Falconer, Colin - Harem tom I.doc

(1133 KB) Pobierz

 

 

 

 

Colin Falconer

 

Harem

 

TOM I


Wiele zdarzeń stanowiących tło powieści można znaleźć w historii Ottomanów z tego okresu. Jednakże nigdy nie będzie wiadomo, co zrodziło tak dużo przemocy i namiętności za nabijanymi żelaznymi ćwiekami wrotami Wysokiej Porty. Pod tym względem zatem jest to beletrystyka. Tylko dawno zmarli mogliby nam powiedzieć, ile jest w tym prawdy.

Fragment wiersza na końcu książki pochodzi z faktycznego dzieła Sulejmana.

Dla Anny Powell i Bila Masseya


PROLOG


Topkapi Saraya, Stambuł, 1990

Niegdyś obito by człowiekowi podeszwy stóp do żywego, jeśliby poważył się podnieść głos nad szept na tym dworze śród platanów i kasztanowców, w świętym przybytku Zastępcy Allacha na Ziemi, Pana Panów Tego Świata, Posiadacza Głów Poddanych, Króla Wierzących i Niewierzących, Cesarza Wschodu i Zachodu, Schronienia Wszystkich Ludzi na Całym Świecie, Cienia Wszechmogącego Rozdzielającego Spokój na Ziemi.

Niegdyś tylko szept lokai i wezyrów niepokoił pasące się jelenie i paradujące pawie, podczas gdy o sprawach imperium obejmującego siedem cudów świata mówiono w posępnym tonie.

Niegdyś była cisza.

Teraz autobusy Mercedes turkoczą przez Wysoką Portę, mijają śpiący kościół Świętej Ireny i fontannę, w której bostandżi - baszi ((tur.) bostanci - basi - dosłownie: naczelny ogrodnik, tu: naczelny kat pałacowy (przyp. tłum.).) zmywał krew z miecza po każdej egzekucji. Teraz przewodnicy w okularach Rayban wiodą przez tłum w Ortakapi siwowłosych emerytowanych dyrektorów z Frankfurtu, Chicago i Osaki z aparatami Canon wiszącymi na szyjach oraz ich żony chichoczące niczym uczennice. Przewodnicy nawet nie wspominają o umieszczonych w ścianach wysoko nad głowami niszach, w których niegdyś spoczywały głowy wezyrów sułtana.

Za Ortakapi, kilka metrów od gmachu Divanu ((tur.) - Rada Państwa (przyp. tłum.).), na kamiennej ścianie widnieje napis: „Harem". Cztery starsze panie z Ohio pozują pod nim, podczas gdy jeden z ich mężów nastawia Minoltę.

- Nie opieraj się o ścianę, Doris - cedzi - nie wiem, czy wytrzyma ten nacisk.

Wielkie czarne drzwi otwierają się i wycieczka zostaje wprowadzona do środka, do ciemnego, chłodnego, brukowanego wnętrza. Młody Turek w rozpiętej koszuli i nie wyprasowanych spodniach staje z boku i zwraca się do nich ponad szumem i trzaskiem aparatów, trochę tylko zniekształcając angielski swoim seplenieniem.

- Harem znaczy „zakazany" - tłumaczy im - zakazany dla mężczyzn. Niegdyś sam sułtan był jedynym mężczyzną - prawdziwym mężczyzną, który mógł przejść przez tę bramę, a każda kobieta, która tutaj weszła, mogła już nigdy nie wyjść.

Niegdyś panowała tutaj cisza. Nie zakłócała jej wrzawa wojny i inwazji, lecz śmiech. Śmiech kobiety.

Ale najpierw była cisza.


CZĘŚĆ PIERWSZA

PAJĘCZYNA


1.

W ciszy, zakłócanej tylko rytmem deszczu, wielbłądy i mężczyźni mozolnie maszerowali przez błoto. Nawet nozdrza zwierząt jucznych wykrzywiały się od zaduchu chorych ludzi i kiepskiej sanitacji, ale najbardziej od smrodu fosy.

Fosa wokół fortecy miała sześćdziesiąt stóp głębokości i sto czterdzieści stóp szerokości. W niektórych miejscach była niemal wypełniona wzdętymi ciałami zabitych. Fetor rozkładających się trupów wnikał wszędzie - w ubrania, włosy i skórę. Smród był gryzący nawet w jedwabnym sanktuarium namiotu sułtana, pomimo płonących kadzideł i perfumowanych chusteczek, które zebrani tam dowódcy trzymali przy nosach.

Młody człowiek siedzący okrakiem na tronie ze skorupy żółwia i macicy perłowej wyglądał jak pantera gotowa do skoku. Zaciskał ze złości zęby, słuchając mamrotanych hołdów drugiego wezyra. Jego smukłe palce artysty zwijały się i rozwijały jak szpony, a twarz pod jedwabnym turbanem była blada z wściekłości.

- Ilu ludzi twojego sułtana straciłeś dzisiaj? - syknął, mówiąc o sobie jak gdyby był jakąś inną osobą. Zawsze tak robił w obecności osób trzecich.

Twarz drugiego wezyra była czarna od zakrzepłej krwi wskutek cięcia miecza przez czoło. Zaschnięta i zeskorupiała krew pobłyskiwała w czarnej brodzie niczym tysiąc małych rubinów. Pół tuzina razy tego dnia prowadził natarcie do wyłomu w murach pod wieżami św. Michała i św. Jana, podczas gdy posiwiali starzy weterani Krzyża kładli jego „azabów" mieczami i strzałami z łuków. Kobiety i dzieci wyrywały kamienie brukowe z ulic i ciskały je z wałów obronnych na głowy atakujących. Widział nawet jednego z ich bladych księży, jak pomagał na murach przy wylewaniu wrzącej smoły z kadzi. Niektórzy z jego ludzi rzucili się do ucieczki w chwili załamania. Mustafa ciął ich mieczem, po czym poderwał swych żołnierzy do ponownego wysiłku.

Teraz, po raz pierwszy tego dnia, był wystraszony.

- Ilu ludzi? - powtórzył młody człowiek na tronie.

Mustafa odważył się podnieść nieco głowę, by spojrzeć w oczy sułtana. Och, wielki Boże!

- Dwadzieścia tysięcy, panie - szepnął.

- Dwadzieścia tysięcy! - sułtan zerwał się na nogi, a wszyscy obecni w pomieszczeniu, z wyjątkiem jednego, cofnęli się o krok.

W długiej ciszy, która nastąpiła, kilku dowódców sądziło, że dosłyszeli, jak Mustafa próbuje przełknąć ślinę.

Gdy sułtan Sulejman przemówił ponownie, jego głos był cichy i świszczący. Jak charkot w gardle umierającego, pomyślał Mustafa.

- Ty popierałeś tę wyprawę. Przez trzy stulecia niewierni urągali Osmanom z tej fortecy. Nawet Fatih i mój ojciec Selim nie zdołali ich usunąć. Ale ty powiedziałeś swojemu sułtanowi, że tym razem będzie inaczej!

Mustafa milczał. Wiedział, że nie może być usprawiedliwienia dla klęski. Poza tym nie był pewien, czy jego ludzie jeszcze raz pójdą za nim na mury.

Jedwab szat Sulejmana migotał w świetle lamp olejnych, gdy jego ciało trzęsło się z wściekłości. Dłonie miał zaciśnięte w pięść przy bokach. W kącikach ust pojawiła mu się piana.

- Następne dwadzieścia tysięcy ludzi twojego sułtana leży w błocie u stóp tej przeklętej skały, reszta cierpi na zarazę, a mury wciąż stoją! Nadchodzi zima, nawet teraz burze kipią na horyzoncie, gotowe rozbić flotę i zamrozić resztę armii twojego sułtana. Ale jeśli Sulejman zawróci teraz, to po to, by wlec flagę Osmanów, flagę islamu, po błocie! Ty przywiodłeś swego sułtana na Rodos. Co chcesz, by teraz uczynił?

Mustafa milczał.

- Ty to doradziłeś! - wrzasnął sułtan i dźgnął drugiego wezyra palcem niczym żelaznym kolcem. Odwrócił się do ponurej i złowrogiej postaci bostandżiego, który czekał w cieniu. Zrobił szybki gest rękami, przywołujący głuchoniemego, i ryknął: - Ściąć go!

Murzyn podszedł i rzucił Mustafę na kolana jednym mistrzowskim ruchem lewej nogi i ramienia. Mięśnie pleców napięły mu się, gdy uniósł swój killicz ((tur.) kilic - zakrzywiony miecz turecki (przyp. tłum.).) do ciosu.

Stary Piri Pasza, wielki wezyr, ruszył się pierwszy. Postąpił naprzód, unosząc obie ręce w błagalnym geście, chwilowo odwracając uwagę bostandżiego. Ostrze killicza błyszczało w świetle lamp olejnych.

- Wielki panie, proszę! Oszczędź go! Może popełnił błąd, ale walczył jak lew pod murami! Widziałem...

- Cisza! - wrzasnął Sulejman, i teraz ślinę miał już na brodzie. - Jeśli według ciebie jest taki godny, możesz dołączyć do niego w raju!

Jak gdyby niewidzialna dłoń omiotła sierpem wnętrze namiotu. Piri Pasza! Starzec, wezyr, który przeżył Selima Srogiego i był nauczycielem Sulejmana w dzieciństwie. Ten sam Piri Pasza, który odradzał atak na Rodos. Generałowie i doradcy zebrani przed młodym sułtanem padli na twarz i każdy z nich jęczał o wyrozumiałość.

Tylko Ibrahim, sokolnik, odważył się podejść do władcy.

- Mój panie - szepnął, biorąc Sulejmana za rękę. Ukląkł i ucałował rubin na serdecznym palcu jego prawej dłoni.

Sulejman właśnie zamierzał dać trzecie zlecenie bostandżiemu, gdy rozpoznał młodego człowieka u swoich stóp.

- Ibrahim!

- Wielki panie, jest inny sposób.

Zdawało się, że Sulejman zaraz uwolni się od młodzieńca, który wciąż trzymał rękę władcy w swoich dłoniach. Jednak powiedział tylko:

- Mów zatem.

- Historia uczy nas, że Grecy oblegali Troję przez czternaście lat z powodu kobiety. Czy zatem Turek, gnębiony piractwem i napaściami z tej skały przez ponad trzy wieki, nie wytrzyma jednej zimy oblężenia?

Bostandżi poruszył się. Killicz zaczynał mu ciążyć.

- Co radzisz, Ibrahimie?

- Powiadają, że kiedy jeden z rzymskich cezarów najeżdżał wyspę, palił swą flotę na plaży. Wielki panie, może gdybyś zbudował pałac na tym wzgórzu, dobrze widoczną z zamku, obrońcy wiedzieliby, że nie ustąpimy, aż zdobędziemy fortecę. To zgniotłoby ich ducha. A jeśli nasi żołnierze również dowiedzieliby się o twoim przekonaniu, to dodałoby im serca.

Sulejman westchnął i usiadł z powrotem na wielkim tronie. Palcem wskazującym wodził po jednym z turkusów umieszczonych w pobliżu poręczy.

- A co z nimi? - zapytał, ruchem głowy wskazując dwóch mężczyzn wciąż klęczących, z głowami pochylonymi pod killiczem. Spojrzał na starego Piri Paszę i skrzywił się. Jak mógł pomyśleć o czymś takim?

- Dzisiaj już za dużo przelano tureckiej krwi - powiedział Ibrahim.

Ale z ciebie dyplomata! - pomyślał Sulejman. Niemal niedostrzegalny ruch głową i bostandżi zniknął z powrotem w cieniu.

- W porządku - obwieścił Sulejman. - Sułtan pozostaje.


2.

Eski Saraya (Stary Pałac), Stambuł

Jastrząb szybował wysoko nad miastem, jego ząbkowane lotki reagowały na każdy prąd i zawirowanie. Wisiał dwieście stóp ponad wielkimi nadmorskimi murami Stambułu i jego nędznymi brukowanymi ulicami, gdzie beznodzy żebracy błagali o jałmużnę, a muchy unosiły się czarnymi chmurami nad skórkami melonów. Leciał nawet ponad strzelistymi kopułami i minaretami meczetów, które przybierały teraz, o zachodzie słońca, różowoszary odcień. Swym złotym, nieruchomym okiem obserwował młodą kobietę na tarasie Eski Saraya.

Rzucała się w oczy, stojąc samotnie na murach pałacu. Nawet wśród trzystu kobiet w haremie wyróżniała się dwoma związanymi atłasową wstążką warkoczami, które sięgały jej do połowy pleców. Jej włosy były koloru ognia, błyszczącej żółci, złota i czerwieni migoczących w świetle słońca, jak gdyby miały zaraz zaiskrzyć się płomieniem. Te włosy zaskakująco kontrastowały z jej zielonymi oczami i bladą tatarską cerą. Była wysoka i szczupła, wciąż sprawiająca wrażenie bardzo młodej dziewczyny.

Zwróciła twarz na północny wschód, poza odległe wzgórza Rumelii, ku miejscu daleko za fioletowym horyzontem. Widziała je, choć było poza zasięgiem wzroku. Było to miejsce, gdzie sucha trawa sięgała w lecie tak wysoko, że niemal dotykała popręgu jeźdźca, miejsce, gdzie słone bagna błyszczały w świetle księżyca, gdzie jeździec mógł jechać trzy dni i noce i nie spotkać drugiej żywej duszy.

Kiedy myślała o tym, jej usta rozchyliły się nieco i wydała cichy okrzyk, który przestraszył słowika zamkniętego, tak jak ona, w wykwintnej klatce pod okapem tarasu.

- Mogłabym spędzić całe życie zamknięta tutaj - szepnęła do ptaszka. - Trzymają mnie dla urody i pieśni, jednak pewnego dnia moja młodość uschnie i przeminie, jak kwiat włożony między karty książki. Ale znajdę wyjście z tego miejsca.

Oczywiście, istniało naprawdę tylko jedno wyjście. Tymczasem on był wciąż na Rodos, gdzie podobno budował nową willę na górze Filermus, z widokiem na fortecę. A ona należała do niego, jak jej powiedziano. Był jej właścicielem, ale nawet go nie widziała na oczy, choć była już w tym ciemnym, lecz ładnym więzieniu niemal dwa sezony.

Powiedzieli, że on i tak nie patrzy na żadną z tych kobiet. Jego faworytą była Gulbehar, Czarnogórka, ta, którą nazywali Różą Wiosny. Ignorował inne konkubiny, chociaż posiadał trzysta najpiękniejszych kobiet z imperium rozciągającym się od Babilonu do Belgradu. Każda została wybrana specjalnie dla niego.

Ale musiał być jakiś sposób. Nie zamierzała spędzać dni bezczynnie, marząc o cudzie, który by ją sprowadził do jego łoża. Obudzi samego diabła i rozpali wszystkie ognie piekielne pod tym pałacem, ale znajdzie jakiś sposób, by zająć miejsce Czarnogórki i wydostać się stąd.

Pożałują, że kiedykolwiek wpuścili tę wiedźmę do swojej klatki z ptaszkami.

Do tego czasu poczeka.

Więc niech on przyjdzie.

Ona poczeka.

Był dzień zwany przez chrześcijan świętem Bożego Narodzenia, kiedy Sulejman wjechał do miasta wewnątrz zwalonych tu i ówdzie murów fortecy, która była wymarzonym łupem jego ojca, a nawet pradziadka Fatiha Zdobywcy. W wieku dwudziestu ośmiu lat osiągnął już to, o czym oni tylko marzyli. Usunął cierń z boku Imperium Osmanów, wyrwał Rodos z rąk rycerzy świętego Jana.

- Powiadają, że kiedyś stał tu Kolos. Teraz jest jeszcze jeden. Sulejman odwrócił się w siodle. To Ibrahim uśmiechał się szeroko, a jego arabski ogier stawał dęba i ciskał łbem, jak gdyby przesiąknął przez siodło zapalczywością swego właściciela.

- To twoja mądra rada zwyciężyła - powiedział po prostu Sulejman.

- Jest Boże Narodzenie! Czy myślisz, że będą świętowali na placu Świętego Piotra?

Sulejman spojrzał na drugą stronę placu ku grupie brodatych rycerzy modlących się na kolanach przed swoją siedzibą. Nad drzwiami, wyryty w kamieniu, widniał ich herb. Wszyscy mieli blizny. Jeden miał świeżą różową szramę w poprzek twarzy i skórę rozmazaną jak błoto wokół miejsca, gdzie było jego oko. Inny miał przesiąknięty krwią bandaż na ręku bez dłoni. Mamrotali razem swe modlitwy, nie zwracając uwagi na brzęk zbroi i stali, na zapach koni, kiedy janczarowie i osobista ochrona sułtana - solacy ((tur.) solak - leworęczny (przyp. tłum.).) - przemaszerowali obok nich. Ignorowali działo strzelające na wiwat za bramą i powiewające dokoła zielono - białe sztandary. To nie oni się poddali. To mieszczanie Rodos poprosili pierwsi o rozejm.

- Nie ma czego świętować - powiedział Sulejman. Ibrahim podjechał bliżej i ściszył głos do szeptu.

- Mój panie, zdumiewasz mnie. Odniosłeś największe zwycięstwo dla Domu Osmanów od czasu, kiedy Fatih wziął Konstantynopol. Czy się nie radujesz?

- Ci ludzie walczyli dzielnie, Ibrahimie. Nie ma we mnie żądzy krwi. Naszym obowiązkiem wobec islamu jest zdobywać. Nie musimy się tym rozkoszować.

Ibrahim próbował nie okazywać zniecierpliwienia, ale Sulejman czytał w jego myślach, i pozwolił sobie na skąpy uśmieszek.

- Bawię cię, panie?

- Zawsze mnie bawisz, Ibrahimie. Wiesz o tym.

Ibrahim spojrzał na szeregi żołnierzy z długimi wąsami, w białych pióropuszach i z arkebuzami przewieszonymi przez ramiona. Przypominali mu wściekłe psy na smyczy.

- Czy pozwolisz, by janczarowie mieli swój dzień?

- Nie, Ibrahimie, dałem słowo. Nie tym razem.

- Oni walczą tylko o łupy, które im dasz. Są jak psy żywiące się odpadkami. Wiesz, co się dzieje z głodnym psem.

- Będą musieli się jeszcze trochę przegłodzić. Nie będzie tutaj żadnego rabowania.

- Groziła nam tu sromotna klęska. Jesteś wyjątkowo litościwy, panie.

Po tonie Ibrahima Sulejman poznał, że ten wcale tak nie myśli. Sądził, że władca zapomniał o ostatnich czterech miesiącach. Nie pozwoliłby żadnemu innemu człowiekowi ważyć się przemówić do niego w ten sposób. Ale Ibrahim, cóż...

Poza tym Ibrahim się mylił. On nie zapomniał. Jak mógłby ktoś zapomnieć fetor krwi, lekko słodki, mdlący odór trupów gnijących w błocie czy wrzaski ludzi umierających w rowach, leżących w stosach niczym żywopłoty. Jak mógłby zapomnieć widok niegdyś dumnej armii umierającej powoli od zarazy w błocie i marznącym deszczu? Ale w końcu wola boska zwyciężyła.

- Więc co teraz, panie? - zapytał Ibrahim.

Sulejman pomyślał o Eski Saraya i swojej faworycie, Gulbehar. Tam znajdzie spokój. Tam kojący dotyk kobiety pomagał mężczyźnie zapomnieć o takich koszmarach.

Być może pomogłaby mu zapomnieć również o tym straszliwym momencie, kiedy odkrył w sobie swego ojca. Gdyby nie Ibrahim, kazałby ściąć pierwszego i drugiego wezyra naraz. Nawet Selim nigdy tego nie zrobił.

Był wstrząśnięty tym odkryciem bestii we własnej duszy. Naznaczyło go to bardziej niż rzeź, która wywołała bestię z jego mrocznych głębi. Nigdy nie podejrzewał, że drzemie w nim taka furia, taki duch zacięcie nieprzejednany. Bez Ibrahima spuściłby go z wodzy. Bez Ibrahima bestia może go jeszcze zniszczyć.

Zadrżał.

- Jedźmy do domu - powiedział.


3.

Eski Saraya

Kiedy przywożono nową niewolnicę do haremu, natychmiast rozpoczynała naukę języka dworu Osmanów i Koranu. Przydzielano ją także jednej ze strażniczek haremu na szkolenie w określonych obowiązkach.

Hurrem oddano kiai jedwabnej komnaty, mistrzyni szat, zgorzkniałej Czerkiesce o cerze przypominającej wyprawioną skórę, kobiecie, która żyła wciąż wspomnieniami jednej bezowocnej nocy z sułtanem Bajazytem, dziadkiem Sulejmana. Teraz spędzała resztę życia wśród sztuk brokatów, adamaszków i atłasów, taft i aksamitów, haftowanych szat, koszul i woalek w różnych stadiach wykończenia, poukładanych w stosy na stołach dokoła. Jej nastrój pogarszał się z każdym dniem.

Hurrem nie narzekała na swoje położenie, a raczej postanowiła znaleźć w nim jak najwięcej korzyści. Miała zręczne palce i dobre oko. Jej chusteczki wywołały pomruk aprobaty u sułtan valide, matki sułtana, mającej wielką władzę w haremie. Toteż nuciła sobie pod nosem podczas pracy, haftując na kwadracie atłasu Diba - najlepszego atłasu na świecie, ze Stambułu, jak jej powiedziała kiaja - złotą i srebrną nitką misterny wzór liści i kwiatów.

Pochłonięta pracą podśpiewywała cicho piosenkę, której nauczyła się od ojca, tatarską piosenkę o stepach i północnym wietrze. Nie usłyszała, jak kiaja weszła do pokoju, ale poczuła kłujące uderzenie w ucho. Podskoczyła w szoku i upuściła srebrną igłę na podłogę.

Zerwała się na nogi, gotowa do oddania ciosu, lecz oczy kiai zabłysły złowrogo.

- No, dalej! Uderz mnie, ty mała, bezczelna wydro! Każę kapi adze poddać cię bastonadzie!

Hurrem zaczerwieniła się z furii po korzonki włosów, ale opuściła rękę.

- Tutaj się nie śpiewa, mała, bezczelna wydro. Mówiłam ci już przedtem. To jest harem. Tu jest zawsze cisza.

- Ja lubię śpiewać.

- Nieważne, co ty lubisz. Tego chce Wielki Pan.

- Przecież nawet go tu nie ma. Mogłybyśmy odpalić armatę na korytarzu i nic by o tym nie wiedział.

- Ty mała, zuchwała wydro! - kiaja uderzyła ją ponownie, ale tym razem Hurrem była na to przygotowana i nie krzyknęła. Przyjęła cios i potrząsnęła głową jak szczeniak otrząsający się z kropelek wody. Wykrzywiła usta w kpiącym uśmiechu, chociaż otwarta dłoń kiai pozostawiła na jej policzku różowy ślad. - Takie jest prawo! - krzyknęła na nią kiaja.

Hurrem pochyliła się bliżej ku niej i szepnęła:

- Nie drzyj się. Sułtan może usłyszeć! On nienawidzi hałasu!

Kiaja odwróciła się od niej i podniosła chusteczkę, którą Hurrem haftowała. Obejrzała ją dokładnie krytycznym okiem, szukając uchybienia. Nie znalazłszy go, upuściła ją z powrotem na ławę z wyćwiczonym grymasem odrazy.

- Bierz się dalej do roboty!

Hurrem pracowała razem z żydowską dziewczyną o kruczych włosach, którą kupiono od handlarzy niewolników w Aleksandrii. Kiaja nazwała ją „mięsem targowym", a jej imię brzmiało Mejlissa. Miała ona długie nogi, cienkie przeguby i szybkie, nerwowe ruchy wróbla. Kątem oka Hurrem widziała ją pochyloną nad jedwabną poszewką poduszki, którą haftowała, próbując stać się niewidzialną. Ale stanowiła zbyt kuszący cel w obecnym nastroju kiai.

- Pokaż to - warknęła kiaja i wyrwała kawałek jedwabiu z rąk Mejlissy. Jej usta wykrzywiły się złością. - Popatrz na to! Najlepszy brokat z Bursy, a ty go zmarnowałaś!

Zręcznie spoliczkowała młodszą dziewczynę z obu stron.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin