Kłodzińska Anna - Błękitne okulary.pdf

(595 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Kłodzińska Anna
Błękitne okulary
864848841.001.png
Motto:
„Co znaczy.
Że chce czegoś człek?
Jak gdyby szło tu o człowieka!
Wszyscy aż po sędziwy wiek.
O złotodajnych.
Śnimy rzekach.
Pragniemy cukru, by tak rzec.
A jakoś dzieje się inaczej.
Chcesz śmiać się.
No to zwykła rzecz.
Że zamiast tego.
Płaczesz.”
Józef Utkin:
Opowieść o rudym Motele” (przełożył Zygmunt Braude)
PROLOG
Dziewczyna była ruda, nieduża, miała bardzo białe, wystające zęby i wesołe oczy,
podcienione na niebiesko. Czapa z lisiego futra chwiała się na jej głowie, kiedy stawiała
niepewne kroki po śliskiej jezdni, pokrytej lodem.
- Sławek, trzymaj, bo lecę! - wołała co chwila, czepiając się płaszcza swego
towarzysza. Oboje byli trochę pijani, nie na tyle jednak, aby stracić poczucie rzeczywistości i
równowagę. Wysiedli na rogu z taksówki, bo na dalszą jazdę zabrakło im pieniędzy.
Podpierając się wzajemnie i wybuchając śmiechem, dobrnęli jakoś do bramy domu,
oznaczonej numerem sześć. Mężczyzna zadarł głowę do góry, popatrzał na ciemne okna
drugiego piętra.
- Śpi - mruknął. - Tak wcześnie i już śpi?
- Albo wyszedł. A przecież miał na nas czekać - powiedziała z rozżaleniem.
- Może zaraz wróci. Wiesz co? - ożywił się nagle. Sięgnął do kieszeni i śmiejąc się
wyciągnął dwa klucze na metalowym kółeczku. - Zrobimy mu kawał.
- Skąd masz jego klucze? - zdziwiła się. I zaraz sobie przypomniała. - To jeszcze od
Sylwestra, prawda?
- Aha. On ma zawsze dwie pary, na wszelki wypadek. Albo dla przyjaciół. Chodź,
schowamy się w mieszkaniu i nastraszymy go. Pomyśli, że złodzieje. Chodź! - pociągnął ją
do bramy.
Chichocząc, popychając się i szepcząc, bo a nuż jednak jest w domu, dotarli wreszcie
na drugie piętro. Mężczyzna zadzwonił kilkakrotnie, ale w mieszkaniu panowała niczym
niezmącona cisza. To ich upewniło, że wyszedł. Zgrzytnął klucz w zamku. Nie zachowując
już ciszy, roz-dokazywani, zrzucili w przedpokoju płaszcze. Dziewczyna zdjęła długie po
kolana, futrzane botki, cisnęła je z rozmachem w kąt i w pończochach pobiegła do kuchni.
Chciało jej się pić; gospodarz tego lokalu zwykle trzymał piwo w kredensie pod oknem.
- Sławek! - zawołała. - Chodź, napijemy się piwa.
Z nagła uderzyła ją cisza, panująca w mieszkaniu. Zdziwiona, wyszła z kuchni,
trzymając dwie butelki Rade-bergera. W pokoju paliło się światło.
- Jesteś tu? - spytała, przystając w progu. - Co robisz? Podeszła bliżej. Mężczyzna stał
nieruchomy obok tapczana, na którym ktoś leżał.
- Odejdź stąd! - mruknął, ale było już za późno. Dziewczyna zrobiła jeszcze parę
kroków i krzyknęła, wypuszczając butelki na podłogę.
- Co on... śpi? - szepnęła, chociaż leżący na tapczanie nie robił wrażenia śpiącego.
Twarz miał wykrzywioną, ściągniętą jakimś grymasem, oczy otwarte, z rozszerzonymi
źrenicami. - O, Boże! Jak on strasznie wygląda... Co mu się stało?
Mężczyzna, który był już teraz zupełnie trzeźwy, pochylił się ostrożnie nad ciałem,
poruszył nozdrzami. Poczuł dziwny, charakterystyczny zapach. Nie znał go, jakiś instynkt
ostrzegał go jednak przed tym zapachem. Było to coś, jak gdyby migdały, olejek migdałowy
czy coś podobnego.
Wyprostował się. Poszukał oczami i znalazł. Kieliszek z resztką gęstego płynu
przywartą do dna leżał na dywanie tuż pod zwisającą w dół, martwą ręką. Mężczyzna
delikatnie dotknął tej ręki i zaraz cofnął dłoń. Zdawało mu się, że dotknął zimnego żelaza.
- Nie żyje. Już od dawna. Zimny.
- Co teraz? - spytała przerażona. - Co zrobimy? Mieliśmy jego klucze... Jezus, Maria,
jeszcze nas posądzą! On się chyba sam zabił? Otruł się czy jak?
- Nie wiem.
Przetarł spocone czoło, rozejrzał się bezradnie dokoła. Nie było widać żadnych śladów
walki, wszystkie meble stały na miejscu, na oknach wisiały zaciągnięte porządnie firanki.
Bielizna i ubranie zmarłego, złożone starannie na krześle, sprawiały wrażenie, że nikt
nieproszony tutaj nie wtargnął, niczyja obca ręka śmierci nie zadała.
Mężczyzna jakby oprzytomniał. Spojrzał na zegarek, westchnął, podszedł do telefonu.
Przez chustkę do nosa ujął słuchawkę i nakręcił dobrze mu znany numer. Potem powiedział:
- Mówi podprokurator Kania. Jestem na Bednarskiej pod szóstym, w mieszkaniu
Wacława Małeckiego. On nie żyje, prawdopodobnie samobójstwo... Tak, Bednarska sześć...
Tak. Czekam tutaj.
Odłożył słuchawkę. Nerwowym ruchem zapalił papierosa. Wypaloną zapałkę schował
do kieszeni, popiół strącał do papierowego lejka, który skręcił z gazety wyjętej z kieszeni
płaszcza. Zastanawiał się, czy nie zaniedbał niczego. Prawda! Piwo.
- Musiałaś je tutaj nieść? - rzekł niechętnie, patrząc na leżące na dywanie butelki.
Schylił się, ujął je przez chustkę, starannie wytarł ślady palców dziewczyny. - Skąd to
wzięłaś?
Bez słowa poprowadziła go do kuchni. Schował butelki, wytarł jeszcze klucz tkwiący
w kredensie i biało lakierowane drzwiczki.
- Załóż botki. I nie dotykaj niczego, słyszysz? Czego jeszcze dotknęłaś, jak weszłaś?
Mów szybko, oni zaraz przyjadą.
- Niczego więcej.
- Na pewno?
- No, tak... Na pewno. Tylko ten kredens i butelki. Sławek, ale co my powiemy, jak
milicja przyjedzie?
- Mówienie zostaw mnie. Chwała Bogu, znam ich nie od dziś. Zresztą, on nie żyje już
dość długo, a myśmy jeszcze godzinę temu byli w klubie. Mamy świadków. A w ogóle
zawracanie głowy! - zdenerwował się nagle. - Ja się będę bał milicji? Ja, prokurator?
Nonsens.
- To po co ścierałeś ślady?
- Żeby niepotrzebnie nie komplikować śledztwa. My wiemy, że jak przyszliśmy, to on
już nie żył. Ale milicji trzeba by to dopiero udowadniać, a twoje odciski palców byłyby w
tym diablo niepotrzebne.
Dziewczyna raz po raz spoglądała bokiem, ostrożnie na twarz zmarłego. Bała się, a
jednocześnie coś ją ciągnęło, aby patrzeć. Twarz była straszna, na pewno będzie jej się potem
śniła całymi nocami; wiedziała o tym dobrze. Mimo to wciąż odwracała głowę w stronę
tapczanu.
- Kiedy on to zrobił? - szepnęła, splatając nerwowo palce. - Przecież wiedział, że
mamy przyjść... I po co, w ogóle... nic z tego nie rozumiem. Zawsze był wesoły, dobrze mu
się powodziło.
- Nie zawsze był wesoły - sprostował. - Od jakiegoś czasu chodził jak struty. Musiał
mieć jakieś... - urwał, przechylił głowę, nasłuchując. Od strony Krakowskiego Przedmieścia
nadlatywał coraz bliżej jęk syreny. - Już są. Nic nie mów, słyszysz?
- A jak mnie zapytają? - zawołała, tracąc panowanie nad sobą. - Przecież nie jestem
niemowa! Co mam mówić?
- Prawdę, oczywiście. Bez tych butelek. Weszliśmy, ty zdejmowałaś w przedpokoju
botki, ja wszedłem do pokoju, zapaliłem światło... potem ty... potem...
- Potem ja weszłam za tobą i zobaczyłam. Więcej i tak nic nie było, bo to piwo...
- Jak się wygadasz z piwem, posądzą cię, że kręcisz. Hanka, błagam cię, mów jak
najmniej! Zostaw wszystko mnie. Nic nie jesteśmy winni, więc musimy się z tego jakoś
wykręcić. Ja i tak nie będę prowadził śledztwa, to nie moja dzielnica. Zresztą... Idą!
Usłyszał na schodach szuranie butów. Potem rozległ się dzwonek, ale prokurator
Kania już otwierał drzwi. Wszedł oficer ze służby kryminalnej, po cywilnemu, i wysoki,
chudy sierżant w mundurze.
Kania obrzucił ich bacznym spojrzeniem. Oficera znał, sierżant się nie liczył.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin