Jarosław
Iwaszkiewicz
OPOWIADANIA ZEBRANE
DZIEŃ SIERPNIOWY
D zięciom w Tymoszówce dawano zbożową kawę z mlekiem. Dla dorosłych na ranne śniadanie była prawdziwa kawa ze śmietanką. Każdy miał swój garnuszek śmietanki ze specjalnie zapieczonym kożuszkiem. Tego dnia, kiedy wyjeżdżaliśmy o piątej rano z mamą i z Madzią, nie było czasu na gotowanie specjalnej kawy dla dzieci. Obdzielono więc nas jak dorosłych. Cały dom jeszcze spał, my tylko we troje zebraliśmy się w jadalni i stary Bazyli przyniósł trzy kubeczki kawy i trzy małe płaskie garnuszki z zapieczonym rudym kożuchem na każdym. Moja mama się zdziwiła:
— Mój Bazyli — powiedziała. — Dla dzieci taka kawa?
Bazyli nie chciał powiedzieć, że to z oszczędności czasu.
— A to, proszu pani, dla dzieci przed daleką drogą posilniej budzie... Niech sobie się pożywią... do Arsza- wy dalieko.
Rzeczywiście droga czekała nas daleka. Co prawda jechaliśmy nie wprost do Warszawy, ale z małym przestankiem. Niestety, zapieczona, tłusta śmietanka wywołała niedobre skutki. W ogóle wstawszy tak wcześnie nie mogłem nic jeść, ale kiedy matka wmusiła we mnie, przy pomocy namów Bazylego, filiżankę kawy
ze śmietanką, zaczęło mnie nudzić — jak się to wtedy mówiło, i już w powozie wiozącym nas na stację zrobiło mi się niedobrze.
Do tego uczucia mdłości dołączył się jeszcze ogromny smutek: wakacje się kończyły, a ich ostatnie tygodnie spędzone w Tymoszówce były takie nadzwyczajne. Madzia była mało co młodsza ode mnie, siedziała w powozie obok mojej matki z pełnymi łez oczami. Dla niej to rozstanie było o wiele cięższe, porzucała dom, jak gdyby rodzinny, była wychowanką ciotki Szymanowskiej, i jechała teraz na „pensję" pani Ledworaskiej do Warszawy. Można sobie wyobrazić, jak się podobało nam, dzieciom, owo nazwisko przełożonej i jakeśmy Madzi ową panią Ledworuską dokuczali. Odpłacała zresztą nam z nawiązką, należała bowiem do dziewczynek „dokuczliwych".
Teraz jednak nie figle były nam w głowie. Świetlisty ranek sierpniowy stopniowo rozżarzał niebo i sko- rośmy wyjechali ze wsi i minęli wiatraki, rozesłał się po obu stronach drogi szeroki i płaski kraj stepowy. Droga była bardzo szeroka, a pola złociły się zżętymi ścierniskami. Zboże już było zwiezione; już nawet dwa z sześciu wiatraków obracały swoimi skrzydłami, rzucając na drogę ruchome cienie. W rowach stały wysokie bodiaki z kolczastymi, malinowymi kwiatami, a szeroki staw tymoszowiecki z położonymi nad nim tarasami parku odchodził coraz to bardziej w tył. Smutno mi było zostawić to wszystko i mieć w perspektywie ciasne mieszkanie na Nowogrodzkiej, którego tak nie lubiłem. Mama też zdawała się smutna i opierała w specjalny sposób o kościaną rączkę parasolki środkowy palec odzianej w szare niciane rękawiczki dłoni. Niebieskie oczy mamy patrzyły gdzieś w daleką przestrzeń nie widząc pól przed sobą ani bodiaków, ani
wąwozów, które otwierały się tu i ówdzie obok naszej drogi. Potem zieleniały pola buraków, na ich tle biegł duży cień naszego powozu i koni, i furmana, a spod kół unosił się ciężki brązowy kurz, który długo stał w powietrzu za naszym przejazdem. Na liściach buraczanych widać było krople rosy — słońce stało jeszcze nisko i silnie promieniowało. W powietrzu ciągnął pomieszany zapach kurzu i wilgoci. Mdliło mnie coraz wyraźniej.
W pociągu — podróżowaliśmy trzecią klasą — czułem się jeszcze gorzej. Dopiero wstające południe uspokoiło mnie stopniowo. Madzia pomimo swego smutku zabrała się do zapasów, jakie jej klucznica Kukulusia dała na drogę. Tak smacznie zajadała kurczęta pieczone i popijała zimną herbatą z butelki (termosów wówczas jeszcze nie było), że i mnie wziął apetyt na te przysmaki. Pociąg wlókł się powoli, zatrzymywał się na stacjach, gdzie rozlegał się pierwszy, drugi i trzeci dzwonek, potem konduktor gwizdał przeciągle i lokomotywa sapiąc ruszała przez płaskie pola, tu i ówdzie przerywane jarami, gdzie tuliły się do wysokich brzegów białe chaty, otoczone wiśniowymi sadami.
Dopiero pod wieczór dojechaliśmy do Ustynówki. Tu wysiadaliśmy, aby spędzić u cioci Masi jeden tylko dzień. Ta nasza krótka wizyta miała cel praktyczny: mama chciała zabrać konfitury, które usmażyła podczas naszego czerwcowego pobytu u cioci. Słoiki truskawek smażonych i malin miały być wielką okrasą naszych warszawskich obiadów i podwieczorków. W Ustynówce przed dworcem czekał na nas powóz zaprzężony w parę koni i odwieczny Dmytryk w szerokim skórzanym pasie na koźle. Uśmiechnął się do nas życzliwie i zdjął granatowy kaszkiet.
Przed stacją rosło kilka zakurzonych drzew, potem jechało się wzdłuż toru, potem przez przejazd, potem obok małego lasku — rzadkości w tych stepowych okolicach — i potem równą drogą aż do miejsca, gdzie tkwiła kępa drzew. Cały folwark w Czernyszach obsadzony był dokoła wierzbami i z daleka wyglądał jak bukiet stojący na płaskim stole. Na drodze był kurz, gęste obłoki ciągnęły się za powozem, gdzie mama usiadła z Madzią odgrodzona od świata i od kurzu rozpiętą parasolką. Ja siedziałem na przednim siedzeniu, na ławeczce, mając tuż nad sobą granatowe sukno i skórzany pas Dmytryka. Wolałbym siedzieć na koźle i mieć przed sobą daleki widok, ale nie wypadało mi
o to prosić. Wykręcałem tylko niemiłosiernie głowę, chcąc dostrzec konie i drogę przed końmi. Mama zadała parę sakramentalnych pytań furmanowi, na które otrzymała równie sakramentalne odpowiedzi. Czy zdrowi, czy zboże wymłócone, czy dawno deszcz padał. Zdrowi, zboże wymłócone, deszczu nie było od kilku tygodni. Widać to było po głębokim, popielatym kurzu, w którym zanurzały się całe popyta rosłych, gniadych koni.
Słońce skłaniało się już ku zachodowi, gdyśmy wjechali w wierzbowe okolę, potem przez wrota i bzowymi szpalerami przed mały, oszklony ganeczek. Ciocia i wujaszek siedzieli w tym ganku przy herbacie, zaraz nas zapro6ili do stołu, ale byłem tak zmęczony rannym wstaniem, że nic jeść nie mogłem. Położono mnie zaraz w gabinecie wuja, po lewej stronie korytarza, na ceratowej kanapie, przykrytej grubym pachnącym płótnem. Zasnąłem od razu i spałem kamiennym snem aż do rana.
Z rana obudziło mnie nie tyle jasne słońce, ile głosy obecnych w pokoju. Wuj siedział przy biurku, a na
przeciwko niego stara Żydówka w chustce w kolorowe kaje, tak założonej, że uszy sterczały na zewnątrz, wydobywając się spod chustki nieco zniekształcone. Rozmowa była o interesach — udawałem, że śpię, ale wytężyłem słuch. Wiedziałem, że ciocia winna nam jest pięćset rubli, interesował mnie stan majątkowy wujostwa. Ale z rozmowy nie wywnioskowałem nic ponad to, ż>e wujostwo potrzebują pieniędzy, a Żydzi nie chcą ich dać. To wiedziałem i przedtem, chociaż byłem mały, słyszałem o tym od mamy czy od sióstr. Poruszyłem się w łóżku i wuj spojrzał na mnie.
— Wstawaj — powiedział — już słońce wysoko.
Zerwałem się. Ranne śniadanie jadło się nie w stołowym pokoju, ale na tym małym oszklonym ganku, stanowiącym jakby wstęp do przedpokoju. W stołowym moja matka pakowała owijając sianem i papierami słoiki z konfiturami koloru skrzepłej krwi do małego płaskiego koszyka. Ciotka siedziała przy stole i dużym głosem opowiadała coś o swoich dzieciach, słyszałem ich imiona. Urwała, gdy wszedłem.
Powiedziałem grzecznie dzień dobry i ucałowałem w ręce obie panie.
— Idź na śniadanie, Marysia ci poda kawę — powiedziała ciocia.
— Madzia już dawno wstała — dodała mama.
W ganeczku całym prześwietlonym słońcem, przy małym stole nakrytym białą ceratą, siedziała już różowa i wyspana Madzia. Dokuczałem jej zawsze, że ma okrągłą twarz jak księżyc w pełni. Tym razem powstrzymałem się od żartów, Madzia miała smutną minę. Zapewne myślała o pani Ledworuskiej.
Na stole stało masło, topiony ser i bardzo zielone, świeże ogórki. Ogórki obierało się, rozcinało się w po- dłuż, posypywało grubą solą ze szklanej solniczki i po-
cierało jedną połówkę o drugą. Sól się topiła i skapy- wała | ogórków kroplami. Do tego były małe, romboidalne, pulchne i pachnące placuszki z makiem. Smarowało się je obficie masłem.
Zjadłem ze trzy ogórki i niezliczoną ilość placuszków. Do tego była kawa jak się patrzy, zbożowa, nie ta ohydna prawdziwa jak w Tymoszówce. Po śniadaniu trzeba było przebiec przez ogród zarośnięty bzami i potem polecieć na ogromne, niezmierzone podwórko otoczone stajniami i oborami. W stajni zaraz na prawo rezydował nie tylko Dmytro, ale i jego pomocnik My- chajło, mój przyjaciel. Mychajło nie podobał się Madzi. Poszliśmy powoli spacerem nad staw.
Była to raczej błotna sadzawka służąca do pławienia koni i bydła. Równe brzegi dochodziły do samej wody szczeciną ściernisk. Od strony drogi rosło tu parę krzaków jeżyn. Poszukaliśmy jagód, ale były zakurzone i całkiem przejrzałe. Niebieskie na oko, zostawiały na palcach ciemne, atramentowe plamy.
Nad sadzawką niebo było gładkie, pogodne, niebieskie, ale blade. Na drzewach siedziały gromady ptaków zbierających się do odlotu, skwierczały one i popychały się nieustannie.
— Patrz, jaskółki odlatują — powiedziała Madzia. Nie lubiłem, kiedy mi zwracano uwagę na smutne widoki. Udałem, że nie widzę jaskółek. Zawróciliśmy do ogrodu. Zbieraliśmy śliwki — ale to już były ostatnie owoce, trzymały się jeszcze wysoko na gałęziach i trzeba było otrząsać drzewa, żeby śliwki spadły; towarzyszył nam pies Nurek.
Po obiedzie ciocia zawołała nas do swojego pokoju, który był dziwny, niedostępny, z łóżkami tak wysoko zasłanymi. Ciocia dała nam nieduży, okrągły gliniany garnek ze śliwkami i powiedziała:
— Idźcie na spacer gdzieś dalej. Pójdźcie sobie na słomą. Możecie sobie zjeżdżać z małego stogu. Ale na duży nie właźcie. I nie wracajcie do domu. Wuj się chce przespać przed podwieczorkiem.
Za ogrodem po przeciwnej stronie niż folwark stały stogi słomy. Jeden był olbrzymi, jak dom. Cały już przygotowany na zimę, wygładzony i przykryty powiązanymi snopkami. Miał tak strome ściany, że nie można było nawet marzyć, aby się nań wedrzeć. Obok stał drugi, o wiele niższy i nieporządny, rozmamłany; były to jakieś resztki słomy, zebrane tak sobie, aby tylko ściągnąć w jedno miejsce. Tu wleźliśmy wysoko, zapadając z każdym krokiem po pas w chrzęszczącą, złocistą słomę. Po drodze wysypała nam się połowa śliwek z garnuszka.
— Madziu — wołałem — śliwki.
— To nieś sam — powiedziała Madzia podając mi garnczek.
Ale nie chciałem brać. Wlazłem skokami na szczyt stogu i stamtąd zacząłem się staczać ze śmiechem i krzykiem. Madzia nie mogła lecieć za mną, bo miała ów garnuszek w ręku. Zbiegła ostrożnie za mną i powiedziała:
— Zjedzmy śliwki, to potem postawimy garnuszek na dole i będziemy mogli się turlać.
Słowo „turlać” było słowem warszawskim i bardzo mnie śmieszyło. Ale przyznałem rację Madzi. Siedliś- my oparci plecami o ścianę wysokiego stogu i zaczęliśmy zajadać niebieskie węgierki.
Przede mną było jak okiem sięgnąć olbrzymie ściernisko. Nad jego żółtą szczotką pochylało się niebo bladoniebieskie i chociaż słońce jeszcze stało wysoko, czuć było, że dzień będzie krótki. Polem szedł zupełnie niezauważalny powiew, wiaterek pachnący piołunem
i końcem lata. Po raz pierwszy odczułem wtedy w sercu ściśnięcie, zwyczajne potem w życiu ludzkim poczucie końca.
Skończyliśmy jeść śliwki i odstawiliśmy garnczek, ale jakoś się nam nie spieszyło do wdrapywania się na słomę. Siedzieliśmy oboje cisi, przytuleni do kłującej ściany stogu i onieśmieleni widokiem szerokiego pola.
Madzia wskazała ściernisko.
— Widzisz, jak babie lato czepia się na szczecinie.
I rzeczywiście, przecięte źdźbła słomy połączone były ze sobą niezliczonymi pasemkami białej pajęczyny. Grupy wysokich bodiaków stały pożółkłe i jakby w jedną stronę zwrócone rozczapierzonymi rękami; to białe pasma babiego lata, gęste jak kawałki włóczki, zaczepiały się o kolce i kwiaty rośliny. Wiatr kierował je w jedną stronę jak flagi. Czasami powiew porywał takie białe pasmo i niósł je ponad polem w bladym, niebieskim powietrzu. Wiatr nie był silny i pasemko po- latując nisko — w pewnym momencie zatrzymywało się jak gdyby w zamyśleniu i opadało na ściernisko.
Zabraliśmy garnek i powlekliśmy się do domu, starając się iść jak najpowolniej, aby nie zbudzić swoim powrotem wujaszka. Na rowie dzielącym ogród od pola znaleźliśmy wielkie zarośla jeżyn. Zaczęliśmy je zbierać do garnuszka z entuzjazmem i tak nam zszedł czas do podwieczorku.
Podwieczorek podano Już w stołowym pokoju. Ciocia siedziała koło kipiącego samowara. Na stole były owe placuszki, bułki plecione i kołacz. Stały także w słoikach różne konfitury. Mama siedziała nad wielką filiżanką herbaty taka jakaś smutna i popatrywała na mnie ze wzruszeniem i czułością. Nie lubiłem tego spojrzenia. Było zbyt zobowiązujące. Mama miała tak
że trochę zaczerwienione oczy, jalt gdyby płakała. Pewnie tam z ciotką coś wspominały.
I my z Madzią też nie byliśmy przy podwieczorku tak weseli jak przy śniadaniu. Chwaliliśmy się zebranymi jeżynami, ale kiedy wysypaliśmy te jagody na półmisek — nawet pośród jagód bielała pajęczyna.
— Jak wcześnie w tym roku babie lato — westchnęła mama.
— Pewnie będzie ciężka zima — powiedział wuj i zakaszlał się jak zwykle.
Po podwieczorku czytaliśmy siedząc na stopniach przed gankiem. Mama siedziała w ganku nic nie robiąc i nawet nie rozmawiając z ciocią. Wuj robił rachunki. Przed kolacją mama zagrała parę starych walców. Ciocia była surowa i mocna kobieta. Ale słuchając grania mamy pochylała tak jakoś dziwnie głowę na bok i naprzód i patrzyła małymi czarnymi oczkami z takim wyrazem, jakby na podłodze ganku dostrzegała jakieś bardzo interesujące zdarzenia czy przedmioty.
Po kolacji jeszcze na chwilę mama nas zabrała przed ganek do ogrodu, żeby nam pokazać sierpniowe gwiazdy. Niebo wydawało się nisko pochylone nad ziemią i pełne, pełne gwiazd.
— Jak grochu — powiedziała Madzia.
Pod wieczór się ociepliło. Nie było żadnego powiewu i w ogrodzie mocno pachniało bliskim polem i słomą. Pożałowałem w tej chwili, żeśmy się z Madzią nie staczali ze stogu, i nawet zastanawiałem się, dlacze- gośmy tego nie robili.
— Jakie te gwiazdy złote — powiedziała Madzia.
— W sierpniu tak zawsze — westchnęła nie wiadomo dlaczego mama.
A ja pomyślałem o długiej podróży, jaka nas czekała
jutro, i o tym, że na końcu tej podróży przywita nas wielkie, obce wtedy miasto, szkoła i trudne, smutne życie.
— Kiedy my tu wrócimy? — spytałem.
Ale mama nie odpowiedziała. Nie oczekiwałem zresztą odpowiedzi na moje pytania. Staliśmy pomiędzy czarnymi krzakami bzu i podnosząc głowy wszystko troje patrzyliśmy na złote strumienie gwiaździstego nieba.
16 sierpnia 1956
D laczego nie pojechałem do Warszawy? 2e to niedziela? Nie mogęl Mam już dosyć tych bab. Powiadam panu, opędzić się nie mogą, i to, z przeproszeniem, same stare... Młodych też wystarczy, ale ja mam na razie dość. Bo, widzi pan, ja sobie czasami robią takie wakacje. Zostają tutaj w Bryjowie i idą sobie sam jeden na ćwiarteczką do Zielonki. Pan to stary mieszkaniec tutejszych okolic, to pan wie, jaka jest historia tego Zielonki... Niemiec był, porządny Niemiec, folks- dojczem nie chciał zostać, no 1 ukatrupili go. Stara teraz handluje, widzi pan ją za szynkwasem. Czego jak czego, ale wódki zawsze tutaj dostanie...
A wiąc jak przychodzi taka niedziela, to ja sobie robię wakacje. Idę sam jeden do knajpy, wypiję ćwiartkę, wypiję dwie, zjem tego bigosu albo schaboszczaka i wszystko w porządku. To znaczy, jest dzień takiego samotnego rozmyślania.
Ze pan mi przeszkadza? Ale gdzież tam, nie, nie, niech pan siada. Z panem chętnie porozmawiam, pan jest niegłupi facet, z takim to mogę cały wieczór przegadać, taki samotny niedzielny wieczór, byle tylko nie baba. Zaraz do łóżka ciągnie, a ja, panie drogi, już nie mogą, nie to, że fizycznie nie mogę, ale, że tak powiem, moralnie. Nie mogę i już. Ale z panem chętnie, proszę, proszę, niech pan zostaje. Oczywiście, jeżeli pan ze-
chce ze mną wypić parę kieliszków. Dzisiaj pijemy pod serdelki. Zgoda?
Leje, psiakrew, ta jesień tutaj zawsze taka. Czasem później przychodzi, czasem wcześniej. Tym razem przyszła wcześniej, w zeszłym roku była później. Ale zawsze przychodzi taka sama, błoto, miasto źle oświetlone, łuna bije nad Warszawą. I co panu powiem? Złudna łuna, bo jak człowiek do stolicy przyjedzie, to też ciemno, to też głucho, to też smutno...
Leje. Patrz pan, jak po szybach ścieka, nie może się zatrzymać...
Pan też żony nie ma. Właśnie. Więc co robić? Jak spędzić taki wieczór? Powiadam panu, z babami nie mogę. Zawsze się taka stara przyczepi. Chłop jestem wysoki, ręce mam silne, to jej się wydaje zaraz Bóg wie co. Kolację funduje i taksówkę zapłaci, i zawsze taka cholera gdzieś jakiś pokój wynajdzie. Człowiek czasami za taki pokój pół życia by oddał, a ona to ma. Od przyjaciółki pożycza czy od kogo. Skąd ja mogę wiedzieć? Pan wie, jak się tutaj u nas mieszka w Bryjo- wie. Sam pan tutaj mieszka, tyle tylko, że pan wielki właściciel, dom się panu wali, trzeba ściany podpierać, ale, znaczy się, własny i tym lokatorom, co panu przydzielili, może pan wymyślać, bo pan jest właściciel, inżynier... tak?
Mnie to także czasami inżynierem nazywają, bo to ja przy budowach się kręcę, dozoruję, tyle lat. Jeden to mnie nawet namawiał, żeby sobie dyplom inżynieryjny kupić. Ale ja nie chcę. Czy to ja bez tego nie mogę?
I po co zaraz dwadzieścia pięć tysięcy w błoto? A zresztą, gdybym ja miał tych dwadzieścia pięć tysięcy, tobym naprawdę wydał na co innego.
W karty? Nie, w karty bym nie przegrał. W karty rzadko gram. Karty to okropnie nudna rzecz, proszę
pana, zawsze albo się wygra, albo przegra. No i co z tego?
O, cholera, jak z tych drzwi zawiało, wichrzysko się zerwało, ktoś się chyba powiesił czy co. Jakoś się u nas teraz ludzie nie wieszają. A ten ostatni, co to niby się obwiesił, to zdaje się, że go koledzy ugongolili, a potem do naga rozebrawszy, dla niepoznaki na gałęzi w parku powiesili. Ale to zaraz było widać, że lipa, bo nogami do ziemi dostawał. Widziałem go, stał na deszczu goły, jakby się do pnia przytulił. I wie pan co? Wcale nie dowiedzieli się, skąd on i co zacz. Wzięli, pochowali i nikt się o niego nie zatroszczył, nikt się nie zgłosił... Dziwna historia. Skąd on mógł być?
Czy to przy jakim podziale, czy może za dużo o ko...
kaszalotyimyszyiszczury