Zofia Nałkowska
Niecierpliwi
Rozdział I Rodzina
Fabian Szpotawy wydawał się już wtedy starym człowiekiem, gdy w ciepłe, widne wieczory dawnego lata wracał piechotą od pracy i z wysokiej szosy schodził przez furtkę do niskiego ogródka. Cokolwiek dałoby się powiedzieć o jego życiu, to, jak umarł, pozo-
- staje najważniejsze.
Stara Ludwika, bardziej gniewna niż niespokojna, i chuda, blada Marta przez 'kilka dni czekały go nadaremnie. Później obie chodziły do miasta, żeby rozpoznać zwłoki, które wyrzuciła rzeka. Nie przyszło im to łatwo, tak był zmieniony. Nawet ubranie zgniło na nim, a twarz nie wyglądała na ludzką. Dopiero po znaczku, który kiedyś sama wyszyła mu na koszuli, Marta upewniła się, że to ojciec.
Z dzieci Fabiana, które rozeszły się po świecie, wrócili wkrótce po jego śmierci do domu dwaj jego młodzi synowie, aby tu umrzeć jeden po drugim. Ci dwaj umarli śmiercią naturalną z powodu chorób, które przywieźli ze sobą z daleka. I obaj do ostatniej chwili nie chcieli umierać.
Niespokojne dawniej usposobienie Fabiana, w latach poprzedzających jego samobójstwo złagodniało. Jednak pewna pochmurność i milkliwość nie opuściły go do końca. Wracał codziennie przez furtkę w zielonych sztachetach, nadchodził wąską ścieżką między krzakami porzeczek, zdejmował słomiany kapelusz. Czoło miał białe i spocone, a twarz ciemną. Palił cygara długie i cienkie, ze słomką w środku, nieprzyjemnie pachnące.
Głosu Fabiana nie słyszało się prawie, widziało się tylko osobę — w ogródku przed drzwiami od kuchni albo, rzadziej, w mieszkaniu. Tutaj było zawsze ciemno od drzew za oknami. Same okna były małe i dalekie, światła przepuszczały niewiele. Przy tym od strony ogródka wydawały się jeszcze niższe niż od mieszkania.
Dzieci wybiegały naprzeciwko Fabiana, dopominając się o „grzywnę”. Były to dość twarde, kupowane z kosza nad ulicą ciastka, okrągłe i płaskie, lepiące się do zębów przy gryzieniu, albo ciemne słodkie wiśnie, związane białą bawełną za ogonki jak kiść czarnych winogron, albo kwaśne żółte morele. Wyjmował te rzeczy wprost z kieszeni, dawał dzieciom nic nie mówiąc.
Żona Fabiana, stara Ludwika, siedziała sztywno w kuchni na stołku, ogromne Tęce złożone na kolanach odwracając dłońmi do góry. Fabian odchodził do siebie i jadł spóźnioną kolację, którą zanosiła mu córka. Ona też mówiła dzieciom, żeby nie prosiły dziadka
o „grzywnę”, bo dziadek nie jest bogaty. Ale dzieci nie zwracały na to uwagi.
O życiu Fabiana przez wiele lat jeszcze po jego śmierci opowiadały żona jego i córka. Ale każda mówiła na inny sposób i jakby o innym człowieku. Marcie, jako córce, łatwiej było go kochać. Za to wdowa nie darowała mu nigdy ani jego życia, ani. śmierci. Do końca była nieprzejednana.
Miała z Fabianem dziewięcioro dzieci, z których przy życiu pozostały tylko trzy córki. Średnia, Małgorzata, która wyszła za Antoniego Mrowę, była matką Jakuba.
Przez małżeństwo Jakuba z Teodorą,- zakończone tak tragicznie, rodzina Fabiana Szpotawego związała się znów bliżej z rodziną Szpotawego Tytusa, w której samobójstwo powtarzało się uporczywie.
W rodzinie Teodory powtarzał się także pewien szczególny typ fizyczny. Była to — zwykle z jasną barwą włosów występująca — ciężkość powiek i odrębny rodzaj uśmiechu, którego dziwność wynikała z zębów wąskich i zbyt długich oraz umieszczonego wyżej, niżby z uwagi na te zęby należało, rozkroju ust. Po tym, jak mówili, leciutko sepleniąc, jak się śmiali delikatnie i urywanie, zupełnie przy tym zamykając opuchnięte oczy, łatwo można było rozeznać potomstwo owej Klary, córki Tytusa, która więcej niż przed pół wiekiem w oczach całego świetnego sąsiedztwa umarła nagle na balu, zażywszy truciznę.
Zostawiła po sobie dwie córki i trzech synów oraz kilka swoich fotografii w zastanawiających, dziś niezrozumiałych sukniach, z dwoma lokami na nagim ramieniu i dużym warkoczem nad grzywką, z wachlarzem w cieniutkiej białej ręce.
Uroda tych ludzi nie dla wszystkich była niewątpliwa, ale zapomnieć się nie dała. Działo się jednak koło nich niedobrze, nie umieli oprzeć się czemuś, co się w nich samych dla nich właśnie okazywało zgubne.
Tak wuj Teodory, Konstanty, zginął na samym początku wojny w okolicznościach dość niezwykłych, zabity przez swego szwagra, a matka Teodory skończyła też samobójstwem.
Przez całe życie była niezadowolona z siebie, wciąż nie mogła sobie darować, że coś zrobiła lub nawet tylko powiedziała, wciąż oskarżała się o mnóstwo win wobec męża i dzieci. Była cała zasypana wyrzutami sumienia, przegryziona skruchą, gdy inni zarzucali jej niewiele, a mąż zajęty czym innym nie rozumiał nawet, o co jej chodzi. Wreszcie strzeliła sobie w serce przez złożoną parokrotnie jego nocną koszulę. Dzieci spały w głębi mieszkania, służąca w pokoju za kuchnią. Męża nie było w domu tej nocy, jak zresztą
wielu nocy innych. Rzecz działa się po jednym z jej powrotów, który okazał się jej powrotem ostatnim. Celina, jak nieraz dawniej, leżała sama z jednej strony łóżka, od ściany. Koszula męża leżała złożona obok, na drugiej poduszce. Kładąc ją na sercu w godzinie śmierci, miała zapewne coś na myśli, zamierzała w ten sposób dać • coś pozostałym po niej do zrozumienia. Ale nikt nic nie zrozumiał. Nikt też nie usłyszał strzału.
Jej mąż, którego szukano po mieście z tą wiadomością, zjawił się dopiero około południa. Nie od razu pojął, co się stało. Dzieci płakały, nie podchodząc do niego, patrzyły z daleka. Celina zastrzeliła się z jego rewolweru, zawsze leżącego w nie zamkniętej szufladzie. Rewolwer ten, wychodząc, zabierał ze sobą niekiedy, jednak najczęściej o nim zapominał.
Wreszcie młodsza siostra Teodory, Hortensja, ledwie dorósłszy, usiłowała popełnić samobójstwo na dwa tygodnie przed oznaczonym dniem swego ślubu. Jednakże małżeństwo to, choć z opóźnieniem, zostało zawarte.
Rozdział II Ludzie w pamięci Jakuba
Niepokojącą rzeczą w pamięci Jakuba był dla niego jej początek. Zdawało mu się, że wyjazdy do domu babki Ludwiki były najdawniejsze. Stamtąd pochodziły te kawałki życia, wy błyskające pośród zupełnej ciemności i całe związane z nimi zagadnienie „samego początku”. Nie wiedział bowiem, kiedy się zaczął, nic a nic nie mógł sobie przypomnieć. Sam dla siebie wynurzał się o jakiejś chwili ze straszliwej niepamięć ci — i nie mógł tej chwili uchwycić ani ustalić.
Powoli dopiero zestawiał siebie z nikłych okruchów i strzępków, z przypomnień, pomieszanych z cudzymi relacjami. Powoli zaczynał być. Inni wkoło niego powstawali od razu, zastał ich w sobie samym, już gdy tam przeniknęli, całkowicie gotowych. Tak wyraźny był początek matki i początek ojca w określony wieczór jednego powrotu od babki.
Z ojcem było ciężko żyć i matce, i jemu. Jakub przekonał się, że ojciec, gdyby chciał, mógłby być inny. Ale nie chciał. Był zadowolony z tego, że jest taki, i to było najgorsze. Dlatego nie chciał się zmienić ani do niczego zmusić. Temu, że było z nimi tak źle, zawsze tylko ludzie byli winni, nie on. Mówił o wszystkich ze zdziwieniem, z pogardą, z każdego się wyśmiewał. Coś o kimś powiedział i wysoko, powoli, aż do uszu wzruszał ramionami, że też to człowiek może być taki.
Gdy mu kto doradzał jakie zajęcie, ojciec odpowiadał pobłażliwie: — O przepraszam, owszem — tylko nie ja.
S
— Owszem, bardzo możliwe. Każdy inny może być, tylko nie ja. To nie dla mnie.
Wszystko naokoło szło na przepadłe, ale ojciec nie chciał ustąpić. Życie nie mogło mu dać rady, nie mogło go o niczym przekonać.
I mimo rzeczy, które się wtedy w domu działy, to jednak były jeszcze najlepsze czasy. Matka, tak samo jak ojciec, wierzyła, że wszystkiemu winni są ludzie, że winny jest świat. Była dumna z tego, że ojciec nie jest taki jak inni. Chorowała, pracowała i znów kładła się do łóżka, ale wierzyła w tego swojego męża. Co powiedział, co zrobił, było słuszne.
Wszystko raczej matka mogła przypuścić niż to, że ojciec nie ma racji. Nie dostał wykształcenia, to prawda, nie skończył szkół. Ale bo szkoły były naprawdę do niczego, bo nauczyciele byli niemądrzy, bo tylko niedołęga mógł iść w takie jarzmo. Każdy, nie on. Jak co chce wiedzieć, ma książki, sam sobie może przeczytać. Nauka nie była mu potrzebna.
I dlatego mało z kim się znali. Z rodziną żyli daleko, nie mieli przyjaciół. Ojciec z każdym zrywał — bo każdy po pewnym czasie zaczynał mieć wątpliwości, zaczynał się dziwić.
Pracował niekiedy, owszem — ale jak z łaski. W każdej chwili mogło to pęknąć. Wciąż gdzieś tracił miejsce, bo przekonali się, że z nim tak nie można jak z innymi. Przynajmniej wiedzą już teraz, z kim mieli do czynienia. I matka cieszyła się razem z nim, jakby odniósł jakieś zwycięstwo.
Tak trwało — aż do czasu pewnej sprawy, której natura długo pozostawała tajemnicza. Tak trwało do chwili, w której i matka przestała wierzyć. Gdy i jej „otworzyły się oczy”.
Ten zwrot był pamiętny dla Jakuba. Od tego czasu dom stał się straszny. Dom ludzi, którzy utracili wiarę w jedyną rzecz niezawodną.
Wtedy to zaczął się u ojca ten gest rozchylania marynarki i pokazywania miejsca, gdzie jak zwykle miał portfel z pieniędzmi.
— Kiedy wyjeżdżałem, sprawdzałem — były — mówił, zawsze na nowo tym zdarzeniem zdziwiony.
I wzruszał ramionami, podnosił je wysoko wraz z brwiami do góry, aby wyrazić, że ze zdziwienia się wręcz nie posiada, że cały rozum ludzki nic tu nie może.
Zginęły bowiem czy zostały skradzione, nic nie wiadomo! Po prostu ich nie było, gdy po nie sięgnął, by je oddać. Nie było ich, chociaż je tam włożył, choć był pewny, że są.
— W głowę zachodzę, co to mogło być — powtarzał. — Portfel zostawili, a pieniędzy nie ma. Rozum wtedy straciłem, czy co? Uśpili mnie chyba czym w tym wagonie, sam nie wiem.
Znacznie później dopiero — ale jednak przed śmiercią matki — rzecz się wyjaśniła. Łagodzące okoliczności były zresztą wzięte pod uwagę.
O Więzieniu mówiło się w domu jako o niepojętej pomyłce. Ludzie się na niego tak zawzięli, czy co, żeby go zgubić...
Gdy w czasie pobytu ojca w więzieniu umarła matka, Jakuba zabrała do siebie ciotka Paulina i ona to posyłała go do szkół. Jednak jeszcze przed ukończeniem nauki Jakub zamieszkał osobno — z powodu tej dziewczyny. Było dziwne, że ciotka nie sprzeciwiała się temu. Jej pobłażliwość Jakub tłumaczył sobie tym, że woli pozbyć się go z domu, podejrzewając w nim złe skłonności ojca.
Wszystkie te osoby, zarówno żywe, jak umarłe — dziadek Fabian, Ludwika, rodzice, obie ciotki — tkwiły teraz mocno uwięzłe w pamięci Jakuba, organizowały się w niej i rozrastały.
Nie tylko ci, których znał, sam widział i zapamiętał.
Byli i tacy, którzy wtargnęli w obręb jego pamięci z zeznań innych ludzi, stanowili wkład cudzych wspomnień. Tak, istnieli tam też ludzie nigdy nie widziani, nieznajomi, każdy z jakąś swoją smutną sprawą. Mieli tu swoje miejsce jak gdyby w dalszym nieco planie, utkani z innej, bardziej wiotkiej substancji wspomnienia.
Żyli bez twarzy, bez oczów i bez głosu, poprzestając na małej, zatartej sylwetce ze zbiorowej amatorskiej fotografii, na niewielu słowach, kiedyś o nich powiedzianych mimochodem.
Przecież jak mała smużka wymykała się za nimi jakaś rozmowa gwałtowna, jakaś scena z tą dawną zmorą ich rodziny, „córką Fydy”, przez którą Fabian zginął tą swoją haniebną śmiercią, poróżniony z żoną
i z dziećmi.
— Utopił się po pijanemu — mówiła babka Ludwika. Ale ciotka Marta przerywała ostrzegawczo: — Niech mama lepiej da spokój.
Można powiedzieć, że wszyscy ci ludzie w pewnej mierze składali się na Jakuba. Nie dlatego, że byli między nimi jego przodkowie — dziadek Fabian, matka, młodo zmarły wuj Staś i ten drugi, nigdy nie widziany wuj Adam. Wystarczyło bowiem już to samo, że wiedział coś o nich, „że przychodzili mu na myśl”, że ich pamiętał.
Widocznie bardzo pragnęli żyć, chociaż niektórzy — ci niecierpliwi — sami przecież życia się wyrzekli. Krzewili się wewnątrz niego jako kolonie mikrobów, żyli nim. To było nieprzyjemne. Myślał nieraz, że jest nimi napełniony po szyję, że ma ich po uszy. Chodziło o dawno minione sprawy, których nie zdążyli załatwić i które przestały być aktualne. Ale wciąż jeszcze usiłowali wciągnąć go w swoją matnię.
To przykre wrażenie dotyczyło nie tylko umarłych. Ale oni byli szczególnie natarczywi. Jakub odkrywał
wciąż nowe sposoby, na które brali się, aby żyć. Na razie w istocie byli umarli. Ale oto zaczynali ożywać powoli, powstawali ostrożnie ze swoich trumien i po omacku zapuszczali się we własne dzieje wstecz — aż do głębin młodości, aż po dalekie dzieciństwo. Istnieli już całkowicie jego kosztem, odbywając tak tę swoją drogę życia na wspak. Może woleli, że nie zmuszał ich do rozpoczynania wszystkiego od początku, że zezwalał na różne wstydliwe przemilczenia, drobne poprawki, dopuszczał pewną dowolność w ich biografiach.
Może i on sam już nie mógł znieść tego, by umarli doszczętnie. Jego myśl wyganiała ich z ich trumien, przywracała im ich dorzeczny, ludzki kształt. Na razie zdawali się wahać, ociągali się jakby cokolwiek. Ich ostrożność była usprawiedliwiona. Ale nie mogli się oprzeć. Okazywało się wprędce, że tego właśnie chcieli nade wszystko.
Wychodzili ku niemu z niego samego, powiększali się z każdą -chwilą, jak zbliżone twarze aktorów filmowych na ekranie. W ich skórze dostrzegał pory, włosy brwi i rzęs robiły im się twarde jak druciki. Wychodzili ku niemu, wysuwając swoje żale, racje
i pretensje, żądając zadośćuczynienia. I Fabian domagał się teraz innej sprawiedliwości niż ta, którą wymierzył sobie sam.
Zjawiwszy się nawet jako cudze wspomnienie, rozsiadali się szeroko, obrastali w mnóstwo skojarzeń, biorąc je na swoje dobro, żywiąc się nieraz późniejszym materiałem innych wkładów. Istniały tak w Jakubie całe jakby epoki cudze, całe tereny żywotów wtórnych, odtworzonych, sztucznie karmionych, czujących się dobrze i swojo w jakiejś fałdzie pamięci, zawsze gotowych do tego, aby nagle wskrzesnąć. Wyszarpnięte z niewiedzy dawały o sobie znać naprzód tylko zaledwie jakby powiewem, barwą, podejrzanym ciepłem trupiego życia, przytulonego tam na zawsze.
Specjalnym działem tych złoży — nie wiadomo po co przechowywanych — były zwierzenia miłosne dawnych kobiet. Jakub nie dawał im zgasnąć ani rozsypać się w proch. Te właśnie żyły niezwykle mocno, nakarmione niegdyś jadowitą pożywką zazdrości, utrwalone niepotrzebnym cierpieniem, które przemija tak prędko, a nie wiadomo ku czemu zostało podjęte.
Myśl zahacza o to coś — powiew, stopień ciepłoty, lekkie pulsowanie w ciemności. Zaraz, zaraz, jakże on się nazywał? Jakoś dziwnie. To ten pierwszy, nienawistny kochanek jego pierwszej kochanki. Na razie z tej mgły wynika jedna litera imienia lub zbieg dwu. Później okaże się, że tej litery nie ma nawet w jego imieniu. Powiedzmy, że to jest Ernest.
Zjawia się tedy ten człowiek — nigdy nie widziany, można by myśleć, że nigdy właściwie nie istniejący. Jego osoba ma pewno jakieś rysy rzeczywiste pierwowzoru, ale nie sposób tego sprawdzić. Składa się na nią niepokojąca materia samej zaczynającej się miłości dla owej pierwszej i też już jako cień tylko istniejącej Marii. Miaria dawno odeszła, ale w Erneście, w brzmieniu jego imienia i wyzwolonym przez to imię świetlnym migotaniu, daje się powoli cała rozeznać i wywołać.
Ernesta wystarcza na długo, choć materiał faktyczny z nim związany jest bardzo znikomy. Tyle, że był tym pierwszym kochankiem Marii, jeszcze gdzieś na wsi przy jakimś młynie. Wypełniwszy swe zadanie — znika. Szczegóły uwiedzenia czy opuszczenia nie przechowały się wcale. Wszystko polega na tym, że on, Jakub, żądał od Marii, by o tym Erneście nie wspominała, podejrzewał, że o nim myśli, że porównywa
i zestawia. Robił jej sceny o to, nic więcej.
Materiał faktyczny jest więc skąpy i wyczerpuje się szybko. Ale wspomnienie trwa, jest krzepkie, uporczywe. Wyłania się jednak i to, że jej później unikał,
•że spotkany odwracał oczy w inną stronę. Maria nie brała mu tego za złe, ale Jakub cierpiał głęboko nad nikczemnością tamtego i jej zbyt łatwo udzielonym mu przebaczeniem.
Zresztą ani jego nazwisko, ani miejsce pobytu, ani stan cywilny nie są znane. Nawet to imię nie jest pewne. Równie dobrze mógłby to być Ignacy, idzie bowiem tylko o zbieg dwóch spółgłosek — m albo gn. Tak, jedynym jego bytem realnym, jedynym tytułem do istnienia wydaje się rola zapamiętanego kochanka Marii. Naturalnie, może żyć jeszcze gdzieś konkretnie swym innym, nieważnym życiem, nie dbając o to, że jest zarazem utrwalony, przygwożdżony na zawsze wewnątrz drugiego, niewiadomego mu, niczym nie przeczuwanego człowieka, nie wiedząc wcale o tym swoim istnieniu wtórnym, o tym nieznajomym, niechcianym, jakże nieważnym swoim obliczu: pierwszego kochanka czyjejś dawnej kochanki.
Jakub miał niecałe osiemnaście lat, gdy opuścił dom ciotki Pauliny. Z Marią, której zawdzięczał owego Ernesta, zamieszkał, gdy urodziła mu pierwsze dziecko. Cała sprawa Marii nie jest ani trochę bardziej cielesna niż sam Ernest — chociaż trwała cztery lata. Jakieś niedobre rozstanie. Smutek, niezadowolenie z siebie. Brak litości i zarazem upokorzenie. Jakub czuje obawę przed tym wspomnieniem, chce go uniknąć.
Tak więc pokrótce przepowiedziana sobie w pamięci Maria odchodzi równie łatwo, jak odeszła naprawdę. Ale Ernest powraca. Jest niewidoczny — także bez twarzy, bez oczów, bez włosów i w ogóle ciała — a jakże aż do dziś konkretny i dotykalny. Leży zawsze gdzieś nisko i z boku, czekający tylko na wywołanie. Ten mały ładunek minionego upokorzenia jest wciąż golowy do nowych, drobnych eksplozji.
Ale i on wyczerpuje się wreszcie. Zostaje po nim
nieznaczna smuga — barwy, zapachu czy ciepła, oznaczająca miejsce, gdzie jest.
Niektóre późniejsze kobiety też przekazywały Jakubowi jakieś swoje wspomnienia. Ale zdolność tych ludzi do życia pośmiertnego, do karmienia się Jakuba materiałem uczuciowym, zdolność skwapliwego korzystania ze skojarzeń była bardzo nierówna. Jeden z nich — powiedzmy znowu po prostu jego imię: Jan — był nawet widzialnym, aktualnym rywalem. Dał się oglądać, dał się nienawidzić wbrew, dał się zwalczać, też zbogacony całą rozległą rzeczywistością wielorakiego cierpienia, zazdrości, myśli występnych, nawet chęci mordu. Cóż z tego? Osobą, która go legitymuje w świadomości, jest Jadwiga, ale ani ona, ani on nie mają tej lepkości w pamięci, nie dbają tak
0 ...
ChomikKulturalny