13_cz1_10. Dariusz Sidor - Pewnego razu.pdf

(1473 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
ROZDZIAŁ 10
Dariusz Sidor
Pewnego razu
857156905.002.png
857156905.003.png
Rozpoczął się kolejny ponury i tchnący beznadzieją ranek. Krokodyl
obudził się na skutek ssania w żołądku. Czuł jak przykleił się do
kręgosłupa i domaga się jedzenia. Te, niestety, od jakiegoś czasu było
racjonowane. Konwoje od kilku tygodni nie przyjeżdżały, nie docierały
dyspozycje o kolejnym uboju, a zima przedłużała się. Tak naprawdę, to
wcale nie minęła. Ludzie znosili to z milczącą rezygnacją, skrycie
pielęgnując nadzieję na słoneczne ciepło i zapominaną z każdym dniem
soczystą zieleń.
Wiecznie trwająca szarówka jakoś niezbyt mocno dawała się we
znaki zwierzom, za to rośliny hodowlane, w przeciwieństwie do tych
rosnących dziko, nie bardzo chciały się dostosować. Usiłowali uprawiać
jakieś zboża, buraki, ziemniaki, cebulę, ale plony były chaotycznie
przypadkowe. Oprócz wyznaczonych dla nich dyń i kukurydzy. Dyń
uprawianych hydroponicznie w produkcyjnej części hali zwanej Szklarnią
i kukurydzy uprawianej wokół wypalonych kół na zewnątrz. Czemu
właśnie te przetrwały i dojrzewały nieczułe na środowisko, a nie inne?
Nie miał pojęcia. Nie tylko zresztą on.
Był jeszcze w oparach snu, którego wspomnienie było przyjemne, a
którego już nie pamiętał. Liczyło się tylko, że było miło i ciepło, i miał
trochę żalu do samego siebie, że trzeba było się obudzić. Wyrwać z
błogostanu do codziennych obowiązków. Przez jakiś czas wpatrywał się w
odległy sufit w kolorze szarym, z pęknięciami i załataną dziurą, w których
widział lecącego ptaka patrzącego na niego jednym okiem. Poranne
odnalezienie tego skojarzenia było codzienną rutyną, przypominającą
mu, gdzie się znajduje.
Wygramolił się ze śpiwora. Zajmował górną pryczę na sali ogólnej.
Nie mając rodziny, nie będąc uprzywilejowanym członkiem społeczności,
nie miał prawa ani do namiotu, ani do własnego pomieszczenia za
ścianami z dykty. O czymś takim jak własna narzędziownia mógł tylko
pomarzyć. Rozejrzał się. Na sali kilka łóżek było pustych, na innych leżeli
okutani kocami głównie jego koledzy i nieliczne koleżanki izolując dla
siebie każdą odrobinę ciepła. Wspólna sala nie miała ogrzewania, nie to
co „domki”, pobudowane z odzyskanych materiałów znoszonych z
wypraw po okolicznych wioskach, które zajmowały piętrowo większą
część jednej ze ścian cementowni. Spojrzał w stronę, gdzie leżała Ruda,
obiekt nie tylko jego westchnień. Zacisnął dłoń na stwardniałym członku i
boczną śluzą wyszedł z hali.
857156905.004.png
Na dworze było szaro i chłodno. W takie poranki wydawało się, że
zima ustępuje, po czym zazwyczaj po kilku godzinach spadał śnieg
zmieszany z popiołem, robiło się chłodno i porządek rzeczy, w którym
zimno dyktowało warunki przetrwania wracał na swoje ustalone miejsce.
Nie korzystał rano z ubikacji. Nie lubił kolejek z atmosferą
milczącego wyczekiwania i gotowości. Wysikał się wytapiając płat
brudnego śniegu i rozcierając ramiona wrócił do środka. Mieszkańcy hali
powoli budzili się. Wstawali, kręcili się, stawali za potrzebą, odbierali
wrzątek. Gwar narastał.
Podszedł do swojego łóżka, zwinął śpiwór i wrzucił do skrzyni
stojącej w nogach pryczy. Wyciągnął z niej dodatkową bluzę i plecak z
różnymi rzeczami. Dzisiaj przypadała jego kolej na parodniowe
doglądanie zwierzy. Popatrzył w stronę skleconych „domków”, jedynych
ogrzewanych pomieszczeń w hali. W jednym z nich była kobieta, którą
kiedyś nazywał swoją mamą, a teraz Aneczką, jak i pozostali. Była jedną z
nielicznych kobiet w ich zbiorowości i, jak to ujęto, musi dostosować się
do nowych warunków. Stare więzi i zasady zostały zmienione i wtłoczone
w nowe realia. Przynajmniej miała ciepło. Zastanawiał się przez chwilę
jak to będzie, gdy wyciągnie los Aneczki, ale odpędził tę myśl. Pewnie
przehandluje za coś wartościowego, na przykład dobre ogniwo. Miał co
prawda jeszcze kilka nowych i ukrytych w skrzyni, o których nikomu nie
mówił, ale kilka więcej mieć nie zaszkodzi. Były bardzo dobrą,
uniwersalną walutą. Wyżej ceniono tylko broń i amunicję do niej.
– Idziesz na pole? – stłumiony głos z dolnego łóżka spod koca zadał
pytanie, co pewnie miało być porannym powitaniem.
– No, a co? – odparł zaczepnie czując, że już jest podirytowany.
– Nic. – Łysa głowa wychynęła spod koca. – Mógłbyś mi zostawić
śpiwór. Dzisiaj mam wolne za wartę.
Krokodyl spojrzał na sąsiada na dole wzrokiem pełnym pogardy.
Dwa koce może i wydawały się zbyt małym zabezpieczeniem przed
zimnem, ale jego puchowy śpiwór był zbyt cenną rzeczą, by powierzać go
komukolwiek. Nawet sąsiadowi z jednej pryczy, od którego się go
wygrało.
– Nie – uciął krótko.
– Nie to nie. – Łysa głowa ziewnęła głośno i zanurzyła się pod koc.
– Zapamiętam to sobie.
– Zapamiętuj, łysielcu – mruknął do siebie i poszedł w stronę
narzędziowni Szefa.
857156905.005.png
Przechodząc obok łóżka Rudej, mimo obietnic dawanych samemu
sobie, że już nigdy w życiu nie popatrzy na nią, zwolnił i kolejny raz
spojrzał w jej stronę. Wygrzebała się spod kaptura śpiwora, omiatając
halę jeszcze wzrokiem rozespanym, nieostrym, bez uczuć i bez uśmiechu,
którego najbardziej pragnął. Nie widziała go. Znowu westchnął. Był dla
niej jednym z wielu i, wiedząc, jaka będzie jej rola, pewnie wcale nie było
jej z tym lekko. Kim jednak był żeby zmienić zasady? Pamiętał jak jakiś
czas temu, by przyciągnąć jej wzrok, zwrócić na siebie uwagę, wyjął z
plecaka prawie nowe ogniwo i rzucił Trzeciemu, przybłędzie, którego
znaleźli na autostradzie. Twierdził, że uciekał z KoGu, a przecież cały
Konglomerat Górnośląski był wypaloną dziurą. Nikt tam nie mógł
przeżyć. Zresztą, co go to obchodziło. Może i tak było jak szczeniak
mówił. Był zdrowy, tylko chudy i wynędzniały. Chodził wiecznie smętny i
przestraszony po hali ciągnąc przy sobie zabawkę – starego mecha,
jeszcze nie tak dopracowanego jak następna seria, ale całkiem sprawnego
z pokaźnym zasobem gier i sporą biblioteką. Niestety, panele miał
stłuczone i potrzebował wspomagania z ogniw. Pamiętał, jak upewniwszy
się, że Ruda jest w pobliżu, rzucił małemu jedno całkiem sprawne
ogniwo. Dzieciak złapał ogniwo i tylko rozdziawił usta ze zdziwienia,
nawet nie krzyknął w zachwycie, a właśnie ten radosny okrzyk miał
zwrócić uwagę Rudej. Miał pokazać jaki jest szczodry i wspaniałomyślny.
Jaki bogaty i gardzący pożądanymi błahostkami. Nie zwrócił, nawet nie
spojrzała. Zmarnował ogniwo dla ulotnej chwili dziewczęcej aprobaty.
Jakim był głupcem!
– Ej, Kroko, chcesz herbatki? – To ojciec Smutnego kiwając dłonią
przywoływał go do siebie. Herbatkę robili z rozrosłych ponad miarę
wiecznie zielonych iglaków, których igły były twarde i niesmaczne, ale
napary były nadzwyczaj odżywcze. Robili z nich tylko wywar, cierpki i
gorzki, i udający herbatę; herbatkę, jak ją zwali. Na szczęście od czasu do
czasu docierali do nich konwojowani handlarze z ziołami od innych grup.
Wtedy był czas na rozkoszowanie się aromatycznymi napojami,
skręcaniem na zapas papierosów i odstawianiem w ciemny kąt puszek z
suszonymi i prażonymi igłami.
– Nie dzięki. Idę na patrol – wyjaśnił.
– Radiowy? Wartowniczy? – I widząc, że Krokodyl kręci głową,
zaniechał dalszych pytań. Bo po co pytać, skoro zostawał tylko patrol
pasterski, którego, mimo ważności dla ich wspólnoty, nikt nie lubił ze
857156905.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin