panie mecenasie, kto to właściwie są ci gęgacze?”. Brojdes: „Oczywiście, że wiem. Termin ten
powstał i przyjął się w okresie, gdy istniał jeszcze Klub Krzywego Koła: tak mianowicie nazywano zapalonych
dyskutantów w tym klubie, którzy domagali się głównie, by szanować ich prawa obywatelskie gwarantowane
konstytucyjnie”. „No, to chyba niezupełnie tak — na to prokurator — ale mniejsza z tym. A kto to są w takim
razie, według pana mecenasa, cisi?”. „To z kolei, panie prokuratorze — powiada na to Brojdes — byli tacy
panowie, którzy równie gorliwie i często przychodzili na zebrania Klubu Krzywego Koła, tyle tylko, że w
odróżnieniu od gęgaczy raczej w ogóle nie zabierali głosu w dyskusji, natomiast wyjątkowo uważnie słuchali”.
„No tak — powiada wtedy prokurator — wie pan, kto to są cisi, wie pan, kto są gęgacze, mało tego, zna pan
osobiście Szpotańskiego, i jak to? Nie wie pan, kto napisał operę Cisi i Gęgacze?”. „Panie prokuratorze!” — na
to Brojdes. — „A czy pan wie, kto to są Krakowiacy?”. „No pewnie, że wiem, ale co to ma do rzeczy?”. „No, a
górale, też pan wie?”. „No oczywiście, że wiem, ale raz jeszcze pytam, co to ma wspólnego ze sprawą?”. „A
czy wie pan, kto napisał operę Krakowiacy i Górale?”. Prokurator szalenie się zdumiał: „To jest taka opera?”.
„A jakże! — na to Brojdes. — No i widzi pan: wie pan, kim są Górale, wie pan, kto to są Krakowiacy, wie pan
już teraz, że jest opera pt. Krakowiacy i Górale i mimo to nie wie pan, kto ją napisał! A ode mnie pan żąda, bym
wiedział, kto napisał Cichych i Gęgaczy”.
Chociaż mieli mnie nareszcie już w tej ciupie, długo jednak jeszcze nie mogli udowodnić mi autorstwa
Opery ani tego, że ją rozpowszechniałem. Dopomogło im w tym czy wręcz umożliwiło dopiero kilku świadków,
którzy pytani na tę okoliczność, czy wykonywałem mianowicie Operę na przyjęciu w pewnym mieszkaniu, ze
szczegółami potwierdzili ten fakt. Nie będę tutaj wymieniał ich nazwisk, zresztą sprawa jest powszechnie
znana. Chcę natomiast przypomnieć w tym miejscu inną osobę, która również była obecna na owym przyjęciu i
która także była później przesłuchiwana. Chodzi o pewną starszą, bardzo czcigodną damę—księżnę Radziwiłł.
Otóż kiedy ją właśnie przesłuchiwano w mej sprawie i zadano to kluczowe pytanie, czy śpiewałem tam jakieś
piosenki, to ona odpowiedziała tak: „Może on i coś tam śpiewał, ale ja nic nie zapamiętałam, bo to nie było o
ludziach z towarzystwa”.
No i wreszcie odbyła się rozprawa, oczywiście przy drzwiach zamkniętych, ze względu na „pornograficzne
obrzydliwości”, jakie występują w Operze. i zostałem w jej wyniku skazany na 3 lata więzienia. Byłem jeszcze
sądzony z tego tzw. małego kodeksu karnego, który za takie rzeczy przewidywał karę od 3 do 15 lat więzienia,
tak więc można powiedzieć, że do końca miałem szczęście, bo zostałem przecież możliwie najłagodniej
potraktowany.
Podczas odsiadywania przeze mnie wyroku miały miejsce pamiętne „wydarzenia marcowe”, które znów
mnie szalenie zainspirowały, tak że napisałem tam dwa kolejne utwory: Balladę o Łupaszce i Rozmowę w
kartoflami. Co prawda oba te utwory zaraz po ich napisaniu wpadły, bo mnie ktoś zakapował; na widzeniu z
adwokatem jednak odtworzyłem je z głowy, adwokatowi zaś tak się one spodobały, że z miejsca opanował je na
pamięć i w ten sposób utorował im drogę w świat.
Ostatecznie całych trzech lat nie odsiedziałem, bo z okazji 25-lecia PRL-u, czyli tzw. srebrnego wesela,
które wypadło w tym czasie, darowano mi na mocy amnestii 5 miesięcy Tak więc odsiedziałem zaledwie 2 lata i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin