O'Flowerty Bert - NOWELE KRYMINALNE.rtf

(236 KB) Pobierz

O'Flowerty Bert

NOWELE KRYMINALNE

 

(Allain Robbe-Grillet Dom schadzek)

W pokoju śmierdziało spalonym prochem. Tom Sacharias stał osłu­piały przy drzwiach i wciąż nie mógł zrozumieć, jak to się stało. Strzału właściwie nie było słychać... Rozszerzonymi strachem oczy­ma wpatrywał się w trzymany w ręku pistolet z grubym walcem tłumika na lufie, przenosząc raz po raz wzrok nieco dalej, tam, gdzie niemal pośrodku drogiego, pretensjonalnie barwnego dywanu leżało w dziwacznej, nienaturalnej pozie ciało starego, siwego człowieka. Człowieka, którego zabił, choć — na miłość boską! — wcale nie chciał tego uczynić. Wypchana banknotami zwykła, szara koperta, spo­czywająca w wewnętrznej kieszeni jego zielonej, armijnej kurtki — to było wszystko, czego oczekiwał od Hectora Ambrosiusa Har- kleya. O tym, że ten stary, zdziwaczały snob, który całe swe długie życie z wyjątkowym talentem i taktem bezczelnie doił swych klien­tów, że ten zniedołężniały dureń rzuci się nań z gołymi rękami w chwili, gdy Tom opuszczał jego gabinet, nie było w ogóle mowy. To miała być spokojnie, czysto załatwiona sprawa, nie na darmo obmyślał ją tak długo, nie na darmo narażał się na ryzyko gniewu matki. Pani Muriel Sacharias (nikt w miasteczku nie ośmieliłby się powiedzieć inaczej) kategorycznie zabroniła mu wychodzić z domu wieczorami, a nie była to kobieta, której woli można się nie podpo­rządkować bezkarnie. Tom musiał jednak przyjrzeć się miejscu pla­nowanej akcji. Stawka była zbyt wielka, improwizacja — wykluczo­na. Liz, jego mała Liz, musiała przecież dostać to, czego była po stokroć... po tysiąckroć warta.

Myślał nad tym długo i w końcu szczęście się do niego uśmiech­nęło, co przyjął jako dar losu pośród pasma udręk i koszmarów, ja­kim było od lat jego życie pod jednym dachem ze starzejącą się, zrzędliwą, despotyczną i bezgranicznie głupią kobietą, która podobno

(zawsze niechętnie w to wierzył) była jego matką. Jeżeli Tom ko­gokolwiek na áwiecie nienawidził całą żarliwością swego dwudziesto­czteroletniego serca, to tym kimś była właśnie Muriel Sacharías. Jeżeli zaś Muriel Sacharías kogokolwiek naprawdę na tym zepsutym świecie kochała, to tym kimś był — jak mówiła — jej jedyny syn, Tom. Tom zaś twierdził, że jego matka tak naprawdę kocha jedynie władzę i respekt. I jedno, i drugie zyskała łatwo dzięki ogromnym pieniądzom odziedziczonym po swych rodzicach, greckich emigran­tach, którym pięćdziesiąt lat pobytu na amerykańskiej ziemi przy­sporzyło tyleż majątku, co ludzkiej nienawiści. Muriel Sacharías udało się więc kupić niemal wszystko, z wyjątkiem miłości męża, który uciekł od niej po pięciu latach małżeństwa, i miłości i sza­cunku syna, który z przesytu macierzyńską dobrocią właśnie zabił człowieka.

Na dźwięk zatrzaskiwanych drzwi samochodu i odgłosu urucha­miania silnika Muriel Sacharías otworzyła oczy. Uniosła się nieco na łokciu i wyjrzała przez szparę w grubej, ciężkiej portierze. Chwi­lę patrzyła na wiśniowe monte cario, oddalające się w kierunku bra- my jej posiadłości, potem gwałtownie wstała z wielkiej, pluszowej kanapy. A więc nie myliła się. Ten niegodziwiec ją oszukiwał. Zbyt dobrze znała swój organizm (w końcu opłacała najlepszych lekarzy w miasteczku), toteż już po kilku dniach zorientowała się, że poda­wane jej przez Toma po obiedzie lekarstwo na wyregulowanie ciśnie­nia działa na nią dziwnie usypiająco. Nocami spała dobrze, toteż po­obiednie dwie godziny, jakie spędzała na swej ulubionej kanapie, traktowała jako zwyczajny relaks, nie bywała o tej porze senna ani przemęczona, martwiły ją zwykle jedynie kłopoty z Tomem i tą ma­łą cwaniarą Liz Jordan, ale wierzyła, że to minie, niemożliwe przecież, żeby to było coś poważnego, w końcu Tom powinien zacząć cenić war­tości decydujące o dobrym imieniu jego i jego matki w mieście, gdzie mieszkali i w środowiskach, w których przychodziło im się obracać. A przecież ci Jordanowie, czy Bóg jeden wie, jak się tam naprawdę nazywali, nie liczyli się. Ona, Muriel Sacharías, doskonale rozumiała,              Jordan ma powody, by wodzić za jej synem

oczami.Samdyńie była już młoda, lekarze co i raz dostrzegali prze­różne mankamenty zdrowotne, nie mogła więc pozwolić, by to, do

czego jej rodzice dochodzili latami trudu i prawdziwych wyrze­czeń, a co ona sama dzięki swej zapobiegliwości znacznie pomno- żyła, trafiło w ręce ludzi, którzy nawet nie potrafią tego należycie ocenić.

A jednak ten spryciarz Tom potrafił się przyczaić. Od trzech dni wyrzucała przynoszone przezeń tabletki do umywalki, leżała na ka­napie nasłuchując czujnie i już gotowa była skarcić samą siebie za niewczesną (choć jakże przecież szlachetną) podejrzliwość, gdy właśnie dziś...

Nie miała cienia wątpliwości, dokąd pojechał jej syn. Stale pró­bował coś kręcić, nagle zaczął go interesować tenis, nie miała nic przeciwko temu, wywiedziała się tylko dyskretnie, jakie towarzy­stwo gromadzi się na pobliskich kortach i na wszelki wypadek kil­ka razy zleciła jakiemuś prywatnemu łapaczowi inwigilację syna. Za siedemdziesiąt dolarów dziennie tamten przynosił jej jakieś głupie informacje, był pewno zwykłym niedorajdą i prowincjonalnym na­ciągaczem. Opowiadał jej, że Tom chodzi na korty tylko trzy razy w tygodniu. Czwartego dnia, zwykle w piątki, włóczy się bez celu wokół ogromnych terenów, stanowiących własność Hectora Ambro- siusa Harkleya, jej długoletniego doradcy finansowego i powier­nika. Czasem dzwoni gdzieś z ulicznych automatów... Po cóż jej syn miałby wydawać dziesięciocentówki, skoro ma w swym rodzinnym domu tuzin aparatów telefonicznych, z tymi w łazienkach i garażach włącznie?

Zdecydowała się w końcu tajniaka odprawić, ostatecznie za całe tysiąc czterysta dolarów, jakie z niej wyciągnął, dowiedziała się jednej tylko ważnej rzeczy: dwukrotnie w ciągu ostatniego miesią­ca Tom spotkał się na kortach, na krótko zresztą, z tą nieznośną spryciarą Liz Jordan, córką właściciela sklepu, raczej sklepiku z che­mikaliami na małej, brudnej uliczce, z dziewczyną, która była — pomyśleć tylko! — sekretarką w tutejszym magistracie.

Tom Sacharías ostrożnie wyjrzał przez drzwi rezydencji Hectora Ambrosiusa Harkleya, a nie dostrzegłszy w pobliżu niczego niepo­kojącego, wyszedł na podjazd i skierował się w stronę bocznej furt­ki, którą można się było wydostać poza teren posiadłości starego. W pewnej chwili zza domu, z dość daleka, dobiegło go szczekanie

psów. Przyspieszył kroku. Był cały czas spięty wewnętrznie, chciał być już daleko od tego przeklętego miejsca, a jednak odgłos psiego ujadania przywołał mu na twarz nikły uśmieszek. Te psy! Obrzydli­we, a przecież wspaniałe. Jeszcze do niedawna warte były dla nie­go pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Z pewnością zaś warte były tyle dla Hectora Ambrosiusa Harkleya, skoro zdecydował się zapłacić.

„Idiotyczna mania” pomyślał, ale zaraz skarcił się w duchu. W tym konkretnym wypadku miłość do zwierząt była mu bardzo na rękę. Zresztą czyż jego matka nie wydawała kiedyś bez końca pieniędzy na leczenie konia, który podobno był wart fortunę, gdy wybiegał na tor wyścigowy? Pamiętał awanturę z weterynarzami, gdy okazało się, że zwierzęciu już nic nie pomoże. „Trzeba było zabić go wcześniej, oszczędzilibyście mi kosztów” zrzędziła matka.

Tom przestał lubić zwierzęta, gdy miał dziewięć lat. Rok wcześniej wyprosił u matki maleńkiego, syjamskiego kota, którego nazwał Mike. Muriel Sacharias była zdegustowana. Było to w jej pojęciu imię zbyt gminne. Bez przerwy wołała na kota Teodor, tłumacząc wszystkim naokoło, że w jej rodzinnym języku znaczy to „dany od Boga”, że tak miał na imię jej ojciec. Zauważywszy, że Tom upiera się przy swoim zawołaniu, przejęła nad kotem całkowitą pie­czę. Bez przerwy trzymała gjo bądź w salonie, bądź w sypialni, głaszcząc i rozpieszczając zwierzę do granic przyzwoitości. W końcu syjamczyk przestał zupełnie reagować na imię Mike, stracił też ochotę do zabawy z Tomem. Pewnego dnia chłopak w tajemnicy przed matką utopił zwierzę w pobliskim stawie. Oczywiście do ni­czego się nie przyznał.

Od tej pory zwierzęta drażniły go niewypowiedzianie.

Ale z psami Hectora Ambrosiusa Harkleya była całkiem inna hi­storia. Ten wzbogacony dzięki pieniądzom jego matki dziwak osza­lał zupełnie na punkcie psów, które wzbudzały w Tomie obrzydze­nie. Były to chińskie psy rasy sharp-phei. Wszystko, poczynając od nazwy rasy, a skończywszy na wyglądzie (skóra sporego doga za­łożona na średniego teriera, tak je opisywał), było w nich koszmar­ne. Harkley miał ich u siebie chyba ze dwa tuziny, taka mała ho­dowla, była to rasa rzadka a modna, szczeniak kosztował ze dwa tysiące dolarów. Stary kochał je chyba bardziej niż cokolwiek na świecie. Zbudował dla nich wspaniałe, luksusowo wyposażone psiar­nie, karmił je lepiej niż rząd karmi bezrobotnych, słowem — typo­

wy bzik. Matka Toma uwielbiała te szkaradztwa, syn często woził ją samochodem do posiadłości Harkleya, aby mogła napatrzeć się do woli.

Pewnego dnia w umyśle Toma zrodził się plan.

Muriel Sacharias nerwowym krokiem podeszła do stojącego na wielkim, kolorowym telewizorze telefonu. Pora z tym skończyć! Dwadzieścia pięć lat to już wiek, w którym trzeba zacząć myśleć poważnie.

Szeryf Bob Elmwood odebrał telefon prawie natychmiast. Po­znawszy jej głos poprawił się na krześle przy biurku i nawet za­pomniał o dopiero co zapalonym papierosie.

              Szeryfie Elmwood, proszę sprowadzić do domu mojego sy­na — rzuciła pani Sacharias tonem kategorycznym, choć pełnym goryczy.

              Czy coś mu się stało? Może coś mu grozi? — zatroskał się szczerze szeryf. — Oczywiście, jestem do pani dyspozycji...

              Pan nie jest mi potrzebny — rzuciła sucho. — Wystarczy, jak pan wyśle dwu ludzi do domu tych Jordanów. On tam jest, mimo że mu zabroniłam. To nie dla niego towarzystwo. Sklepikarze... — skrzywiła się.

              Ma pani z pewnością rację — szeryf Elmwood poczuł się tro­chę nijako. — Zechce pani jednak łaskawie zauważyć, że syn pani jest dorosły i trudno mi znaleźć jakieś prawne uzasadnienie... Pro­szę mnie dobrze zrozumieć... — wyraźnie tracił kontenans.

              Prawnym uzasadnieniem jest w tym wypadku moja wola, wola jego matki. Czyżby pan w to powątpiewał, szeryfie?

W tonie jej głosu pojawiły się nuty, które skłoniły Boba do za­stanowienia. Pal diabli, podeśle tam ze dwóch, niech zmyślą coś na poczekaniu. A może chłopak akurat będzie wracał?

              Zastosuję się do pani życzenia. Moim obowiązkiem jest dbać

o              to, by wszyscy mieszkańcy tego miasta mieli spokój. Pani doty­czy to oczywiście w sposób szczególny... — szeryf odruchowo uniósł się z krzesła. — W końcu niepokój matki o syna...

              Miło mi to słyszeć, szeryfie Elmwood — w tonie głosu Muriel

Sacharías trudno było doszukać się radości. — Niech się pan pospie­szy.

Trzask odkładanej słuchawki powstrzymał szeryfa od konieczności dalszych zapewnień o czymkolwiek. Wstał więc zza biurka i skie­rował się w stronę drzwi, prowadzących do sąsiedniego pokoju.

Tom dotarł do wozu zaparkowanego przy prawie nie zabudowa­nej, ciemnej uliczce, wśliznął się za kierownicę i odetchnął głębo­ko. Za jakiś tydzień, no, może dwa, będą mogli z Liz wyjechać. Oczywiście w wypadku Toma miała to być po prostu ucieczka. Wie­dział, że z matką porozumieć się nie zdoła. Dlatego potrzebne mu były pieniądze. Na początek. By zacząć gdzieś w zupełnie innym miejscu, daleko stąd, coś, co będzie takie, jakim je uczynią oboje, on i Liza.

Zastanowił się, czy dziewczyna zechce mu dostarczyć alibi na wypadek, gdyby jednak znalazł się w kręgu zainteresowań policji. Wątpił w to ostatnie szczerze, nawet strach, że zabił, odczuwał jak­by mniej intensywnie. W końcu podejrzewać syna Muriel Sacha­rías o pospolite, dla pieniędzy popełnione morderstwo...

Gdy pierwszy raz zadzwonił do domu Hectora Ambrosiusa Har- kleya, by mu powiedzieć, że wycenił życie jego ukochanych psów na pięćdziesiąt tysięcy dolarów, obawiał się, że stary może go po­znać po głosie. Wypchał sobie nawet usta gumą do żucia, ale gdy tamten usłyszał, o co chodzi, dostał prawdziwej histerii i o ni­czym już nie myślał. Owszem, próbował się z początku stawiać. Tom powiedział wtedy, że w najbliższym czasie zastrzeli jednego z tych chińskich potworków i odwiesił słuchawkę. Swoją groźbę spełnił jeszcze tego samego wieczoru. Pistolet z tłumikiem, kupio­ny zawczasu z myślą o planowanym przedsięwzięciu, nie sprawił niemal żadnego hałasu. „Harkley mnie wyraźnie nie docenił. Nawet nie pozamykał swych pupilów. Choć to żadna przeszkoda, jak się ktoś uprze” pomyślał chłopak uruchamiając silnik samochodu.

Po czterdziestu ośmiu godzinach zadzwonił znowu. Hector Ambro- sius Harkley był bliski obłędu. Tom wyjawił mu wtedy swój plan: pięćdziesiąt tysięcy dolarów albo dwa granaty odłamkowe wrzucone przez okna do pomieszczenia z psami. Stary płakał. Zaklinał. W koń­cu zgodził się. Wyraźnie bał się, by jego rozmówca znów nie odło­żył słuchawki. On cholernie kochał te swoje psy. „Miłość popłaca” pomyślał chłopak.

Teraz trzeba było tylko spotkać się z Liz i ukryć pieniądze w wy­szukanym uprzednio schowku. Będzie zdziwiona, gdy jej powie

o              wyjeździe. Czy będzie szczęśliwa?

Był o tym przekonany. A pozyskanie jej wzajemności kosztowało go wiele zachodu. Zakochał się w niej bardzo szybko, ale ona jakby

o              to nie dbała. Było w niej coś, czego nie znał, jakaś dziwna har- dość, niezależność. Gdy próbował jej imponować, czuł, jak dziew­czyna oddala się od niego. Potem przyznała mu się, że krępowały ją jego starania. Rodzice bali się jego matki, bali się opinii mieści­ny, w której żyli. Zbyt to wszystko wyglądało jednoznacznie, a to byli ludzie uczciwi, znający swą wartość i umiejący mierzyć ją ina­czej, niż to robiła jego matka. Doszło wreszcie do tego, że chłopak za jedyny cel swego życia uznał okazanie się wartym tych ludzi, wartym po ludzku. Oni przybyli skądś z południowej Europy, ich prawdziwego nazwiska długo nie mógł Tom zapamiętać, wreszcie kiedyś wyskrobał je śrubką wewnątrz skrytki w samochodzie...

Przyhamował, zjechał na pobocze, otworzył skrytkę. Jordano- vić — przeczytał półgłosem. Uśmiechnął się. Zatrzasnął skrytkę. Ostro ruszył z miejsca.

              Stara Muriel popędziła szeryfowi nieźle kota — odezwał się zza kierownicy policyjnego buicka Conwey Flint. — Swoją drogą to parszywa funkcja, szeryf. Powiem ci, Chris, że lepiej nie mieć jego forsy i jego układów, ale i nie mieć też takich historii

              Ale on ma tę forsę i te układy i wcale nie narzeka — odparł leniwie Christopher Keanan. — Rzecz gustu. Można się chyba przy­zwyczaić.

              Pewnie, do wszystkiego można, ale to my musimy świecić oczami. Co powiemy tym ludziom? Co powiemy szczeniakowi, jak go spotkamy z tą dziewczyną?

              Przejmujesz się szczeniakiem? — Keanan wydmuchnął wąs­ką smużkę dymu. — Z tym jest najmniejszy kłopot. To grzeczny chłopiec. Nie wierzgnie mamusi. Chyba że jest nienormalny. W koń­cu to wszystko kiedyś i tak będzie jego.

              Tyle że nie każdy umie albo lubi czekać — Conwey Flint nie chciał rezygnować z dyskusji, choć wiedział, że Keanan nie zno­si filozofowania.

              To niech się nauczy. Cierpliwość to cnota — Chris spokojnym wystudiowanym ruchem wyrzucił niedopałek przez uchyloną szy­bę. — Zatrzymaj koło Jordanów i idź zobacz, czy tam jest.

Flint wrócił po chwili.

              Nie ma go. Dziewczyny też. Jej ojciec powiedział, że od dawna go nie widzieli.

Przez chwilę nie odzywali się ani słowem.

              Cholera! — zaklął wreszcie Keanan. — Gdzie my go teraz znajdziemy?

              Połącz się z szeryfem i powiedz, że chłopaka nie ma. Niech przekaże to starej. Może da spokój.

Po krótkiej rozmowie przez radiotelefon ruszyli jednak dalej. Sze­ryf Elmwood nie życzył sobie, by go zbywano. Nie życzyłaby sobie tego z pewnością także pani Muriel Sacharías.

Tom zbliżał się do centrum mieściny. Liz miała na niego czekać w kafeterii przy domu towarowym. „Już niedaleko” pomyślał. Ża­łował, zwłaszcza po tym co zaszło, że nie umówił się trochę później i nie odwiózł przedtem do schowka broni i pieniędzy. Ale to nic. Zabierze ją i zrobią to razem. — Jordanovic, Jordanovic — mówił do siebie półgłosem, kalecząc niemiłosiernie wymowę. Cholera, co za język, co za kraj... Nazwa rodzinnego kraju Lizy zdawała mu się zawsze jeszcze trudniejsza do zapamiętania niż jej nazwisko. Wie­dział tylko, że bogaci Amerykanie jeżdżą tam czasem na wakacje i że bilet lotniczy Panamu kosztuje tam — jak powiedziała mu kie­dyś matka — ponad tysiąc dolarów...

Dojeżdżał właśnie do głównego skrzyżowania, gdy spostrzegł za­trzymujący się przy krawężniku policyjny wóz. Wysiadł zeń facet w mundurze i podniósł rękę na znak, aby Tom się zatrzymał.

Ukochany syn pani Sacharías poczuł, że oblewa go fala zimnego

potu. Więc już wiedzą? Bzdura, skąd... A może tam, w domu Har- kleya ktoś...

Policjant zbliżał się kołyszącym krokiem. Prawą rękę trzymał jak zwykle w pobliżu kabury.

              Dobry wieczór, panie Sacharias — Keanan odruchowo dotknął ronda kapelusza. — Dobrze, żeśmy pana spotkali. Powinien pan natychmiast jechać do domu. Pańska matka się niepokoi... Prawdę mówiąc jest wściekła... Dzwoniła do naszego szeryfa i kazała pana odnaleźć. Proszę nam nie mieć za złe, ale mamy pana dostarczyć do domu. Niech się pan posunie...

Tom nie ruszył się. Koniec! A więc coś się nie udało. Matka nie omieszka przeprowadzić szczegółowego, prywatnego śledztwa. Kto wie, może zechce przeszukać kieszenie... Ale gdyby tak... od razu... potem zaszyć się gdzieś, napisać do...

              Niech się pan posunie, panie Sacharias, odwiozę pana. Takie jest życzenie pańskiej matki — głos policjanta stał się o ton tward­szy.

Tom uczynił gest, jakby chciał przesunąć się na prawy fotel. Je­dnocześnie lewą ręką zwolnił klamkę drzwi. Odczekał jeszcze sekun­dę, aż policjant zbliży się do samochodu i w pewnej chwili po­tężnie uderzył go otwartymi drzwiami. Keanan runął na chodnik. Tom sięgnął do stacyjki. Motor zaskoczył. Przelotnie chłopak zare­jestrował jeszcze, że drugi z siedzących w radiowozie wysiada. Ze w ręku trzyma rewolwer. Błyskawicznie sięgnął do kieszeni kurtki...

Oba strzały padły prawie równocześnie. Conwey Flint z wyrazem bezbrzeżnego zdziwienia na twarzy pochylił się nisko i runął na jezdnię. Jego kula strzaskała przednią szybę samochodu Toma. Uko­chany syn pani Sacharias gwałtownie zatrzasnął drzwi i właśnie ru­szał z miejsca, gdy z boku dosięgła go kula wystrzelona z trzyma­nego oburącz colta Keanana. Chłopak puścił kierownicę i przechy­lił się na sąsiednie siedzenie. Jego monte cario jechało wciąż z nie­wielką prędkością, wreszcie złapawszy prawym przednim kołem krawężnik, zachybotało się miękko i uderzyło w stojącą obok la­tarnię.

Spowodowało to odblokowanie się zamka skrytki i Tom Sacha­rias pozostał tak wpatrzony mętniejącymi oczyma w wyskrobane wewnątrz nazwisko Liz, którego nigdy nie mógł zapamiętać.

a

&

V'

P

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin