Vandenberg Philipp - SPISEK FARAONÓW.doc

(1480 KB) Pobierz
Vandenberg Philipp

Vandenberg Philipp

SPISEK FARAONÓW

POSZUKIWANIE ŚLADÓW

Egipską boginię miłości i radości Bastet z dawien dawna nrzedsta wiano jako siedzącą kotkę.

Zlecenie numer 1723 w monachijskim Instytucie Hermesa cenio nym na całym świecie laboratorium badawczym, datującym i sprawdza­jącym dzieła sztuki, było zwykłą, rutynową sprawą. Autentyczność staro- egipskiej kotki Bastet miano na prośbę jej właściciela, prywatnego ko­lekcjonera, zbadać za pomocą metody termoluminescencyjnej. W celu przeprowadzenia badania konieczne było zeskrobanie trzech gramów materiału w możliwie niewidocznym miejscu. Asystentka pobrała więc próbkę z dolnej części figurki, z grubej na palec, około dziesięciocenty- metrowej głębokości dziury od wewnętrznej strony, tak by uszkodzenie było jak najmniej widoczne.

Asystentka odkryła przy tym we wgłębieniu wciśniętą kartkę z napi­sem: „MORDERCA nr 73”, na co początkowo nie zwróciła uwagi, ale potem schowała kartkę w gabinecie osobliwości Instytutu, gdzie prze­chowywano rozmaite falsyfikaty i inne dziwne rzeczy.

Naukowe badanie kotki Bastet potwierdziło bez żadnych wątpliwo­ści jej autentyczność, figurkę można było datować z dokładnością plus minus 100 lat na okres III dynastii. Dnia 7 lipca 1978 roku figurkę wraz z ekspertyzą i rachunkiem zwrócono kolekcjonerowi, a fakt ten odno­towano w tomie 24/78 księgi zamówień.

Podczas wizyty w Instytucie Hermesa, gdzie we wrześniu 1986 roku chciałem zostawić do zbadania pewien egzemplarz z mojego własnego, niewielkiego zbioru egipskich starożytności, zwróciłem uwagę na dziwną kartkę z napisem: „MORDERCA nr 73”, a na moje pytanie udzielono mi informacji, którą przedstawiłem powyżej. Kiedy zapytałem, czy wła­ściciel tego dzieła sztuki znalazł wyjaśnienie owego znaleziska, oświad­czono mi, że zawiadomiono go o tej kartce, ale on się tylko roześmiał i oświadczył, że to z pewnością któryś z poprzednich właścicieli pozwo­lił sobie na żart, a poza tym interesuje go tylko to, czy przedmiot jest

antykiem.              .

Wobec tego poprosiłem o nazwisko i adres właściciela tego dzieła sztuki, czego mi odmówiono z powodów zasadniczych. Ja jednak tym czasem tak zaprzątnąłem sobie myśli owym wypadkiem — to znaczy wówczas jeszcze nie wiedziałem, czy chodzi o wypadek - ze nie a em za wygraną i zaproponowałem, aby Instytut sam zwrócił się do wła­ściciela, który może zechce powiedzieć coś więcej. Instytut obiecał, spełni moją prośbę

 

Zastanawiałem się wtedy, jaką drogę mam obrać, jeśli właściciel się nie zgłosi, myślałem nawet o przekupieniu kogoś w Instytucie, aby w ten sposób zdobyć konieczne informacje o właścicielu owej kartki z tajem­niczym napisem; bo im dłużej się tą sprawą zajmowałem, tym bardziej dochodziłem do przekonania, że za kartką z napisem „MORDERCA nr 73” z pewnością nie kryje się żart. Kolejna próba przekonania dy­rektora Instytutu, by podał mi nazwisko, zakończyła się przyrzeczeniem, że ową kartkę (którą już tymczasem niewątpliwie wszyscy przeklinali) poddadzą naukowej analizie.

Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu przekazano mi za pośrednictwem Instytutu list, w którym dr Andreas B., ekonomista z Berlina, właściciel figurki kotki, informował, że dowiedział się o moim zainteresowaniu sprawą, ale niestety musi mnie rozczarować, ponieważ jest to przedmiot odziedziczony, nie do sprzedania.

Zatelefonowałem więc do dra B. i oświadczyłem, że nie chodzi mi

o              kotkę, lecz jedynie o kartkę z tajemniczym napisem „MORDERCA nr 73”, co u mego rozmówcy wzbudziło pewien sceptycyzm, tak że mu­siałem użyć wszystkich swoich talentów krasomówczych, by zechciał się spotkać ze mną w hotelu „Schweizer Hof ” w Berlinie.

Poleciałem do Berlina i podczas wspólnej kolacji we wspomnia­nym hotelu, do którego dr B. przyprowadził swego znajomego jako świadka, co wzmocniło moją podejrzliwość, dowiedziałem się — tak w każdym razie twierdził mój rozmówca — że obecny właściciel rzeźby odziedziczył ją po swym ojcu Ferencu B., znanym kolekcjonerze anty­ków egipskich. Ferenc B. zmarł przed trzema laty w wieku siedemdzie­sięciu trzech lat. O pochodzeniu rzeźby dr B. nic nie powiedział, jego ojciec kupował przedmioty sztuki u marszandów i na aukcjach na całym świecie.

Na moje pytanie, czy posiada dowody kupna, jak to jest prakty­kowane wśród kolekcjonerów, mój rozmówca wykręcił się mówiąc, że wszystkie dowody przechowuje jego matka, która też dysponuje większą częścią zbioru. Mieszka ona w Asconie nad Lago Maggiore. Rozmowa trwała cztery godziny i zakończyła się nadspodziewanie pomyślnie, kiedy zapewniłem obu mężczyzn, że nie interesuje mnie strona podatkowa za­gadnienia.

Dowiedziałem się więc, że matka pana B. wyszła tymczasem za mąż. Pan E., jej małżonek, był podejrzanym typem, nikt w okolicy nie wiedział, w jaki sposób doszedł do pieniędzy, ale to w tych stronach nie jest rzadkością. Wydawało mi się, że lepiej będzie nie zapowiadać swojej wizyty u pani E., gdyż obawiałem się, że nie zechce ona ze mną rozmawiać. Nie tracąc czasu, pojechałem do Ascony, gdzie zastałem pa­nią E. samą. Wyglądała dość nędznie, była lekko pijana, ale dzięki temu

chętna do rozmowy. Co prawda nie chciała pokazać mi dowodów kupna rzeźby Bastet, oświadczyła, że nie ma już tych papierów, ale dała mi, nie zdając sobie z tego sprawy, cenną wskazówkę co do pochodzenia rzeźby. Przypomniała sobie bowiem, że w maju 1974 w tajemniczy spo­sób zdechła kotka pana domu i właśnie wtedy Ferenc B. odkrył kotkę Bastet w katalogu aukcyjnym i oświadczył, że kupi ją na pamiątkę swej ulubionej kotki. Tak też się stało.

Niestety rozmowa została przerwana, ponieważ zjawił się mąż pani E., który bardzo nieufnie odniósł się do mojej prośby i w spo­sób grzeczny, ale stanowczy mnie wyprosił. Ale mogłem już teraz przy­stąpić do akcji. Na jednobrzmiące listy skierowane do największych domów aukcyjnych, zawierające jednakowo sformułowane pytanie, czy firma w maju 1974 przeprowadzała aukcję dzieł sztuki egipskiej, otrzy­małem następujące odpowiedzi: Trzy domy odpowiedziały negatywnie, dwa w ogóle nie odpowiedziały, jedna odpowiedź była pozytywna. Firma Christie’s z Londynu zawiadomiła o aukcji sztuki egipskiej 11 lipca 1974 roku. Pojechałem więc do Londynu.

Główne biuro Christie’s przy King Street, St. Jame’s, robi wrażenie bardzo wytwornego, w każdym razie jeśli idzie o sale ogólnodostępne (utrzymane w wytwornej czerwieni), pomieszczenia wewnętrzne spra­wiają wrażenie zaniedbanych. Przede wszystkim archiwum, w którym przechowuje się katalogi i sprawozdania z wyników aukcji. Podałem się za kolekcjonera i pozwolono mi wejść do zakurzonego pomieszczenia ze starymi katalogami. Miss Clayton, elegancka dama w okularach, która z uroczym uśmiechem znosiła swój wiek, towarzyszyła mi i pomagała się zorientować w topografii pomieszczenia.

Jak wynikało z katalogu rzeźby egipskiej z dnia 11 lipca 1974,' znaczna część dostawy pochodziła ze spadku po kolekcjonerze nowo­jorskim, w tym figurka byka Apisa z IV dynastii i statuetka Horusa z Memfis. Pod „Los nr 122” trafiłem w końcu na poszukiwaną kotkę Bastet z III dynastii, przypuszczalnie z Sakkary. Udałem, że ten przed­miot jest w moim posiadaniu, i oznajmiłem, że bardzo zależy mi na pełnej liście jego poprzednich właścicieli. Poprosiłem, aby podano mi nazwiska dostawców i nabywców tej rzeźby.

Lecz rezolutna kobieta odmówiła mi, zatrzasnęła katalog i odsta­wiła go na miejsce; zapytała tylko niechętnie, czy może coś jeszcze dla mnie zrobić. Zaprzeczyłem i podziękowałem jej za pomoc, ponie­waż spostrzegłem, że już nie posunę się dalej. Wychodząc rozpoczą­łem z Miss Clayton rozmowę na temat gastronomii londyńskiej, która dla Europejczyka z kontynentu stanowi księgę o siedmiu pieczęciach, i odniosłem zwycięstwo. Każdy Anglik, z którym poruszy się temat an­gielskiej sztuki kulinarnej, zaczyna jej żywo bronić — tak też uczyniła

Miss CJayton. Trzeba tylko znać odpowiednie lokale, powiedziała, a jej oczy za szkłami okularów zalśniły. Dyskusja zakończyła się umówionym spotkaniem w „Four Seasons” w South Kensington.

Uprzedzam z góry: nie warto byłoby wspominać o tym obiedzie, gdyby pomiędzy przystawkami a deserem nie doszło do ciekawej roz­mowy, podczas której wielokrotnie miałem sposobność pochwalić nie­zwykłą znajomość międzynarodowego rynku aukcyjnego, jaką wykazy­wała Miss Clayton. Dalszymi komplementami, wykraczającymi poza jej działalność zawodową, zdobyłem zaufanie Miss Clayton i zapewnienie, że wbrew przepisom udostępni mi pod przysięgą nazwiska dostawców i nabywców „Losu nr 122”.

Kiedy nazajutrz przyszedłem do Miss Clayton do biura, wydawała się zdenerwowana, podała mi kartkę z dwoma nazwiskami i adresami, z których jedno już znałem: Ferenc B. Szybko dodała, że mam zapo­mnieć o naszej wczorajszej rozmowie, powiedziała bowiem więcej, niż jej było wolno, doskonałe wino rozwiązało jej język, bardzo tego żałuje. Na moją propozycję, abyśmy się jeszcze raz spotkali, odpowiedziała ener­gicznym „nie”, prosząc o wybaczenie.

W barze hotelu „Gloucester”, gdzie zwykle zatrzymywałem się w Londynie, zastanawiałem się, z czym takim się Miss Clayton wy­gadała, i chociaż dokładnie odtworzyłem sobie w pamięci całą roz­mowę z ubiegłego wieczoru, nie znalazłem punktu zaczepienia. W każ­dym razie miałem teraz nazwisko sprzedawcy, prawdopodobnie był to Egipcjanin: Gemal Gadalla, zamieszkały w Brighton, Sussex, Abbey Road 34; było lato, postanowiłem więc pojechać do Brighton, gdzie zatrzymałem się w hotelu „Metropol” na King’s Road. Portier, starszy, uprzejmy mężczyzna, którego trudno było sobie wyobrazić inaczej niż w surducie, oburzony uniósł brwi, kiedy zapytałem go o Abbey Road, i rzekł ceremonialnie i wyniośle, zgodnie z duchem hotelu z przełomu stulecia, że bardzo żałuje, ale nie zna w Brighton ulicy o takiej czy podobnej nazwie; również w roku 1974 nie było tu ulicy, która by się tak nazywała, wie to z całą pewnością. Wobec tego zatelefono­wałem do Miss Clayton do Londynu z zapytaniem, czy się przypad­kiem nie pomyliła, ale ona bardzo zdenerwowana odpowiedziała, że omyłka jest wykluczona, i błagała mnie, abym zaniechał dalszych poszu­kiwań. Na moje dociekliwe pytania, czy coś przede mną ukryła, odłożyła słuchawkę.

Tak więc dla mnie historia doszła do point of no return, i o ile przed­tem — co muszę przyznać — wykazywałem żywą wyobraźnię lub tylko miałem przeczucie, o tyle teraz moje przypuszczenia stały się pewnością: za niepozorną kartką z napisem „MORDERCA nr 73” kryje się jakaś tajemnica.

Wróciłem do Londynu. Na Fleet Street złożyłem wizytę w redakcji „Daily Express”, o której wiedziałem, że posiada wspaniałe archiwum. Poprosiłem o pokazanie mi gazet z lipca 1974, bo wiedziałem, że in­formacje o aukcjach zawsze cieszył)' się w Londynie wielkim zaintere­sowaniem; może więc znajdę tam jakąś wskazówkę. Pod datą 13 lipca nie znalazłem jednak nic, co by wzbogaciło moją wiedzę o tym; ale nie dałem za wygraną i udałem się do redakcji innego londyńskiego pisma, przy czym dopomógł mi przypadek. „The Sun” pisała przed wielu laty

o              mojej pierwszej książce. A więc poszedłem tam i również poprosiłem

o              zszywkę gazet z lipca 1974 i tu coś znalazłem. Dnia 12 lipca 1974 roku „The Sun” donosiła pod tytułem Trup siedział na sali aukcyjnej, co następuje:

„W dniu wczorajszym podczas aukcji rzeźb egipskich w firmie Chri­stie’s zdarzył się tragiczny wypadek. Kolekcjoner z numerem ofert)’ 135 zmarł na atak serca. Nikt nie zauważył tego faktu. Pracownicy domu aukcyjnego odkryli mężczyznę dopiero po aukcji, o dziewiątej wieczo­rem, skulonego w krześle w przedostatnim rzędzie. Sądzili, że zasnął. Usiłowano go obudzić, ale bezskutecznie; wezwano więc lekarza. Ten stwierdził zgon. Zmarły nazywał się Omar Moussa i mieszka! w Dussel­dorfie.”

Oczywiście zadałem sobie pytanie, czy Moussa zmarł śmiercią na­turalną, istniała przecież owa kartka z napisem „Morderca”. Czy to przypadek, że właśnie ta kartka była wetknięta w przedmiot, który mial być sprzedany na aukcji w dniu, kiedy Moussa zmarł?

Przeprowadzona tymczasem w Instytucie Hermesa w Monachium analiza kartki z napisem dała następujące wyniki: Papier został spo­rządzony na początku lat siedemdziesiątych, prawdopodobnie poza Europą.

Czy morderca — jeśli o takiego chodziło — miał numer oferty 73? Kto się krył za numerem 73? By tę sprawę wyjaśnić, poszedłem do firmy Christie’s, gdzie ze zdumieniem dowiedziałem się, że Miss Clayton w popłochu opuściła biuro; jako powód podała sprawy rodzinne. Nie dałem się odprawić i poszedłem do Deputy Chairman Christophera Thimbleby’ego.

Christopher Thimbleby przyjął mnie w ciasnym, mrocznym gabine­cie i wyraźnie nie był zachwycony moim podejrzeniem, że w świętych halach jego szacownego domu — istniejącego bądź co bądź od 1766 roku — popełniono morderstwo. Przede wszystkim, rzekł, a nie mo­głem mu zaprzeczyć, jaki motyw miałby ów człowiek? Prośbę o podanie nazwiska mężczyzny kryjącego się pod numerem 73 Thimbleby odrzu­cił z oburzeniem — niczego innego się nie spodziewałem. Oświadczy­łem mu, że nic mnie nie powstrzyma od dalszych poszukiwań, musi

się też liczyć z tym, że postawię sprawę na forum publicznym, nawet gdyby cała historia miała się okazać niewypałem. Mój rozmówca się zamyślił.

A więc dobrze, rzekł wreszcie, ze względu na szczególną sytuację gotów jest poprzeć moje poszukiwania. Ale pod warunkiem, że stale będę go o wszystkim informował i unikał rozgłosu, póki nie zostanie dowiedzione, iż popełniono zbrodnię.

Przemilczałem mój poprzedni kontakt z Mist Clayton i kiedy wspól­nie poszliśmy do archiwum, udałem, że jestem tu po raz pierwszy, co przyszło mi z trudem, ponieważ Thimbleby niezdarnie i w niewłaściwym miejscu szukał akt, które ja już widziałem. Thimbleby tłumaczył się, że osoba, która się tym zajmuje, jest nieobecna; po nerwowym poszukiwa­niu trafił jednak na właściwe miejsce... na lukę na półce. Nie wierzyłem własnym oczom. Poszukiwane akta, które jeszcze przed kilkoma dniami widziałem, znikły.

Teraz sprawa wydała mi się podejrzana. Zostawiłem swój adres ho­telowy, na wypadek gdyby dokumenty się znalazły, i pożegnałem się — muszę przyznać — dość zirytowany. Wszędzie, gdziekolwiek szukałem, natrafiałem na mur.

W takich chwilach bezradności, kiedy po prostu nie wiem, co robić dalej, zawsze odwiedzam muzea i rozmawiam z eksponatami. Tym ra­zem poszedłem do British Museum, a obiektem moich myśli był kamień z Rosetty, owa czarna płyta z bazaltu, którą znalazł jeden z oficerów Na­poleona w pobliżu miasta egipskiego o tej samej nazwie i na której wid­nieje napis w trzech językach, czternaście linijek hieroglifów, trzydzie­ści jeden linijek pisma demotycznego i pięćdziesiąt cztery linijki pisma greckiego, które pewnemu francuskiemu uczonemu posłużyło kiedyś za podstawę do rozszyfrowania hieroglifów.

W wyniku rozmyślań przed kamieniem z Rosetty postanowiłem przemierzyć jeszcze raz od początku całą trasę moich dotychczasowych poszukiwań. Przed zaplanowanym nazajutrz odjazdem nagle przyszło mi do głowy, żeby poszukać Miss Clayton. Jej adres znalazłem w książce telefonicznej: Queensgate Place Mews, Kensington. Wąskie, jednopię­trowe, biało tynkowane domy, na parterze przeważnie małe warsztaty samochodowe lub sklepy, jezdnia wybrukowana kocimi łbami.

Zapytałem mechanika samochodowego, który w regularnych odstę­pach wyłaniał się zza chłodnicy starego wozu, czy zna Miss Clayton.

Oczywiście, ale Miss Clayton wyjechała do Egiptu i nie wiadomo, kiedy wróci. Udałem, że jestem starym przyjacielem Miss Clayton, i za­pytałem, czy zna jej miejsce pobytu w Egipcie. Mechanik wzruszył ra­mionami. Może wie jej matka, starsza pani, która mieszka na pół­nocy, w Hanwell, Uxbridge Road. Najdogodniej byłoby pojechać tam

pociągiem z Victoria Station, jedzie się godzinę. Byłem przekonany, że tam zastanę Miss Clayton; od razu więc udałem się w drogę.

Podczas podróży do Hanwell zaczął padać deszcz, który zwykle sprawia, że beznadziejne londyńskie przedmieścia stają się jeszcze bar­dziej beznadziejne. Byłem jedynym pasażerem, który wysiadł w Hanwell na starej, zaniedbanej stacji; na ulicy stała oszklona budka z napisem: Tkxi.

Uxbridge Road.

Funt pięćdziesiąt.

Mrs. Clayton, drobna, siwa kobieta, na której pomarszczonej twarzy wciąż pojawiał się uśmiech, ucieszyła się wyraźnie z niespodziewanej wi­zyty; nastawiła herbatę. Udałem, że jestem przyjacielem jej córki, i Mrs. Clayton zaczęła chętnie opowiadać o Juliet. Ale o wiele ważniejsza była dla mnie informacja, że Miss Clayton przebywa w „Sheratonie” w Ka­irze, gdzie regularnie się zatrzymuje.

Regularnie?

No tak, raz lub dwa razy w roku, chyba wiem, jak bardzo ona kocha Egipt?

Ależ oczywiście, zapewniłem starszą panią. Podczas rozmowy do­wiedziałem się też, że Miss Clayton spędziła w Egipcie wiele lat, że mówi płynnie po arabsku i utrzymuje bliskie stosunki z pewnym Egip­cjaninem, którego Mrs. Clayton nazywała Ibrahimem. Kiedy rozmowa zeszła na londyńską pogodę, pożegnałem się uprzejmie.

Gdy wróciłem do hotelu, czekała na mnie niespodzianka. Portier. wręczył mi wiadomość od Christophera Thimbleby’ego: Numer 73 to niejaki Gemal Gadalla, zamieszkały w Brighton, Sussex, Abbey Road 34, a więc owo widmo, którego już poszukiwałem jako właściciela kotki Bastet. I znów powstała sytuacja, która wymagała wizyty w muzeum albo dłuższego przebywania w pubie, a ponieważ było już późno, zdecydowa­łem się na „Magpie and Stump”, Old Bailey; znalazłem tam niszę przy oknie, jakie dawniej wynajmowano za ciężkie pieniądze, gdy odbywały się publiczne egzekucje. Piłem „Lager” i „Stout”, wlewałem w siebie całą swoją bezradność i nie wiem, jak by się ten wieczór zakończył, gdyby mężczyzna siedzący naprzeciwko, świński blondyn o niezliczo­nych piegach na dłoniach, nie westchnął nagle dramatycznie i zwra­cając ku mnie swoją szeroką twarz, nie zaklął: Te baby, te przeklęte baby!

Zapytałem uprzejmie, co ma na myśli, a on odpowiedział z pogar­dliwym ruchem ręki, że nie muszę się krępować, ale widać po mnie nawet w półmroku Old Bailey, że mam kłopoty z babą — tak się wy­raził — następnie mrugnął do mnie i zasłaniając usta dłonią, aby nikt nie mógł podsłuchać, dodał, że w Wales są najlepsze kobiety, trochę

staroświeckie, ale miłe i wierne, a potem wyciągnął do mnie piegowatą dłoń i powiedział, że nazywa się Nigel.

Nigel przyjął ze zdumieniem informację, że po pierwsze, nie je­stem Brytyjczykiem, po drugie, wcałe nie trapi mnie cierpienie miłosne lub coś podobnego, wobec czego uznał za stosowne zacząć opowiada­nie o wojnie. Czy sprawiło to piwo, czy też moja niechęć do tego ro­dzaju opowieści, w każdym razie przerwałem Nigelowi potok słów py­taniem, czy naprawdę chciałby się dowiedzieć, co mnie trapi, a kiedy przytaknął i objął głowę dłońmi, zacząłem mu opowiadać swoją histo­rię. Póki mówiłem, Nigel się nie odzywał, tylko od czasu do czasu kręcił głową, jakby nie rozumiał; milczał też jeszcze długo, kiedy skończyłem. Chyba, zaczął wreszcie, jestem pisarzem, świetnie wymyśliłem tę histo­rię, ale nie jest ona prawdziwa, w każdym razie nikt w coś takiego nie uwierzy.

Musiałem wykorzystać całe swoje krasomówstwo i postawić co naj­mniej pół tuzina „Stout” w celu przekonania mojego przyjaciela, że historia, którą mu opowiedziałem, jest prawdziwa; wreszcie się zgodził, a więc dobrze, może bywają takie wariackie zdarzenia jak to, ale co wo­bec tego zamierzam zrobić. Gdybym wiedział, odparłem, to chybabym mu tej hisiorii nie opowiadał.

Nigel się zastanawiał, uderzając płaską dłonią po bejcowanym na czarno blacie stołu, a potem zaczął mruczeć coś o zagmatwaniu, czy co tam oznacza po niemiecku słowo entanglement.

Moje spotkanie w „Magpie and Stump” w ogóle nie byłoby warte wzmianki, gdyby Nigel nagle nie podniósł wzroku i nie powiedział, że jeśli ten Gemal Gadalla nie istnieje, to może manszard Omar Moussa jest także tylko widmem, co o tym sądzę?

W dwa dni później w Dusseldorfie zająłem się tą sprawą; na ra­zie wydawało się, że wszystko idzie dobrze, bo znalazłem w książce telefonicznej nazwisko Omara Moussy i informację: Antykwariusz, Kónigsallee — najpiękniejszy adres.

Spodziewałem się, że znajdę syna owego Omara Moussy, który zmarł w domu aukcyjnym Christie’s, ale kiedy wszedłem do wytwor­nego sklepu z rzadkimi antykami i podałem kulturalnemu starszemu panu powód mojej wizyty, dowiedziałem się czegoś całkiem innego.

O              nie, to on sam jest owym Moussą, którego znaleziono w Londynie martwego, może na to przysiąc, przy czym wzruszył ramionami i zachi­chotał. Nie pozostało mi nic innego jak również się zaśmiać, sądziłem przecież, że stary żartuje. Wreszcie mężczyzna spoważniał, mruknął, że nie chce już mieć z tą sprawą nic wspólnego, ale wyczytał widocznie na mojej twarzy bezradność i jak gdyby litując się nade mną, zaczął mówić.

Tak więc dowiedziałem się, że ów człowiek, który zmarł podczas aukcji, był jego sobowtórem, prawdopodobnie tajnym agentem, wypo­sażonym w dokumenty, które od jego papierów różniły się tylko zdję­ciem. Ów sobowtór miał przy sobie paszport, prawo jazdy, nawet karty kredytowe wydane na jego nazwisko. Moussa nawet wie, w jaki sposób wszedł on w posiadanie tych papierów. Podczas włamania do samochodu w centrum Dusseldorfu skradziono mu co prawda radio, ale nie ruszono niewidocznego portfela ze schowka na rękawiczki, co go bardzo ucie­szyło. Później uświadomił sobie, że to włamanie było jedynie pretekstem służącym do tego, by skopiować i sfałszować jego dokumenty. Ale o tym dowiedział się Moussa dopiero znacznie później. Na razie sprawa nie miała dla niego dalszych konsekwencji — aż do owego dnia, kiedy on i jego sobowtór, nie wiedząc o tym, spotkali się; w każdym razie na sali podczas aukcji widziano dwóch Omarów Moussów, jego, autentycznego Omara Moussę, i drugiego, fałszywego — zwariowana sytuacja.

Przerwałem nagle rozmówcy i zapytałem, czy to był przypadek, że Moussa wziął udział właśnie w tej aukcji.

Przypadek? Moussa wyciągnął dłonie. Nic w życiu nie jest przypad­kowe, on starał się na zlecenie klienta zdobyć rozmaite przedmioty, nic poza tym. Umilkł, wydało mi się, jak gdybyśmy obaj pomyśleli o tym samym, a ponieważ Moussa wciąż jeszcze milczał, zapytałem: Kto — jeśli naprawdę chodzi o zbrodnię — był celem zamachu, prawdziwy czy fałszywy Moussa?

Stary człowiek nabrał głęboko powietrza, założył ręce za plecami i przechadzał się po dużym jedwabnym dywanie, który zdobił środek sklepu; potem zaczął ze szczególną dokładnością opowiadać, że lekarz stwierdził zgon wskutek zawału serca, że on sam dowiedział się o swo­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin