Dzikowska Elżbieta - TAM GDZIE BYŁAM.rtf

(1568 KB) Pobierz

DZIKOWSKA ELŻBIETA

TAM, GDZIE BYŁAM

 

 

„Tam, gdzie byłam” co jakby przewodnik po moim życiu osobistym ązanym z nim tak nierozłącznie życiem zawodowym. Działo się ono długo w czasie i w bardzo wielu miejscach. Zastanawiałam się, czy warto pisać o moim postrzeganiu świata teraz, kiedy jest tak dostępny; wystar­czy - jeśli chcemy go poznać - mieć czas i pieniądze. No, jeszcze zdrowie by się przydało. Dzisiaj wiele wyspecjalizowanych biur podróży zawiezie cię gdzie zapragniesz, zaspokoi twoje marzenia i wymagania. Chcesz odpoczy­wać, zwiedzać, tarzać się w błocie albo czołgać przez dżunglę - wszystko jest możliwe. Mnie zawsze interesowało, a także i dzisiaj interesuje przede wszystkim poznanie. Poznanie świata nie tylko dla siebie, ale też gwoli przekazania tego innym, moim czytelnikom, słuchaczom i widzom. Taki sam stosunek do podróży miał mój mąż, Tony Halik, i tylko dlatego mógł powstać tak popularny - bo było to wówczas jedyne okno na świat - cykl „Pieprz i wanilia”. Piszę więc te wspomnienia dla tych, co nam towarzy­szyli przez kilkanaście lat zasiadając przed telewizyjnym ekranem, ale rów­nież dla czytelników „Kontynentów”, gdzie prowadziłam dział Ameryki Łacińskiej i dużo o niej pisałam. Ten tom jest poświęcony Meksykowi, Ameryce Środkowej i częściowo Karaibom. Widzianym i pamiętanym wprawdzie z perspektywy dość dawnych czasów, ale starałam się aktuali­zować informacje, aby ta książka była przydatna także dla tych, którzy wy­bierają się tam w podróż. To taki dawno-dzisiejszy przewodnik wymagający pewnie konfrontacji. Może się przyda.

W czepku urodzona

Urodziłam się w czepku, który Babcia, największy autorytet w moim

:iu, długo przechowywała w szufladzie ze sztućcami. I choć czepek itrudnia ponoć przyjście na świat, powiadają, że przynosi szczęście. Mnie przyniósł, bo mimo różnych - jak to w życiu - przykrych nieraz przeżyć i sy­tuacji udało mi się zachować optymizm, a wiadomo, że gdy ktoś myśli po­zytywnie, pamięta to, co dobre, a nie to, co złe, to mu się więcej niż innym udaje. Nie bez powodu dewiza braminów głosi: „Złą dolę znoś jak dobrą, mając to na względzie, że gdy będziesz źle znosił - gorzej ci z tym będzie”.

Przyszłam na świat na Podlasiu, w Międzyrzecu Podlaskim - niewielkim mieście, wówczas w połowie polskim, a w połowie żydowskim. Międzyrzec ma bardzo bogate dzieje, należał bowiem do najzamożniejszych i najzna­mienitszych rodów w Polsce. A jednak mimo długiej historii (niedawne ba­dania potwierdzają, że było tu osadnictwo już w paleolicie, osiem tysięcy lat p.n.e.) nie przetrwało w nim wiele zabytków. Trochę się dziwiłam, że nie ma tam ani romańszczyzny, ani gotyku. Ale przecież do XV wieku były to ziemie pogańskie, Wielkie Księstwo Litewskie. Rzeczka Krzna, przez którą chodziłam do szkoły, stanowiła granicę pomiędzy Koroną i tym Wielkim Księstwem. Ja się urodziłam jakby na Litwie.

Właściciele miasta - Sapiehowie, Czartoryscy, Opalińscy, Potoccy - wzno­sili pyszne rezydencje nieopodal: w Radzyniu Podlaskim, w Białej Podlaskiej, w innych posiadłościach. Międzyrzec, największe ponoć w 1775 roku mia­sto na Podlasiu, dawał im być może na to środki. Trzeba stwierdzić, że dbali o jego rozwój gospodarczy: przyznawali prawo do jarmarków, nada­wali przywileje cechom, wydali całemu miastu pozwolenie na produkcję piwa, popierali osadnictwo i handel Żydów. Fundowali nowe placówki re­ligijne, mieli też obowiązek utrzymywania szkoły. Oczywiście, nie skąpili sobie, chociaż - jak wspomniałam - wspaniałych rezydencji tu nie było. W Międzyrzecu Czartoryscy posiadali pałac modrzewiowy (rozebrany w 1831 r.), a w nim zakupioną w 1829 r. wspaniałą kolekcję obrazów, wśród których były ponoć dzieła nawet Leonarda da Vinci, Tycjana, Rubensa, El Greco, Veronese... Co się z nimi stało - nie wiadomo. Do dzisiaj zachował się w moim mieście skromny pałac myśliwski zaprojektowany dla hrabiny Augustowej Potockiej przez Franciszka Marię Lanciego. Babcia pamiętała

I jeszcze tragiczne momenty związane z jego dziejami. Oto w 1908 r. zostai I zamordowany we Lwowie przez ukraińskiego studenta Andrzej hr. Potocki I i w mieście zapanowała żałoba. Zaś 30 maja 1939 r. zginęli w katastrofie I lotniczej goście Potockich, hrabiowie Zamoyski i Tyszkiewicz, bowiem sa- I molot zawadził o parkowe drzewa. Park pałacowy pozostał w mych wspo- I mnieniach miejscem bardzo ważnym: nasz dom znajdował się niedaleko,

I więc to właśnie najgęstsze parkowe zakamarki, pełne tajern ic i niespodzia- I nek, stały się celem moich pierwszych wycieczek i zafc Na parkowym stawie uczyłam się też jeździć na łyżwach. Bezskuteczna

Międzyrzec był miastem wielowyznaniowym. Dwa; > właściciele, książęta Stefan Zbaraski i Lew Sapieha, urodzili się nawi i o prawosław­ni, żyli jako kalwini, a umarli katolikami. Kościół św. Mikc łaja| gdzie by­łam ochrzczona, był konsekrowany w 1477 r. Jako ze w okolicy nie było do­świadczonych budowniczych, sprowadzono ich aż z Pomorza; cegłę także przywieziono z daleka, bo nie wytwarzano jej jeszcze na Podlasiu. Sądząc po metryce powinna to być świątynia późnogotycka albo renesansowa, ale dziś jej wizytówką jest klasycystyczna fasada autorstwa Chrystiana Piotra Aignera.

Kościół miał wielu znakomitych proboszczów. Był wśród nich wykształ­cony w Padwie Jan Brożek, profesor i rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, autor biografii Mikołaja Kopernika. Feliks Paweł Turski, biskup chełmski, łucki i krakowski, proboszcz międzyrzecki, odczytywał powtarzane przez króla słowa przysięgi podczas ogłaszania Konstytucji 3 Maja i on to ponoć zasadził przed plebanią na pamiątkę tego wydarzenia potężny dziś dąb. Na obiadach czwartkowych u króla Stasia gościł inny nasz proboszcz, Adam Kukieł, przyjaciel Juliana Ursyna Niemcewicza, który go w Międzyrzecu odwiedzał. Najbardziej byłam jednak dumna z tego, że działał w moim ko­ściele Grzegorz Piramowicz (1735-1801), najwybitniejszy polski pedagog w XVIII wieku, sekretarz i działacz Komisji Edukacji Narodowej.

Nie sposób pisać o Międzyrzecu nie wspomniawszy Żydów, z którymi historia miasta wiązała się od wieków. Mieli tu swoje budowle sakralne, szkoły, szpitale, domy, dzierżawili browary, młyny, pobierali opłaty mosto­we i targowe, byli kupcami i bankierami, stworzyli przemysł szczeciniarski zaopatrujący w wyroby szczotkarskie całą Rosję. W 1828 roku Julian Ursyn Niemcewicz napisał: W Międzyrzecu majętniejsi są Żydzi niż w wielu miastach w Polsce (...) Mężczyźni paradowali w paradnych lapserdakach, pończochach i trze­wikach, kobiety w bogatych założkach (...) więcej niż one Żydówki warszawskie zachowały swój strój. Byli jednak Żydzi bogaci i Żydzi tak biedni, że - jak opowiadała mi Babcia - dzielili zapałkę na czworo, a na śledzia mogli sobie pozwolić tylko w wielkie święto. Trudno sobie wyobrazić bardziej okrutną gehennę niż ta, którą Żydom międzyrzeckim zgotowali Niemcy, mimo że ci - być może z obawy o własny los - chcieli przyjąć ich chlebem i solą, tak życzliwie jak Rosjan, gdy wkroczyli tu we wrześniu 1939 r. Rozstrzeli­wano ich w getcie, wysyłano do Treblinki i Majdanka, przywożono też do Międzyrzeca tysiące przeznaczonych na eksterminację Żydów z całej Polski. Babcia, która przechowała dwóch Żydów, opowiadała mi, że całe ulice były

zastane żydowskimi trupami. Dziś zostały po Żydach jedynie macewy na międzyrzeckim kirkucie i luki pomiędzy domami wokół rynku, takie jakie podobno są jedynie w Jerozolimie.

Dzieje mojej rodziny znam dopiero od pradziadka, który był koniuszym u Potockich (do których Międzyrzec należał od 1844 r.). Kiedy umarł, hra­bina Potocka zajęła się jego trzema córkami. Wychowywała je, uczyła wy- 'zwania i koronkarstwa, co jednak nie okazało się zbyt przydatną umiejęt- ścią. Starała się też jak najszybciej uwolnić od obowiązku tej opieki, dla- moja Babcia została wydana za mąż, gdy miała szesnaście lat. Dostała ; abiny posag (podobnie jak jej siostry Stanisława i Władysława) - tysiąc h dukatów, które zostały wpłacone na książeczkę oszczędnościową, zywiście było jeszcze w czasach carskich, kiedy więc nadeszła rewolu- ieniądze przepadły, książeczka natomiast trafiła do mnie, dostałam i Babci na pamiątkę. Po wielu, wielu latach mój pierwszy mąż, Andrzej akowski, zabrał ją do Moskwy, gdzie był korespondentem, i próbował ę dowiedzieć, czy można odzyskać te pieniądze. Nic z tego nie wyszło. A książeczki już nie mam, gdzieś zaginęła w przeprowadzkach...

Wracając do korzeni - Babcia, Bronisława Puszkarska, była z domu Krasiewicz, a jej matka, czyli moja prababka - Aleksandrowicz. Typowe zagrodowe nazwiska z Podlasia. Dziadek Adam Puszkarski brał udział w wojnie rosyjsko-japońskiej 1 został wcielony do wojska, a w nagrodę za odwagę dostał srebrny zegarek, taką cebulę z wyrytą dedykacją od cara. Odziedziczyłam ten zegarek, ale przekazałam go bratu, bo chciałam, by zo­stał w męskiej linii rodziny. Zachowało się zdjęcie dziadka w mundurze: był szczupłym mężczyzną średniego wzrostu o prostych, gładko przyczesanych włosach i niewielkim wąsiku. Fotografia jest czarno-biała, nie wiem zatem, jaki miał dziadek kolor oczu, być może niebieski, jak wszyscy w naszej ro­dzinie. Babcia miała ładne, szlachetne rysy; musiała być w młodości kobietą wielkiej urody, ale i wielkiej skromności; pamiętam, że zawsze nosiła włosy upięte w niewielki kok.

Dziadek był więc na jednej wojnie, potem nadszedł rok 1914 i znów po­zwano go do wojska. A Babcia rodziła dzieci. Najpierw przyszedł na świat wujek Zenek, a potem bliźniaczki 1 ciocia Fela i moja mama, Jadwiga. Babcia musiała sama na nie zarabiać, bo posag przepadł, a męża wciąż nie było. Pranie okazało się bardziej intratnym zajęciem niż hafty i koronki. Było bardzo ciężko. Lata biegły, dziadek wreszcie wrócił z wojska i zaczął jracować w policji jako zastępca komendanta. Gdy wybuchła druga wojna iatowa, oficerów i komendantów wezwano na zgrupowanie, ale że ko- ndanta akurat nie było, pojechał zastępca. Przez Kozielsk dziadek trafił Dstaszkowa i tam, jak wszyscy polscy oficerowie, został rozstrzelany, ■.'.ze z Kozielska przysłał pełną nadziei kartkę, że wywożą ich do obozu iskawszym ponoć rygorze, że tam będzie lepiej.

Lepiej nie było.

Babcia przez wiele lat, długo po wojnie, nie chciała mi powiedzieć, co ę stało z dziadkiem. Obawiała się, że mogłabym to wypaplać koleżankom, a wówczas Katyń, Kozielsk, Starobielsk, Ostaszków nie były bezpiecznymi słowami. Nauczyła mnie za to bez liku piosenek patriotycznych - pamię­tam wszystkie i śpiewam je do dzisiaj.

Dziadek ze strony ojca, Józef Górski, był kowalem. Jego żona, babcia Feliksa, pochodziła z rodziny Krasuskich. Ich korzenie nie są dla mnie do końca jasne, mieszkali bowiem na wsi, w Zerocinie, ledwie dziesięć kilome­trów od Międzyrzeca, ale wydawali się tam obcy: wioska była w znacznej mierze ukraińska - „chachłacka”, jak się to u nas mówiło.

Babcia i dziadek byli jakby „pańscy”. Przywędrowali tu gdzieś spod Siedlec. Babcia, zdaje się, była sierotą, nigdy nie opowiadała o swoich krew­nych, musiały to więc być wspomnienia bolesne. Wedle krążącej w rodzinie legendy do opuszczenia rodzinnego domu zmusiła ją macocha. Jej mąż, Józef Górski, był synem Jana i Marianny z Kucińskich, tyle wiem z ksiąg parafialnych. Obiecałam to sobie zbadać, dowiedzieć się, skąd pochodzi­li i co ich zmusiło do porzucenia rodzinnych stron... Mam adres parafii, w której brali ślub, może tam zdołam przybliżyć się kiedyś do rozwiązania tej tajemniczej dla mnie historii.

Dziadek zbudował w Zerocinie kuźnię pod gruszą, która zachowała się do dzisiaj; kupił też sporo ziemi. Miał czterech synów i córkę, bardzo dbał

o              ich wykształcenie. Mój ojciec ukończył wielce wówczas cenione semina­rium nauczycielskie w Leśnej Podlaskiej. Stryj Czesław był inspektorem szkół, co przed wojną było ważnym stanowiskiem; został też posłem na sejm. Trzeci syn, Władysław, studiował prawo, przed wojną był szefem uni­wersyteckiego Bratniaka i... komunistą. Gdy komunista popadał w kon­flikt z prawem i trafiał do więzienia, poseł go stamtąd wyciągał. A gdy na dodatek komunista spotkał komunistkę z bardzo bogatej rodziny żydow­skiej, uroczą stryjenkę Sabinę, i ją poślubił, trzeba było dbać o nich dwoje. W pewnym momencie sytuacja stała się tak groźna, że gdyby stryj trafił do więzienia, nie pomógłby żaden poseł; uciekł więc do ojczyzny komuni­zmu, czyli do Rosji - to było bodajże w 1937 roku - i tam go zamordowano w 1938. Stryjenka opowiadała, że oprawcy przyszli w nocy i zabrali męża

| niby na 10 lat, bez prawa pieriepiski (korespondencji). Nigdy nie pierie- pisał. Pewnie od razu został zamordowany. Stryjenka pracowała z Wandą Wasilewską w Związku Patriotów Polskich, musiała gdzieś zarabiać na utrzymanie córki, mojej stryjecznej siostry Liliany; po wojnie wróciła do kraju i do śmierci marzyła, żeby nadano jakiejś szkole imię jej męża. Była ładna, zawsze zadbana, dowcipna; bardzo ją kochałam.

Był jeszcze czwarty syn, Bolesław, który musiał odziedziczyć gospodar­stwo, więc do wyższych szkół go nie posłano, o co bocz : ię na braci całe życie. On także chciał coś znaczyć, więc po wojnie, gd: . orzono na wsi spółdzielnię produkcyjną, został jej przewodniczącym. L równowagi po­słał jednak i a może tylko pozwolił 1 swego jedynego syn , osiemnastolet­niego Cześka, do partyzantki. I nastąpił dramat: Czesiek :-;inął w potycz­ce. Trudno sobie wyobrazić rozpacz rodziców, a zwłaszcza matki, stryjenki Antośki. Zostały jej na szczęście dwie córki - Jadzia i Marysia, bardzo je przepraszam za podjęcie tego bolesnego tematu, z którego wyłania się jed­nak obraz skomplikowanej powojennej sytuacji.

Ukochana córka dziadków, ciocia Kazia, nie mogła się też wyżej edu­kować, bowiem już w dzieciństwie zapadła na gruźlicę. Górscy - to była wiejska arystokracja, ale jaki bogaty chłop chciałby wziąć gruźhczkę za żonę? Wiadomo, że nie pójdzie robić w polu. Więc oddano ją wujkowi Józefowi Kortoniukowi, biednemu, lecz niezwykle porządnemu, który czu­le się opiekował ciocią do końca życia. A że był pracowity - to i ziemi się dorobił, lichej wprawdzie, lecz rozległej. To skromny wujek Kortoniuk, były legionista I brygady, miał powiedzieć 12 maja 1936 r. podczas rozpoczęcia budowy dedykowanego Marszałkowi pomnika: „Piłsudski dał nam wszyst­ko, co może dać człowiek, dał nam Polskę niepodległą”. Rok później pre­mier Sławoj-Składkowski odznaczył wuja Brązowym Krzyżem Zasługi, ale że wuj - jak wspomniałam - był skromny, nigdy o tych faworach nie wspo­minał. On po prostu zrobił swoje, to co należało, i tyle.

Imię otrzymałam po wielce szanowanym dziadku Górskim: Józefa. Urodziłam się zresztą 19 marca. Przyczynił się też do tego mit marszałka Piłsudskiego, który zmarł ledwie dwa lata przed moim pojawieniem się na świecie. Dzisiaj przypominam sobie o moich patronach, gdy trzeba poda­wać informacje do urzędu podatkowego albo w dniu imienin-urodzin, na które zapraszam wtajemniczonych przyjaciół. Przytoczę anegdotkę: pew­nego dnia zatrzymała mnie policjantka w Piszu za drobne wykroczenie i poprosiła o dokumenty. Patrzy, sprawdza i pyta wreszcie, jakby zgorszona:

-              Dlaczego pani używa innego imienia w telewizji niż ma pani w dowodzie?

-              Gdyby pani miała takie, też by go pani nie używała - odparłam.

I kara została mi darowana.

Ale tak naprawdę - bawi mnie to rzadkie dziś dla kobiet imię. Nie zmie­niłam go na Józefina, jak mi doradzały koleżanki.

Elżbieta - to imię prababki. Lubię je, a nie cierpię zdrobnienia Ela. Dla najbliższych byłam Elżunią.

Wracając do dziadka - pamiętam go jako dostojnego pana z białą brodą,

który siadywał na zarezerwowanym tylko dla niego fotelu, czytał, rozmy­ślał. Wyglądał jak filozof, wzbudzał u wszystkich wielki respekt... Umarł bodajże na zawał serca, nie pamiętam, żeby chorował.

Skoro mam opisać swoje dzieje 1 niechaj raz jeszcze wrócę do najpierw- szego ich początku. Zostałam poczęta w Węgrowie albo w Nałęczowie, gdzie mój ojciec, absolwent renomowanego pięcioletniego Państwowego jininarium Nauczycielskiego Męskiego im. Mieczysława Brzezińskiego .eśnej Podlaskiej, dostał pierwsze zatrudnienie jako nauczyciel w pod- vowej zapewne szkole. Był bardzo przystojny, wesoły, na zdjęciach wy- ł jak duży łobuz. Jestem do niego podobna z układu twarzy, z oczu, i Może to niedobrze dla kobiety, taki męski typ, ale też powiadają, że obieństwo do ojca przynosi szczęście. Nie narzekam; różnie bywało, ale : y wiedzieć, co dobre, trzeba przeżyć i złe, to daje siłę.

Mama - widać to na zdjęciach - była wielce urodziwą, zgrabną szatynką z niebieskimi oczyma i małym, lekko zadartym noskiem. Kiedy się urodzi­łam, z dużą głową i bardzo wysokim czołem, długo bezwłosa, z pulsującym ciemieniem, współczujące koleżanki mówiły ponoć za plecami mamy: le­piej, żeby to dziecko umarło, takie brzydkie... Mama ukończyła gimnazjum, tylko na nią starczyło opłaty za czesne, siostra-bliźniaczka, piękna ciocia Felicja, musiała uczyć się na krawcową. Kiedy żył ojciec, o którym dotąd myślę „tatuś”, mama prowadziła dom, dla mnie miała niańkę, byłam oto­czona miłością. Potem życie zdecydowało inaczej.

Brat Władysław, nazwany tak na cześć nieżyjącego już stryja, urodził się w czasie wojny, 27 czerwca 1943 r. Ojciec bardzo czeka! na syna, niestety nie cieszył się nim zbyt długo: 6 grudnia został aresztowany przez Niemców.

Co pamiętam z dzieciństwa? Miałam dwa lata, gdy wybuchła woj­na... Wcześniej jeszcze majaczy mi się, jak siedzę przed choinką - musia­łam mieć wtedy półtora roku - i układam klocki. Mówię wierszyki. Tak, podobno zaczęłam mówić i uczyć się wierszyków bardzo wcześnie, ale może utrwaliła we mnie taką wersję pamięć zakochanych rodziców? Inne wspomnienie (kogo to naprawdę obchodzi?): siedzę u dziadka Adama

Puszkarskiego na kolanach, a on kroi małą kanapkę na jeszcze mniejsze kostki i mnie karmi... To musiało być tuż przed jego zgrupowaniem w Kozielsku. Wrzesień 1939 r. - uciekamy na wieś, gdzie mieszkali dziad­kowie Górscy, do Zerocina. Przez całą drogę - 10 kilometrów - ojciec niesie mnie na barana.

To są właśnie moje najwcześniejsze wspomnienia.

Te późniejsze były mniej przyjemne, a one właśnie zaważyły na całym moim życiu. Wojna! Szybko dotarła do Międzyrzeca, a nawet do Żerocina. Pamiętam, jak w czasie wojny Niemcy poszukiwali mego ojca, który należał do AK. Był łącznikiem pomiędzy Siedlcami a Międzyrzecem i Zerocinem; stryj Czesław był w tym okręgu jednym z dowódców. Ojciec rzadko zosta­wał na noc w domu. Nie zapomnę nigdy, jak dwóch, zapewne gestapowców, bo byli w granatowych mundurach i wielkich czapkach, z owczarkami al­zackimi u nóg, nachyla się nade mną, leżącą na tapczanie. Jakże okrutne były błyski w ich oczach! I krzyczą: „Gdzie jest ojciec? Gdzie jest ojciec?” Nie wiedziałam. Nigdy mi tego nie mówiono na wszelki wypadek. A ojciec spał wówczas niedaleko w spichrzu, na górze... Pod kołderką, którą przez wiele, wiele lat przechowywałam i nawet używałam. Na szczęście Niemcy nie trafili do kryjówki.

Lata wojny upłynęły mi pod znakiem działalności patriotycznej ojca i jego ciągłego ukrywania się w Siedlcach, Międzyrzecu Podlaskim, Żerocinie. Mimo zagrożenia - nie zarzucił działalności w ruchu oporu.

6 grudnia 1943 r. został jednak aresztowany przez gestapo. Marian Kowalski opisuje w Roczniku Międzyrzeckim, że w Międzyrzecu spotkał ojca znajomy Ukrainiec z Zerocina i wypatrzywszy, że zatrzymał się u kole- za Józefaciuka koło dworca kolejowego, zawiadomił policję kryminalną, otce otoczyło dom trzech tajnych agentów: Wróblewski, Czarniecki . ałik. Aresztowali ojca. Przez trzy dni przesłuchiwała go w Międzyrze- >licja i gestapo, po czym został przewieziony na Zamek w Lublinie. Był ■ poddawany nieludzkim torturom, ale nikogo nie wydał ani nie zdradził 1 u siedziby Armii Krajowej. Mama jeździła tam zrozpaczona. Gdy po I ym czasie wydano zgodę na posyłanie więźniom paczek, w domu przy- | towywało się chleb z zapieczonym w środku listem. Niestety, ojciec został azany na karę śmierci. Ostatni miesiąc życia spędził wraz z trzydziestoma towarzyszami w kaplicy zamkowej, skąd codziennie zabierano kilku więź­niów na śmierć. Tuż przed wykonaniem wyroku ojciec został zatrudniony do rozminowywania pól i nie mając już nadziei, w przeddzień zaplanowa­nego rozstrzelania zdecydował się na desperacką ucieczkę, podczas której - 22 maja 1944 r. - zastrzelili go hiderowscy wartownicy. Został pochowany w Lublinie, we wspólnym grobie z Janem Tokarskim, który był tłumaczem z niemieckiego, ale to go jednak nie uratowało od śmierci. Kiedy odkryłam miejsce ich pochówku, trudno już było rozróżnić, kto jest kim, więc niech tak razem leżą już na zawsze. Przykryłam ich szarą, granitową płytą, pozo­stawiając stary, żelazny krzyż postawiony przez rodzinę Tokarskich.

Policjant Czarniecki został zastrzelony przez członków między­rzeckiego ruchu oporu w maju 1944 r., podczas wizyty u fryzjera przy ul. Wroniej w Warszawie. Wiem, że jeden z pozostałych folksdojczów też mieszkał w Warszawie i często się zastanawiałam, co mam z tą wiedzą zro­bić... Pewnie od dawna już nie żyje (być może spędził ostatnie lata otoczony rodzinnym ciepełkiem), a może zagryzły go - nie miałabym nic przeciwko temu! - wyrzuty sumienia. Ale czy taki człowiek ma sumienie?

Pamiętam ojca doskonale - był niezwykle ciepły, delikatny w okazywa­niu uczuć. Bardzo mnie kochał - karmił, zaplatał mi warkoczyki, uczył. Był nauczycielem także w czasie wojny, w swojej rodzinnej wsi. Gdy miałam pięć lat, zaprowadził mnie po raz pierwszy do szkoły. Znałam już wówczas literki, podczas gdy inne dzieci dopiero stawiały pałeczki. Mówiąc krótko, nudziłam się, więc zrezygnowałam z tej szkoły i dopiero gdy skończyłam sześć lat poszłam od razu do drugiej klasy.

Po śmierci ojca wojna dopadła nas w Żerocinie. Byli tam Niemcy, ale również działała partyzantka. Zamieszkaliśmy u cioci, na skraju wsi. W cza­sie bombardowania chowaliśmy się w ziemiance, czyli przerobionej piwnicy na podwórzu, w której zazwyczaj przechowywano ziemniaki. Zgromadzo­no w niej zapasy jedzenia, wodę, koce. Niemcy przychodzili do nas szukając partyzantów, a partyzanci po zaopatrzenie - dostarczaliśmy im żywność. Potem nadeszło wojsko, czołgi, spalono pałac w Żerocinie, zginęło wielu

ludzi. Przechodziły armie niemieckie, radzieckie - odbywały się hałaśliwe i krwawe potyczki. Kiedy wojna się wreszcie skończyła, postanowiliśmy wrócić do Międzyrzeca. Załadowano cały nasz dobytek na wóz i przyjecha­liśmy do domu Babci z mamą i maleńkim bratem. Ten dom często widuję we śnie, do dzisiaj. Drewniana chata kryta słomą, z sienią wykładaną cegłą i kamieniem. Kuchnia pełniąca zarazem rolę jadalni, sypialnia, komórka na zapasy, a na podwórku budynek gospodarczy. Bardzo skromnie. Żadne z tych zabudowań dzisiaj nie istnieje, ostał się tylko stary, wysoki jesion, obok którego przechodziło się na niewielki kawałek pola Babci, z ziem­niakami, fasolą i jabłonkami z gatunku malinówek, aby dojść pomiędzy zagonami do nikłego nurtu Krzny, która wówczas wydawała mi się najpo­tężniejszą rzeką świata.

Więc 1 jesteśmy w Międzyrzecu. Mama, ja i maleńki Władek. Z czego żyć? Na wsi utrzymywała nas rodzina, ziemia zapewniała jej samowystar­czalność. Po powrocie trzeba było coś wymyślić. Mama nie miała smykałki do interesów, ale założyła herbaciarnię. Była to herbaciarnia z utajonym wyszynkiem, bo z samej herbaty nie dałoby się rodziny utrzymać, mama nie miała przecież żadnego zawodu. Zresztą nikt by po wojnie nie przy­szedł na samą herbatę. Kto by wtedy wydawał pieniądze na coś, co mógł mieć w domu? Obok w kamienicy stacjonowali żołnierze radzieccy. To też było ważne w mojej młodzieńczej, patriotycznej biografii: skończyła się okupacja niemiecka, zaczęła sowiecka, tak to już rozumiałam. Żołnierze, zwłaszcza oficerowie, przychodzili czasami do tej herbaciarni, przypusz­czam, że przyciągani także urodą pani Jadwigi; nie byłam z tego zadowo­lona, czuli się tu zbyt pewnie, ale mamie nie było łatwo ich wyrzucić. Mieli czym płacić.

Mama - mamusia, jak się do niej zwracałam - była kobietą mało za­radną i musiałam się nią opiekować; było to dla mnie naturalne. Miałam wtedy może siedem lat, może osiem... Przychodziłam po mamusię późnym wieczorem, często bardzo późnym, żeby ją odprowadzać do domu; dwa razy bowiem została napadnięta i obrabowana, więc się bała wracać sama. Chodziłam zatem jako jej obstawa. Z kłódką, którą mi dała Babcia; ona | kolei dostała ją od swojej babci, więc jest już zabytkiem 1 mam ją zresztą do dziś. Ta kłódka przypomina kształtem pistolet, więc jakby „uzbrojona” odprowadzałam mamusię z herbaciarni do domu.

O              czym marzyłam? Czy w ogóle marzyłam, czy mogłam sobie wyobrazić inne życie? Na pewno nie miałam ciepłego, miłego dzieciństwa. Czasem myślę, że w ogóle go nie miałam, jakbym urodziłam się dorosła i odpowie­dzialna, która to cecha pozostała mi do dzisiaj. Warunki były ciężkie, jadło się byle co, ubierało w cokolwiek. Pamiętam, jaka byłam nieszczęśliwa, gdy dostałam fioletowy płaszczyk - nienawidziłam go, bo nie cierpiałam tego koloru i do dzisiaj, choć modny, go nie lubię. Ale kto by się nad tym zasta­nawiał - tylko taki materiał był w domu. Następnego dnia po premierze wpadłam do dołu z wapnem, a Babcia, która była bardzo nerwowa, sprawi­ła mi porządne lanie. Dobrze pamiętam tę jej rózgę, którą czasem obrywa­liśmy z bratem... Mimo to bardzo kochaliśmy Babcię.

Babcia była kobiecą surową, wymagała posłuszeństwa, a poza tym ka­zała nam mówić zawsze prawdę i tylko prawdę. Nad łóżkiem wisiał obraz przedstawiający świętą Łucję z gałązką palmową w dłoni. Babcia powiedzia­ła, że gdy kłamiemy, święta daje jej znak tą gałązką. Więc od czasu do czasu przerywała nam: „O, nie, nie, nie, teraz kłamiecie, bo święta palmą rusza”. Potem kazała nam klęczeć i opowiadać o swych postępkach.

Gdy mieszkaliśmy z Babcią, to głównie ona się nami zajmowała, bo pra- Dwała tylko w domu. Kiedy byłam w szkole, a Babcia musiała gdzieś wyjść, /kała brata na kłódkę, zostawiając jednak na wszelki wypadek otwarty ] . Zdejmowała Władkowi spodenki i wkładała koszulkę, żeby nie przy- m do głowy gdzieś się wybrać, ale on się przez ten lufcik wysmykiwał wyczaj wpadał w krzaki I pamiętam, że to był jaśmin, ale... otoczony zywami. Piekące bąble nie zniechęcały jednak tego 1 jak go Babcia na­zywała - „urwipołcia” do podejmowania ryzyka

Jako małe dziecko bardzo dużo czytałam. Mieliśmy tylko lampę nafto­wą: przykręcałam ją do minimum, a do tego nakrywałam kołdrą, żeby jak najmniej światła docierało do babcinego pokoju. I czytałam, czytałam... Oczy potem strasznie bolały, ale nie rozstawałam się z książką przez długie godziny. Zaczynałam oczywiście od bajeczek i wierszyków 1 niektóre wciąż pamiętam:

Jas z Małgosią., dwie sierotki zabłądziły w ciemnym lesie•, nagłe czują zapach słodki, który wiatr skądś ku nim niesie.

Patrzą, w lesie wśród polany stoi sobie domek mały z pierników zbudowany...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin