McNab Andy - Natychmiastowa akcja.pdf

(1783 KB) Pobierz
Andy McNab
Tytuł oryginału:
Immediate Action
Przekład:
Grzegorz Woźniak
Strona nr 2
999538991.004.png
 
NATYCHMIASTOWA AKCJA
1
Drzwi i okna zabito deskami i dodatkowo zabezpieczono drutem
kolczastym, co dla nas nie było żadną przeszkodą, zwłaszcza że blacha, taka
falista, którą przybito na bocznych drzwiach, zdążyła się obluzować ze
starości. Wetknąłem więc kawał drąga w szparę i naparłem z całej siły.
Gwoździe puściły, a kilka par niecierpliwych rąk odciągnęło blachę,
odsłaniając otwór, przez który dało się wślizgnąć do środka.
Wnętrze było przepastne, wysokie na jakieś dziesięć metrów i puste, jeśli
nie liczyć złomu, który walał się na betonie. Zresztą w mroku niewiele było
widać, bo też z tych sześciu czy siedmiu świetlików w dachu dochodziło
niewiele światła. Cuchnęło pleśnią, przegniłym drewnem i zgrzybiałym
tynkiem. Panowała głęboka, wręcz niesamowita cisza i my też byliśmy cicho,
bo najmniejszy szmer odbiłby się w tej czeluści stokrotnym echem, czego
pewnie nikt na zewnątrz nie usłyszałby, my jednak woleliśmy nie ryzykować.
Zerknąłem na chłopaków, dając znak, że trzeba pójść w stronę schodów na
drugim końcu budynku. Ruszyłem przodem i oczywiście natknąłem się na
jakąś starą puszkę, która z łomotem poleciała po betonie i wylądowała w
kupie złomu. Za moimi plecami któryś z chłopaków zaklął szeptem.
Schodami dostaniemy się najpierw do pomieszczeń biurowych na
półpiętrze, a stamtąd do włazu, przez który można wyjść na dach, a oto nam
chodziło, bo na dachu – wiadomo – jest fajnie i można robić różne rzeczy.
Na wysokości trzech pięter było znacznie chłodniej niż na dole; unosiły
się kłęby pary. Zacząłem się trząść. Dach był płaski, podszedłem do skraju,
spojrzałem w dół na ulicę, gdzie pod latarniami widniały jaśniejsze kręgi.
Strona nr 5
999538991.005.png
 
Andy McNab
Ulica była pusta, nikt nas nie widział.
I nikt nie usłyszał brzęku tłuczonego szkła.
Odwróciłem się na pięcie. Przy świetliku majaczyły trzy postaci. Powinny
być cztery.
Zaraz potem z głębi budynku dobiegł głuchy odgłos.
– John! – krzyknął któryś z chłopaków przerażonym półgłosem. – John!
A ja już wiedziałem, że John nie żyje, nawet nie musiałem patrzeć przez
rozbity świetlik, choć oczywiście wszyscy wybałuszyliśmy ślepia, by po
chwili, bez jednego słowa, popędzić w dół.
John leżał nieruchomy z twarzą na betonie. Już nie jęczał. W mroku
połyskiwała ciemna, mokra plama, płynąca z martwych ust.
– Dajemy nogę – powiedział któryś i wszyscy rzuciliśmy się do wyjścia.
A ja marzyłem tylko, żeby być w domu i schować się pod kołdrę, bo tam
mnie nikt ani nie zobaczy, ani nie złapie. Jak się ma osiem lat, to tak się
właśnie myśli.
Nazajutrz po obiedzie u wszystkich zjawiła się policja. Oczywiście
namówiliśmy się przedtem, że każdy będzie mówił to samo, bo w naszym
przekonaniu byliśmy mordercami.
Jeszcze nigdy tak się nie bałem. Po raz pierwszy w życiu widziałem trupa,
ale nawet nie to napawało mnie przerażeniem. Bałem się, co się stanie, jeśli
nas złapią. Napatrzyłem się na różne historie w telewizji i wyobrażałem
sobie, że zamkną mnie i będę siedział do końca życia. Myślałem, że chyba
lepiej umrzeć, niż pójść do pierdla.
Wcześniej miałem całkiem zwykłe dzieciństwo. Nikt mnie nie
maltretował, nikt nie bił, w ogóle nic z tych rzeczy. Życie toczyło się po
prostu normalnie. Oprócz mnie był jeszcze starszy brat, adoptowany zresztą,
ale dawno już opuścił dom. Zaciągnął się do wojska. Moi rodzice, jak chyba
wszyscy z naszego osiedla w Bermondsey, często gęsto byli na bezrobociu i
nigdy nie śmierdzieli groszem.
Za to ostatnio matka dostała dwie roboty naraz. Przez pięć dni tyrała w
fabryce czekoladek, a w weekendy – w pralni. Stary nocami jeździł taksówką,
a w ciągu dnia łapał, co się dało. Głównie naprawiał ludziom samochody i nie
było dnia, żeby przed domem nie stał jakiś piętnastoletni ford perfect czy
inny hillman, w którym ojciec grzebał.
Ciągle przeprowadzaliśmy się z miejsca na miejsce, zawsze tam, gdzie
była praca. W sumie mieszkałem pod dziewięcioma różnymi adresami i
chodziłem do siedmiu różnych szkół.
Gdy byłem mały, ojciec z mamą przeprowadzili się do Herne Bay, ale się
nie udało i znów trzeba było wrócić do mieszkania z kwaterunku. Mama
Strona nr 6
999538991.001.png
 
NATYCHMIASTOWA AKCJA
akurat zaszła w ciążę i urodziła braciszka, a mnie na rok wysłali do ciotki
Nell, co zresztą nie było takie złe. Ciotka Nell okazała się wspaniała,
mieszkała w Catford, zaraz obok szkoły, ale najlepsze było to, że wieczorami
dawała mi gorące mleko z biszkoptami, co było niesłychanym luksusem.
A my ciągle mieszkaliśmy w komunalnych blokach. Przez kilka
następnych lat – właśnie na osiedlu w Bermondsey. Wtedy to umarł mąż
ciotki Nell – George – który coś tam zapisał mojej matce. Mama postanowiła
kupić kawiarnię, czy raczej jadłodajnię, i przeprowadziliśmy się do Peckham.
Firma upadła, bo ani mama, ani ojciec nie nadawali się do interesu, nawet
własna księgowa zdołała ich oskubać.
Tymczasem zamieszkaliśmy na swoim, to znaczy wynajęliśmy połowę
domu. Na górze mieszkał wuj Bert. Po czynsz przychodził inkasent, złodziej
jak się okazało, bo nie odprowadzał pieniędzy do właściciela, więc znów nas
wyeksmitowano i wylądowaliśmy w tak zwanym komunalnym mieszkaniu
zastępczym.
Z forsą zawsze było krucho. Żywiliśmy się czymś, co mama nazywała
„owsianką misia”, a więc chlebem na mleku z cukrem. Kiedyś odcięto nam
gaz i musieliśmy używać starego grzejnika elektrycznego. Mama kładła go na
podłodze w dużym pokoju, spiralą do góry, że niby siedzimy przy ognisku na
kempingu. Trzymała nad „ogniskiem” rondel i gotowała tę naszą „misiową
owsiankę”. Bardzo mi się to podobało.
Przystąpiłem do pierwszej bandy chłopaków. Przywódca wyglądał jak
wokalista z zespołu Rubettes, a jeden z chłopaków uchodził między nami za
bogacza, bo jego ojciec miał komis ze starymi samochodami w Belham, a co
więcej, był nawet w Hiszpanii na wakacjach. Inny znowu chłopak z naszej
bandy uszkodził sobie wzrok w wypadku i musiał nosić okulary, więc
wszyscy ciągnęli z niego łacha. Tacy to byli moi kolesie, najważniejsi w
całym osiedlu, a ja chciałem tylko być taki jak oni.
Bawiliśmy się najchętniej w lejach bombowych, jak nazywaliśmy domy,
które rozbierano. Czasami zakradaliśmy się do opuszczonych budynków, jak
na przykład do pralni Maxwella przy Long Lane, gdzie śpiewając taki jeden
numer Beatlesów – „Bang, bang, srebrnym młotkiem Maxwella” – tłukliśmy,
co się dało i czym się dało. Oczywiście na wszystkich opuszczonych domach
były napisy „wejście wzbronione”, drzwi i okna pozabijano dechami i blachą
– taką falistą jak już wiecie – i zabezpieczono drutem kolczastym, co
naturalnie tylko nas kusiło i każdy chciał się popisać. Więc właziliśmy na
dachy, wspinaliśmy się po świetlikach i było fajnie, aż jeden chłopak spadł i
się zabił.
Wtedy przystałem do innej bandy. Na początek – żeby pokazać, co jestem
wart – musiałem przyłożyć palącą się zapałkę do ramienia i trzymać, aż skóra
zaskwierczała. Byłem dumny jak paw, że mi się udało, ale kiedy mama
Strona nr 7
999538991.002.png
 
Andy McNab
wróciła z pralni i zobaczyła oparzelinę, wściekła się. Nie rozumiałem
dlaczego.
Zawlokła mnie do domu przywódcy, tego niby wokalisty od Rubettesów, i
zrobiła piekło jego starej. Ta też zaczęła wrzeszczeć i awanturowały się tak
na schodach, podczas gdy ja chichotałem jak głupi w kącie, bo dla mnie
najważniejsze było, że przeszedłem próbę i należę do bandy, a stare niech się
kłócą, jak chcą.
W miarę jak zwiększał się krąg moich znajomych, zacząłem zdawać sobie
sprawę, że mam mniej forsy od innych. Zaczynała się właśnie moda na
skinheadów i wszyscy szaleli za portkami Docker Greena i butami Cherry
Red. Udawałem, że ani jedno, ani drugie wcale mi się nie podoba.
Raz na tydzień chodziliśmy na basen, a zaraz potem cała banda szła na
lody z biszkoptami. Ponieważ nigdy nie miałem pieniędzy, więc co najwyżej
udawało mi się skubnąć biszkopta od któregoś z chłopaków. Lodów, a
kupowało się zawsze firmy Love Heart, w ogóle nie znałem. Któregoś dnia
uzbierałem trochę pieniędzy i wybrałem się specjalnie na lody, ale wtedy się
okazało, że love heartów nie ma, bo ich nie robią. Kupiłem sobie wtedy
batona Aztek i czułem się bardzo dorosły, lecz byłem sam, więc przed nikim
nie mogłem się popisać.
Kiedyś zgłosiłem się do zuchów, i też niewiele z tego wyszło. Co tydzień
trzeba było płacić składkę, ale z tym to jeszcze jakoś mi się udawało. Gorzej,
że we wtorki trzeba było mieć pepegi, bo graliśmy w piłkę. Ja pepegów nie
miałem, więc zwyczajnie gwizdnąłem komuś, ale złapali mnie i zaczęli
pouczać, że „kraść nie wolno, bo to brzydko”, i tak się skończyło z zuchami.
Wiedziałem już, że starsi kumple zarabiają, więc ja też zacząłem
molestować mleczarza z osiedla i którejś niedzieli wziął mnie do pomocy.
Dał mi pół korony, za co zaraz kupiłem sobie magazyn z komiksami, butelkę
coca-coli i baton Mars. Zostało mi ledwie sześć pensów, ale nie żałowałem,
bo warto było. Cola i marsy to były już takie dorosłe rzeczy i ja też czułem
się dorosły, przynajmniej przez ten jeden dzień.
Był taki chłopak w naszej bandzie, co miał błyszczące, odlotowe buty.
Włosy też miał lśniące, jakby dopiero co wyszedł z wanny. U nas kąpiel
urządzano raz w tygodniu, a u niego codziennie, co wydawało mi się szalenie
dziwne. Często zresztą chodziliśmy do niego i kiedyś, gdy jak zwykle
bawiliśmy się w jego pokoju, zauważyłem, że ma dziesięć szylingów w
skarbonce. Z mojego punktu widzenia chłopak był dziany, więc oczywiście
nie przegapiłem okazji i gwizdnąłem mu tę dychę. Nikt nie powiedział ani
słowa.
Kradłem coraz częściej. Mama zwykle kupowała na kredyt w pobliskiej
spółdzielni i kiedy wysyłała mnie po mleko i inne drobiazgi, zawsze brałem
coś jeszcze dla siebie, nie mówiąc jej ani słowa. Wiedziałem, że i tak nie
Strona nr 8
999538991.003.png
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin