Chłędowski Kazimierz
PRZEDMOWA.
Kazimierz Chhdowsld (urodzony w r. 1843 w Równem) pracował jeduocześnie w dwóch zawodach: literackim i politycznym, w obu z niezwykłem powodzeniem. Jako literat zajął wybitne stanowisko pisarza, który łączy wytworność formy z żywą spostrzegawczością i rozumem; jako polityk doszedł do godności ministra, którą obecnie właśuie piastuje.
Szereg Dzieł Kazimierza Chłędowskiego jest już dość długi. Rozpoczął zawód pisarski w “Biblio tece Warszawskiej“ szkicem historycznym o Michale Korybucie (w r. 18t>4\ W r. 18S8 wydał w Krakowie rozprawę “O kredycie rolnym“. W latach 1870 —1871 “Album fotograficzne w 2 częściach“, w któ- rem wybornie sportretował wybitniejszych działaczy politycznych w Galicyi. W r. 18.6 “Alpy“:i “Kró Iowa Bona“, w r. 18.8 “Zwierciadło głupstwa“ (pod pseudonymem Ignatusa) dzieło, które miało wielkie powodzenie. W r. 1887 “Dwie wizyty w Anglii‘;. Prócz tego różnemi czasy powieści “Skrupuły“, “El la“, “Po nitce do kłębka“ i wiele innych prac wię
kszych i mniejszych, bądź wydawanych osobno, bądź drukowanych po czasopismach.
Uzyskawszy od Sz. autora uprzejme zezwolenie na wydanie wybitniejszych pism jego, rozpoczynamy od “Dwóch wizyt w Anglii“, w który tli czytelnik odrazu pozna wszystkie zalety tego wielce utalentowanego pisarza.
Red.
Żyć lat czterdzieści i nie złożyć John Bullowi wizyty — to grzech nié do darowania. Zrozumiecie więc, że ten błąd w zachowaniu się wobec europejskiego społeczeństwa bardzo mi ciężył na sercu i że z pierwszej wolnej skorzystałem chwili, aby zapukać do drzwi człowieka, który zazwyczaj miewał wyborną głowę, szczycił się zawsze pełną kieszenią i posiadał niewyczerpany zapas energii.
W czasie więc sezonu i sesyi parlamentu, kiedy John BuMa zastać można w Londynie, wsiadłem w Wiedniu do wagonu, na którym napisano: “Wien- Cöln* i zacząłem marzyć o b: mbach dynamitowych,
o “Trafalgar-Square“, o katedrze św. Pawła i “armii zbawienia“. Myśl o tureckiej muzyce generała Bcoth tak mnie ukołysała, że głęboko zasnąłem i nie obudziłem się aż zrana, kiedy szybki dotąd pociąg /stał się naraz tak flegmatycznym, jakby przecinał równiny z Mławy ku Warszawie, albo należał do towarzystwa łupkowskiej kolei żelaznej. Co się stało? Jesteśmy na terytoryum darmsztadzkiem, a małe państwo sprzeciwia się zaprowadzeniu pospiesznych
pociągów w obrębie swych granic, obywatele tamtejsi straciliby bowiem iluzyę swej potęgi, gdyby, zamiast w pół godziny, już za dziesięć minut mogli zajechać do Prus, do Frankfurtu. Ucieszyłem się tym objawem ducha autonomicznego w Niemczech, tą opo- zycyą przeciw niwelującej wszystko woli niemieckiego kanclerza, ale radość moja była niedługa, gdyż usiadł przy mnie oficer darmsztadzkiej siły zbrojnej, który mi zaraz wytłómaczył, że to starzy jeszcze panowie, “die alten Eselu, jak się dobitnie wyraził, ruszają palcem w bucie, wobec wielkiej, potężnej i pełnej chwały Germanii.—“My, młodzi-dodał—drwimy sobie z tych antykwarzy politycznych i uważamy najzupełniejsze zlanie się królestw i księstw południowych z północnemi Niemcami za kwestyę niedalekiej przyszłości.“
Młody wojownik całą swą postacią stwierdzał wypowiedziane zdanie, mimo bowiem południowo-nie- mieckiego pochodzenia stał się już bezwiednie typem pomorskiego junkra. Ruszał się jak automat, pociągany sznurkiem, włosy miał zaczesane w rodzaj filutków na skroniach i trzymał w ręku laskę o żelaznym łbie końskim, ważącym przynajmniej pół kilo.
— Idee odwetu chyba już we Francyi pogrzebane—mówił mój porucznik, gdyśmy wjeżdżali w for- teczne wały Moguncyi — niech ci panowie z Paryża tutaj przyjadą, niech spojrzą na nasze mury, na nasze działa, na nasze wojsko. Zastanowiwszy się nad tem, cośmy zrobili w Strassburgu, w Metz, nad Renem, powinni uwierzyć w śmieszność swoich zachcianek...
Na granicy prowincyi nadreńskiej wszedł pruski konduktor i zaczął z dziwną dokładnością przypatrywać się każdemu biletowi; przybliżał go do oczu.
ooracał na drugą stronę, rozmyślał, jak gdyby zamiast podróżnych miał przed sobą fałszerzy bauknotów. “Szafner“, gdyż broń Boże nazwać w Prusach prowadzącego pociąg “konduktorem“, miał na sobie tak czysty mundur, tak świerące guziki, jak gdyby z lokomotywy dym węglany nie wychodził i jakby należał do wysypiającej się po czternaście godzin na dobę armii księcia Monaco.
— Zawsze serce mi rośnie, ile razy do Prus wjeżdżam—zauważył junkier — ten rygor, panie, ten porządek, “diese Strammheit“. Od rzymskich czasów nie było takiej admiuistracyi, duch wojskowy od góry do dołu; każdy wie, że pod utratą służby musi obowiązek w najdrobniejszych wykonać szczegółach.
Od pewnego czasu Niemcy ze szczególną lubością używają wyrazu: “Stramm, Strammheit“, das stramme Regiment, die strammen Deutschen“, a niedawno nawet czytałem w sprawozdaniu z jakiegoś nauczycielskiego zjazdu, że profesor mówca żądał, aby pomiędzy ludźmi nauki wyrobiła się “die deutsche Strammheit“. Wyraz to trudny do przetłómaezenia, jak najściślej pruski, znaczy przejęcie się wojskowem posłuszeństwem i dyscypliną, zrezygnowanie z własnej indywidualności, a rozpłynięcie się w państwowym militaryzmie. Owa “Strammheit“ jest może najmniej sympatycznym wytworem dzisiejszych czasów, tem dziwniejszym, że stojącym w sprzeczności z nowoczesnym rozwojem indywidualizmu; niemożna jednak zaprzeczyć, że kapitulacya jednostki nawet co do form zewnętrznych na rzecz państwa jest jednym z ważnych czynuików pruskiej potęgi.
W Niederwalde, w okolicy, gdzie najlepsze wino reńskie, stoi pomnikowy wyraz owej potęgi: ko
losalna Germania ze spiżu, patrząca, z podniesionym mieczem, jakby wieczną groźbą, ku Francyi. Zdaleka wygląda ona pomiędzy winnicami, jakby Guliwer w kapuście, a jeżeli Niemcy chcą jej dać jakie takie tło, muszą w pobliżu zasadzić grupy drzew rozłożystych, aby oko przez porównanie mogło sobie zdać sprawę z jej rozmiarów. Obecnie razi dysharmonia pomiędzy pomuikiem a otoczeniem.
Jest.-śmy w Kolonii, jakby w przedpokoju Londynu; wielkie malowane ręce wskazują na peronie napis: “Tliessingea London“, a mnóstwo pokrat- kowanych Anglików i płaskonogicli Angielek przypomina dworce w Nizzy, w Padwie, przed odejściem międzynarodowych pociągów. To “Yliessingen“ wymawia każda narodowość po swojemu: Anglicy robią z niego “Fiushing“, Francuzi “Flessingue“, a Holendrzy “Vlissing“.
Komunikacya na Vliessingen wygodna, towarzystwo utrzymujące statki pasażerskie między Ho- landyą a Queeuboroo zaklina się na wszystkie bogi, że nie wie nawet, co znaczy słowo “morska choroba“, a koniak i sherry radzi pić tylko — dla smaku.
Godzina druga po południu, o dziewiątej wie czór wsiądziemy na statek, o dziewiątej rano staniemy w Londynie.
• W coupé towarzystwo nie zatrzymujące się nigdzie po drodze, mały światek różnych typów i wyobrażeń. Naprzeciwko mnie, urzy oknie, szesnastoletnia szczupła dziewczyna, z golą głową, w perka- lowej sukni, z niebieskiemi oczami, trzyma skromnie przed sobą ręce złożone na chustce do nosa. Typ nadreńskiej blondyuy o regularnych rysach, o wąskich ustach, wypukłem czole, który widocznie wieki
się tam utrzymuje, bo o takiej kobiecie marzył już mistrz Szczepan, który malował tryptyk koloński, taką portretował Memling jako św. Urszulę i idealizował Holbein w swych Madonnach.
Gretclien (bo nad Renem co trzecia dziewczyna, choćby miała garb na plecach i zezem patrzyła, nosi to poetyczne imię), bardzo była zapłakana, widocznie jechała szukać szczęścia na szerokim święcie, z postanowieniem, że nie ulegnie żadnemu Faustowi. Rodzina kupiła jej. bilet drugiej klasy, aby nowe życie w przyzwoitem rozpoczynała towarzystwie; Gre- tchen też umiała ocenić to szczęście, umyła się i ubrała, jakby do kościoła. Gdy się dzwonek kolejowy' odezwał, dziewczyna czemprędzej wyciągnęła małą biblię z kieszeni i zaczęła czytać “genezę“. Dlaczego właśnie “genezę“—nie wiem, doTKyś'am się wszakże, że kobiecy instynkt przeczuwał największe w tym rozdziale szczęście, a zarazem i największe w życiu niebezpieczeństwo. Zaledwie minęliśmy ostatnie domy w Kobnii, Gretclien schowała biblię, a wyjęła z drogiej kieszeni .tabliczkę czekolady—pogodziła się z losem.
Biblia, a-może i młodość, podobała się siedzącemu obok Małgorzatki czarno ubranemu starszemu mężczyznie, Holendrowi, którego zrazu wziąłem za angielskiego pastora.
Jegomość o wygolonej twarzy i miodowem spojrzeniu miał ochotę rozciągnąć swą opiekę nad puszczoną samopas dziewczyną, wiatr mu w tem wszakże p"zeszkadzał: ile razy bowiem Holender zwrócił się do Gretchen, aby jej zapewne, jak Tar- tuff Dorynnie robić wyrzuty, że swemi wdziękami spokojną myśl mu przerywa, tyle razy kłąb pyłu
węglanego zasypał mu oczy i zapruszył lśniącą łysinę,
Holender miał ochotę okno zamknąć, ale natrafiał na moją opozyeyę, upał bowiem był nie do wytrzymania; broniłem więc zacięcie otwartego okna. “Przecie postawię na swojem“—pomyślał holenderski Tartuff i z miną pewną zwycięztwa zapytał wchodzącego konduktora: “Z której strony wiatr wieje?“
Konduktor nie zastanawiał się długo nad kwe- styą, którą w spokojny czas czerwcowy trudno było rozwiązać i śmiało odpowiedział, że z przeciwnej strony.
— Szkoda, że nie został dyplomatą—zauważyłem—skoro tak łatwo prąd wiatru przeczuwa...
Holender kwaśno się uśmiechnął, mój sąsiad zaś po lewej parsknął jak kot, gdy psa zobaczy i powiedział: “Sehr gut“.
Gdym spojrzał na niego, uczułem, że mam sprzymierzeńca. Nowy przyjaciel był rudy, piegowaty, włosy mu odstawały jak szczecina, ale sumienie miał czyste, bo się śmiał serdecznie i okrągłemu ciału piwo szło na pożytek.
— Pan do Londynu?
— Do Londynu. Ostatnim razem byłem tam przed dwudziestu laty—mówił — eine nette Stadt; bawiłem się jak król w Aquarium. Pan nie zna Aquarium?
— Nie.
— Wielka szkoda, to uajciekawsza rzecz w Londynie; chce pan, umówmy się na jutro.
O akwaryum londyńskiem dotąd nie słyszałem, ale po ironicznej minie Holendra spostrzegłem, że
się tam nie chodzi w celach naukowych, ichtyologi- cznych. Wiedziała o tem i Angielka, siedząca przy drugiem oknie, bo, usłyszawszy słowo “Aquarium“, czemprędzej pokazała swemu dwunastoletniemu synowi pasące się krowy na łące.
Wiadomość jednak o akwaryum zajęła bardzo ostatniego naszego towarzysza, trzydziestolilkole tniego blondyna, Finlandczyka, człowieka na seryo, któremu z kieszeni wyglądał karnet z rysunkami. Finlandczyk robił podróż naukową, więc notował wszystko co słyszał i rysował, co tylko rysować się dało.
Rozmowa stała się ogólną, w której rudasz był zrazu kapelmistrzem, podczas gdy Holender ostentacyjnie wziął gazetę do ręki, a z pod wielkiego arkusza rzucał ukradkiem opiekuńcze na Gretchen spojrzenia. Amator akwaryum przedstawił się jako komiwojażer rozwożący karty.
— Na całej kuli ziemskiej—zaczął szybko mówić—niema tańszego i lepszego artykułu, jak nasz; mamy fabrykę w Ûiisse’d orfie, w której pracuje pięćdziesięciu mężczyzu i trzysta kobiet; a dalibóg >ą bardzo ładne pomiędzy niemil — dodał, śmiejąc się i spoglądając na Holendra, który udawał, że nic nie słyszy.
Na dowód, że ma dobry towar, komiwojażer pochwycił ze zręcznością kuglarza torbę podróżną i zaczął pomiędzy nas rozrzucać talie do wiata, do taroka, dla dzieci, dla kobiet, do kabały, ze złoconemi brze garni, cienkie, grube, malowane, fotografowane.
— A w tej talii — rzekł, podając paczkę kart Holendrowi—bardzo pięknie malowane damy.
Holecder skrzywi! się, jakby ugryzł kwaśne jabłko, obejrzał powierzchownie podaną sobie talię i od lał z przesądu)} obojętnością.
Bardzo się natomiast Finlandczyk zajął kartami; jego wszystko interesowało, chciał się dotknąć każdego przeluiiotu jak młody legawiec, gdy się po raz pierwszy znajdzie w nieznanej zagrodzie. Mieszkał bieda zy^ko aż w Helsiugfersie, gdzie słońce blade i zimy dziewięć miesięcy, zkąd ludzie rzadico na szeroki świat, wyjeżdżają, więc go ciekawość trawiła.
— W HeJsingforsie? — zapytał rudy namiętnie, jakby mu ja<aś genialna myś! przyszła do głowy. — A czy są tam kluby? czy tam grają w karty?
Finlandczyk odpowiedział z oburzeniem:
— Nie!—i zaczijł z miłością opowiadać o swojej ojczyźnie o wielkości swego narodu.
— A ilu jest Finlandczykó w?—wtrącił praktyczny Niemiec.
— Prawie dwa miliony!
— To mało, blutwenig.
— Dużo, bo każdy jest człowiekieral
Poczułem sympatyę do poczciwca, a Holender
odłożył gazetę i spojrzał dumnie przed siebie, rzadko mu się to bowiem zdarzało, aby była mowa o jeszcze mniejszym liczebnie narodzie niż Holenderczyk. Skorzystałem z dobrego humoru Taitutfa, ażeby go się zapytać o Holandyę.
— Popatrz pan tylko przez okno—odpowiedział rozpogodzony—co to za kraj prześliczny!
Wychyliłem się i nie mogłem podzielić stanowczego zdania, okolica bowiem, jakby w płockiem: gdzieniegdzie piaski, gdzieniegdzie sapy, krowa od
poczywa pod sosną po dziennych trudach, wiatrak leniwo się obraca, cegiełki torfu suszą się na słońcu.
— Dalej, ku Hadze, ku Rotterdam, jeszcze piękniej.
— Być może...
Pierwsza stacya holenderska: duż'» zakopconej muru pruskiego i czarnej tektury na dachach, noari grzęzną w drobnym piasku, jakby w popiele, służba kolejowa i restauracyjna kaleczy po niemiecku i fran- cusku dla miłego grosza; człowiek nie miałby ochoty tu zamieszkać. Jedynym jasnyjn punktem ua tern popielisku: wspaniale chłeby pszeniczne na czystym stole i sm ikowite kromki z serem i cielęciną.
Ku morzu rzeczywiście piękniej: trawy większe, drzewa wspaniałe, równina poprzerzynana kanałami. Czerwone wioski do połowy zapadły w olszyny, schludna wieża na kościele daje tylko znać światu, że tam ludzie żyją. Krowy zdają się być paniami kraju, tak chod/ą dumnie i wspaniale.
Jeszcze dalej: kanałów coraz więcej, domów coraz mniej; zielone dwie groble, a za*groblami koń^e masztów i zapewne morze.
Powiadają, że napoleońska konnica zasłonięta podobną groblą, zabrała holenderską flotę.
Zmrok zapada, mgły się gęste podnoszą, takie leniwe i chłodne, że na sam ich widok można febry dostać.
Wreszcie wjeżdżamy ua wał przeprowadzony przez silne trzęsawiska, pozbawione wegetacyi, na których Holendrzy morze chcą wj suszyć. Nasz Tartuff spojrzał z rądp|ę;ą i zaczął tłómaczyć, jak zapomocą grobli Holandya coraz więcej
ziemi zyskuje i jak3/i^W&ą.'morze ucieka.
— Z czaseci zajdziecie suchą nogą do Anglii, ■a później — kto to meże wiedzieć?—wysuszycie ocean aż do Ameryki.
Holender się uśmiechnął z zadowoleniem i powszechna zapauowała w wagonie harmonia, a właśnie czas po temu, bo dojeżdżamy do Vliessingen.
Każdy chwyta za swą torbę podróżną, biegnie bez potrzeby, z przyzwyczajenia, gdyż statek dopiero za pół godziny odpływa. Przechodzimy długi pomost i jesteśmy gośćmi towarzystwa “Zeeland“, które ma .zaszczyt przewozić holenderską pocztę do Anglii. Po śliskich schodkach do kajut gonitwa z narażeniem życia, aby dobre dostać miejsce.
Trzymamy się razem z Finlandczykiem, okupujemy dwa łóżka i wychodzimy na pokład z pewnem wzruszeniem, że jui jesteśmy na tej wodzie, na tej srebrnej wstędze, która, według Szekspira, oddzielając Anglię od kontynentu, jej potęgę stanowi. Noc ciepła, morze spokojne, Finlandczyk zaczyna opowiadać o młodej żonie, o dzieciach, które zostawił na północy i prowadzi mnie do latarni okrętowei, aby poka...
landarenca