Nałkowska Zofia - ROMANS TERESY HENNERT.rtf

(759 KB) Pobierz

Nałkowska Zofia

Romans

Teresy Hennert

 

 

Julian Gondziłł, dobrze już siwiejący porucznik piechoty, nie był w swym życiu rodzinnym szczęśli­wy. Może po prostu nie miał powołania do stanu mał­żeńskiego. Wystarczyło mu przekroczyć próg domu, aby odchodził go wszelki humor. Był jednak spra­wiedliwy i przyznawał, że trochę winy jest i po jego stronie.

Ale kobieta, która go tam witała — mój Boże, czyż to właściwie była żona?

To była panna służąca, kucharka, praczka — wszel­ka niewolnica, tym jedynie zatroskana, by obiad się nie przestał.

Obiad przestawał się zresztą zawsze.

W ogóle do mieszkania — całkiem realnie rzecz biorąc — wchodziło się przez kuchnię. Więc sprawa jadła i jego zapach narzucały się od pierwszej chwili same przez się.

Ponadto w poprzek tej kuchni przeciągnięte były dwa sznurki, na których o każdej porze dnia i nocy suszyła się jakaś bielizna. Wilgotne płachty, zwisa­jące różne rękawy, nogawice i tasiemki muskały po­rucznika po twarzy, chociaż pochylał głowę, by tego uniknąć.

Z dwóch małych chłopców, jeżeli zdrowy był star­szy, Konrad, to już na pewno chorował młodszy, Wi- tuś. Tak przynajmniej wydawało się żonie, która za­raz kładła dziecko do łóżka. Często zdarzało się, że w łóżkach leżeli obaj. Oto jakie były słodycze ojcos­twa.

Żona, niestety, nie próżnowała nigdy. Kiedy już nie miała nic do roboty, to zawsze jeszcze coś robiła. Były to mianowicie jakieś filety albo, co gorsza, teneryfy.

Porucznik mówił o niej czasami:

              Horyzoncik — taki!

I zakreślał palcem kółko na swej własnej dłoni. Oznaczało to, że sfera zainteresowań jego żony jest równie szczupła, jak rozmiary tego kółka.

Istotnie: wietrzenie, trzepanie, łatanie, szorowanie wszystkiego — były to zadania życia przesłaniające cały świat.

Porucznik Gondziłł miał kiedyś co do swej żony poważne złudzenia, poślubił ją był bowiem z gorą­cej miłości. Wystarczyło przecież kilka lat, by się rozwiały bez śladu. Skrzydła jej ducha służyły, jak u kury, nie do latania, tylko do okrywania piskląt.

Dzisiaj porucznik wierzył tylko w przyjaźń, cenił towarzystwo serdecznych kolegów, przepadał za do­brą kompanią.

Twierdził też, że jego los został właściwie zwich­nięty. Dziedziczne zamiłowanie skłaniało go do pracy na roli, wojna zaś oderwała go od studiów rolniczych, którym się był poświęcił ostatecznie po innych nie­udanych próbach. Przeminione lata oraz małżeństwo i związane z tym obowiązki udaremniały teraz po­wrót na dawniej obraną drogę.

Porucznik był to człowiek dużego wzrostu, już na­bierający tuszy. Twarz swą — pełną, płaską i mimo życiowych przeciwności pogodną — golił niedbale, a rzadkie wąsy nosił dłuższe nieco, niż zalecała mo­da. Jego mundur — za krótki i za ciasny — był cał-

kowicie wypełniony miękkim ciałem. Gdy siadał, wówczas sukno, nie pierwszego gatunku, naciągało się i marszczyło. Gdy wstawał, fałdki pozostawały już na dłużej. Nawet gruby zimowy płaszcz nie oparł się tym przemianom. I czapka wojskowa zatraciła swój przyrodzony kształt, miękką fałdą opadając aż do karku.

Tak odziany, porucznik Gondziłł szedł od pracy szeroką, zalaną słońcem ulicą miasta. Z czarnych wskazówek zegarów, zawisłych po drodze nad chod­nikiem, czytał jasno, że obiad znów się przestaje. Ale nie przyspieszał kroku.

Ludzie wokoło niego wymijali się tłumnie i jakoś bezradnie. Silny, gorący wiatr przedwczesnego dnia wiosennego podrywał kapelusze i szamotał połami zimowego jeszcze odzienia. Paliło słońce, pachniał kurz miejski, na czarnych drzewach krótkie, nagie ga­łęzie ruszały się prędko. Wiosna zaskoczyła świat zupełnie jeszcze nie przygotowany. Gotowe, jak zaw­sze, było tylko niebo ciemnoniebieskie i żywe, wesołe powietrze.

Idąc tym tłumem, oddawał porucznik ukłony woj­skowe różnej jakości.

Wysoko bowiem cenił kryteria wojskowej hierar­chii, jej nieubłaganą i mądrą architekturę. Własny, zbyt niski wobec lat, stopień oficerski poił go, jak źródło zatrute, napojem tajonej goryczy. Dawał mu przecież jednocześnie doświadczać wyszukanej sub­telnie skomplikowanej rozkoszy, w której przenikało się i zazębiało poczucie zwierzchnictwa i subordyna- cji, uległości i panowania, surowej łaskawości i czci pełnego, skwapliwego posłuchu.

^ Stopień porucznika był dla niego miejscem geome- ^ trycznym przełamania się świata na dół i górę, ro­dzajem zera na termometrze losu. Był też żelaznym punktem pośród płynności zjawisk, bazą wszelkiej orientacji.

Gondziłł, podnosząc raz po raz dwa palce do czapki,

czujny był szczególniej na ciepły, dyszący tętent sa­mochodów, unoszących wysokie osobistości wojskowe, tępe i znieruchomiałe w tym mknieniu.

Doznawał zawodu, gdy byli to tylko dygnitarze państwowi lub nieznane, obojętne osobniki cywilne.

W jednym z samochodów ujrzał, powracającego również z ministerstwa, znanego sobie pana Józefa Hennerta. Zdążył oddać i odebrać ukłon. W przelocie melon matowy tamtego uniósł się lekko od ujęcia palców, okrytych ciemną, nieposzlakowaną rękawicz­ką.

              Mój Boże — mruknął sobie Gondziłł — oto pra­wie wiceminister. Kto by pomyślał...

Spotkanie to przypomniało porucznikowi, że pan Nutka, teść owego Hennerta, stary smakosz i kompan doskonały, na pewno znajduje się o tej chwili w „Ede­nie” na obiedzie. Pan Nutka — a z nim i Laterna, fi­lozof, obieżyświat, dziwak, jak mało kto rozumiejący się na dobrych trunkach. Ostatnio zaczął tam bywać nawet generał Chwościk.

Westchnął i pomyślał o pewnych jedynych grzyb­kach solonych i pasztecikach w kruchym cieście. Po­nadto był właśnie dzień kołdunów. Nie. Porucznik westchnął jeszcze raz i zawrócił z drogi.

Szedł teraz szybciej. Po całym jego ciele rozlała się radość powziętej decyzji.

Chociaż poniekąd skrzywdzony przez los, Gondziłł nie miał zupełnie rozwiniętego zmysłu zawiści. Otar­cie się choćby z dala o cudze szczęście czy powodze­nie pokrzepiało go raczej, umacniało w podziwie dla niezwykłych zdarzeń świata. Wystarczał mu idący \ od nich powiew fantazji, usprawiedliwiający lekko­myślność i nieodpowiedzialność. Oddychał przez chwilę atmosferą, w której nagle wszystko wydawało się możliwe, a nic nie było konieczne, atmosferą tak pociągającą.

I teraz jedynie spotkaniu z Hennertem zawdzię­czał, że oto w najlepszym humorze idzie na obiad do „Edenu”.

O              tym Henriercie i jego małżeństwie Gondziłł, gdy­by chciał, mógłby ciekawe opowiedzieć rzeczy. Panią Teresę znał jeszcze za jej czasów pensjonarskich, gdy wysyłana przez matkę, zachodziła często do Latemów pożyczyć parę groszy na obiad. A teraz — wielcy pań­stwo, wysokie progi... Gondziłł rozmyślał o tym do­brodusznie i bez cienia żalu. Nie narzucał się ze swą przyjaźnią. Żył blisko tylko ze starym panem Nutką, którego odmiana losu nie zrobiła dumnym ani nie­dostępnym.

Sam nie byłby uwierzył, że tak wysoko zaj­dzie — myślał o Hennercie. — Czymże był, kiedy że­nił się z Terenią — i na jaką przystał rolę... Właściwy wiceminister — nic naprawdę nie znaczy, robi poli­tykę. — Każdy wie, że wszystkim jest tam Hennert. Wszystko od niego zależy...

Porucznik nagle stanął i wyprężył się w nowym ukłonie. Nie był to jednak ukłon zwykły. Po chwilo­wym zesztywnieniu wojskowym Gondziłł przeobraził się w jednej chwili: oddawszy wojskowości, co jej było, rozwarł grube wargi do serdecznego okrzyku i niedźwiedzie ramiona do objęć.

              Kogoż to ja widzę! sługa pułkownika! — witał młodego, eleganckiego oficera z takim wylaniem, jak­by spotkał rodaka na obczyźnie. Uradował się z całej duszy, rozpromienił po prostu naiwną uciechą „zac­nego chłopa”, która każdego rozbraja.

Toteż pułkownik, szczupły i sztywny w przeciwień­stwie do Gondziłła, ciasno stroczo^iy wpół i przez ra­mię świeżym rzemieniem pasa, rozjaśnił się wyraźnie. W jego uśmiechu, ukazującym zbyt długie, lecz pięk­ne zęby, w uśmiechu prawie czarującym, zaigrał jed­nak odcień pobłażliwej wyższości.

We wzajemnym ujęciu zeszli obaj na skraj chodni­ka i tu Gondziłł oznajmił zupełnie stanowczo, że mia­nowicie już tym razem pułkownik mu się nie wymknie i obaj idą na kołduny do „Edenu”.

Stosunek Gondziłła do pułkownika Omskiego był dość szczególny. Gondziłł poszukiwał jego towarzys-

twa, tęsknił za nim i w pewnej mierze nawet go uwielbiał. W adoracji tej grały oczywiście rolę wybit­ne zasługi wojskowe pułkownika, wysokie odznacze­nia. piękne stosunki w świecie, zadziwiająca w tak młodym wieku kariera.

Ale naprawdę czym innym imponował Gondziłłowi pułkownik. Mógł on mianowicie, jak każdy oficer, wiele wypić, ale miał ten swój jakiś pewien kieliszek, poza który — nie bacząc na żadne okoliczności, sytu­acje i namowy — nie przeszedł nigdy.

Gcndziłł znał ludzi o tęższej głowie, dawał rady kompanom najbardziej nieustraszonym, pułkownika jednak nigdy nie mógł pokonać. Niejeden raz wyda­wało mu się, że oto już, już ma go w ręku — gdy

o              pewnej dowolnej chwili pułkownik stawał się znów niezdobyty, tajemniczy, niezłomny — wówczas, gdy inni wokoło pogrążali się bez pamięci w odmęt pija­tyki. Gondziłł wiele myślał o tym, rozważał tę dziw­ną sprawę. Marzył o pułkowniku, jak o niezdobytej kobiecie.

Złożyło się pomyślnie, że dnia tego pułkonik Om- ski nie był nigdzie na obiad proszony. Przystał więc na zaproszenie Gondziłła, zwłaszcza że był mu już przedtem parokrotnie odmówił.

Drogę mieli niedaleką. Skręcili teraz w ulicę mniej ludną.

              Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ta gotów­ka — mówił teraz Gondziłł. — Pókiśmy byli potrze­bni — a, proszę bardzo! Obiecanki, cacanki, kwiaty — bohaterowie et caetera... Wdzięczność ojczyzny, osad­nictwo wojskowe. Bóg wie nie co! A dziś, kiedy już skóra rodakom na grzbiecie nie cierpnie — ratuj się, kaczka! Nędza, co tu gadać, błyszcząca nędza.

Mówiąc tak Gondziłł nie znajdował w słuchaczu re­zonansu. Twarz pułkownika długa i wąska, o sępim profilu, wysuniętej cokolwiek dolnej szczęce i brwiach pochmurnie ściągniętych, zamknęła się już bez śladu nad poprzednim uśmiechem.

u

              Wypłacono chyba dodatki — powiedział nied­bale, jakby sam niedokładnie pamiętał.

Do znanej biedy życia oficerskiego odnosił się jak do sprawy nieprzyzwoitej, żenującej. Uczuwał wprost skrępowanie, gdy o tym mówiono.

Gondziłł, ze swym krzepiącym wyglądem jowial­nego poczciwca, lubił utyskiwać, krytykować i bia­dać. Pochmurny pułkownik natomiast uważał lojal­nie, że wszystko jest jak najlepiej, a zresztą kto inny jest powołany, by to rozważać.

              Dodatki? — oburzył się zaraz Gondziłł. — Do­datki!

Były one małe, spóźnione i wiele jakichś innych posiadały braków.

Gondziłł bowiem ze swej strony wprost pieścił się tym tematem. Nie był niczym gorszym od innych, troska i upokorzenie nie jego tylko były udziałem. Uczuwał się w swym upośledzeniu podobny do naj­wyższych, zarówno jak do najniższych — i to go krzepiło. Był podniesiony przez pobratymstwo losu z dostojnymi.

Pułkownik ukłonił się teraz pięknej, młodej kobie­cie. Było pusto na ulicy i wyminięcie trwało pewną chwilę. Gondziłł zamilkł i chłonął oczami to zjawisko. Rumieńce na twarzy, wielkie, czarne spojrzenie. Ko­stium popielaty z kortu angielskiego. Mały, czerwo­ny kapelusz.

              Panie pułkowniku, toż to jedwabna kobieta — wołał z entuzjazmem Gondziłł, nie bacząc, że mógł być słyszany.

Twarz pułkownika była jak kamień.

              Jaki szczęśliwy! — nie ustępował porucznik. — Cóż to za oczy, co za proporcje! Postawa, nóżki, szyk — Jezus Maria!

Obejrzał się jeszcze raz, prawie przystanął.

              Któż to jest, do licha?

              Nawet nie pamiętam, jak się nazywa.

              Mój Boże — Gondziłł kręcił głową w naboż-

nyin zachwyceniu. — Aktorka chyba czy w ogóle coś takiego.

              Nie, gdzież tam, nie aktorka. Po prostu urzęd­niczka. Wszystkie panny pracują teraz po minister­stwach... Mam już, nazywa się Sasinówna. Elżbieta.

Gondziłł jeszcze się oglądał — nie wiadomo nawet, czy bardziej zachwycony, czy bardziej zaciekawiony.

Była już daleko — doskonale widzialna w polu jas­nej, pustej ulicy. Wiatr gorący miotał fałdami sukni. Widać było cienkie przeguby nóg, obciągnięte popie­latym połyskiem pończoch ponad popielatym matem pantofelków z irchy. Miała chód lekko się chwiejący. Oscylowanie stanu w biodrach ruchem prawie tane­cznym. Idąc — jakby godziła się na to, że ją ponosi wiatr.

Ona także pasowała do dzisiejszej wiosny — nie tylko niebo i powietrze.

              Urzędniczka — rozczulał się Gondziłł. — Nie wygląda! Ach, pułkowniku drogi, gdybym ja mógł ją gdzieś spotkać.

Pułkownik nawet trochę się zdziwił, ale nie zdawał się oburzony.

              Cóż pan znowu. Ona nie jest tak zupełnie — żeby już całkiem bez ceremonii. Z Kresów, z przy­zwoitej bądź co bądź, choć zbiedniałej rodziny. Sam zresztą znam ją tak mało.

Gondziłł zamilkł. Doprawdy był zbyt natarczywy. Nie mógł wiedzieć, do diabła, jaki rodzaj znajomości łączył pułkownika z tą osobą.

Popatrzył na suchy profil Omskiego jakby z innej strony, z nowym odcieniem szacunku; istotnie on wła­śnie godzien był takiej kobiety, któż mógł zaprzeczyć.

              Może to właśnie ta — pomyślał i prawie się ucieszył.

Tak, dusza Gondziłła pozbawiona była wszel­kiej zawiści. Samo pobliże, sama możliwość triumfu i szczęścia cudzego była dla niego radością.

Weszli do lokalu po kilku drewnianych schodkach okrytych zniszczonym dywanem. Zdjęte płaszcze za­wierzyli służbie poważnej, siwowłosej i brudnej. Puł­kownik zatrzymał się na sekundę przed mętnym zwierciadłem i przygładził włosy.

Ledwie stanęli w progu, uniosło się na ich widok od stołu w głębi wielkie ciało Laterny. Gondziłł też dojrzał go od razu. Wyminęli szybko stoły z biesiad­nikami i porucznik przedstawił nieznajomych. Czynił to tak, jakby odprawiał jakiś obrzęd triumfalny.

              Ależ, panie profesorze — powiedział do Latemy pułkownik z grzeczną swobodą — my chyba jesteś­my sąsiadami. Jakże się cieszę.

              Któż wie o tym lepiej niż ja — zaśmiał się Gon­dziłł promieniejąc radością. Kojarzenie przyjaciół, tworzenie zacnej, wesołej kompanii stanowiło namię­tność jego życia.

Profesor Laterna wyznał, że również rad jest bar­dzo, i w wielkiej swej prawicy mocno uścisnął rękę pułkownika.

Rozmiarami ciała górował nad innymi. Gruby i miękki, łatwy do śmiechu, miał wielką twarz, oczy żywe i młode, a głowę porosłą krótkim, siwym pusz­kiem. Pomimo lat poważnych był ciekawy zarówno spraw, jak ludzi, i wszystko wydawało mu się inte­resujące.

Istotnie, pułkownik zajmował od niedawna pokój przylegający do jego małego mieszkania i zdążył już pociągnąć uwagę profesora swoją osobą.

Czwartym z grona był nikły, suchy, staruszek, pan Seweryn Tarnawa Nutka, „teść Hennerta”, jak zdążył poinformować dyskretnie pułkownika promienieją­cy Gondziłł.

Okazało się, że przybyli nie przeszkadzają w naj­mniejszym stopniu. Przeciwnie. — Zaczynamy właś­nie w tej chwili — gościnnie mówił pan Nutka zapra-

szając do stołu, na którym Gondziłł już przedtem był zauważył stojące ulubione grzybki.

Spotykali się tu często na śniadaniu — w starym, ciemnym, brudnawym, ale pełnym tradycji lokalu, zwabieni wypróbowaną z dawna jakością firmowych dań, sławą tęgiej starki i w ogóle solidną, rodzimą atmosferą.

Słońce dalekiego południa wchodziło tu jak do pod­ziemi. Powietrze ciężkie było od zapachu jadła i sta­rego, przywartego do grubych murów tytoniowego dymu.

W paru niewielkich salach siedzieli za stołami wy­łącznie mężczyźni, starsi przeważnie, koneserzy i sma­kosze, nie dowierzający taniemu blichtrowi wielkich nowoczesnych restauracyj.

Gdy obaj oficerowie już zasiedli i wyrazili nie­zmiernie życzliwej służbie swe chęci, pan Nutka zwrócił się do Gondziłła:

              Wczoraj zięć mój pytał mię o pana — komuni­kował z bliska, konfidencjonalnie. — Ja tam w inte­resy jego nie mieszam się, uchowaj Boże, ale myślę, że musi coś dla pana mieć.

Dla Gondziłła wiadomość ta była wprost sensacyj­na. Oto czego nie oczekiwał!

              A właśnie widziałem przed chwilą pana dyrek­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin