Triumf słońca.doc

(2392 KB) Pobierz
WILBUR SMITH

WILBUR SMITH TRIUMF SŁOŃCA

Z angielskiego przełożyli MARIA I CEZARY FRĄC

WARSZAWA 2006

 

Rebecca wspierała łokcie na parapecie szerokiego okna bez szyb, a gorąco pustyni biło w twarz niczym żar z pieca hutniczego. Wydawało się, że nawet rzeka w dole paruje jak kocioł. Tutaj miała prawie milę szerokości, nastała bowiem pora Wysokiego Nilu. Silny nurt tworzył lśniące wiry na powierzchni. Nil Biały był zielony i cuchnął bagnami, przez które niedawno przepłynął i które zajmowały obszar wielkości Belgii. Arabowie nazywali to rozległe trzęsawisko Bahr el Ghazal, a Brytyjczycy Sudem.

W chłodnych miesiącach ubiegłego roku Rebecca wyprawiła się z ojcem w górę rzeki do miejsca, gdzie Nil Biały wypływa z bagien. Dalej na południe rozciągały się nienaniesione na mapę bezdroża. Tam kanały i laguny Sudu pokrywał gęsty kożuch pływających wodorostów, które wciąż się przesuwały, skrywając drogi wodne przed wszystkimi prócz najsprawniejszych, najbardziej doświadczonych nawigatorów. Ten wodny, malaryczny świat był królestwem krokodyli i hipopotamów, niezliczonych gatunków ptaków, pięknych i groteskowych, a także dziwnych, ziemnowodnych antylop sitatunga o spiralnych rogach, kudłatej sierści i wydłużonych racicach, przystosowanych do życia na rozlewiskach. Rebecca odwróciła głowę i pukiel jasnych, gęstych włosów przysłonił jej oko. Odgarnęła go na bok i popatrzyła w dół nurtu, gdzie spotykały się dwie wielkie rzeki. Widok nie przestawał jej intrygować, choć oglądała go codziennie od dwóch długich lat. Środkiem koryta żeglowała wielka tratwa wodorostów. Prąd porwał ją z bagien i niósł na północ, gdzie miała rozpaść się na kataraktach, które przerywają gładki nurt rzeki. Rebecca śledziła ją wzrokiem aż do zbiegu dwóch Nilów.

  Drugi Nil płynął ze wschodu, świeży i słodki jak górski strumień, który był jego źródłem. W porze Wysokiego Nilu woda miała szaroniebieski kolor, od pyłu wymytego z gór Abisynii. Od tej barwy rzeka wzięła swoją nazwę. Nil Błękitny, choć nieco węższy od swojego bliźniaka, i tak stanowił ogromną drogę wodną. Rzeki schodziły się u szczytu trójkąta, na którym leżało Miasto Trąby Słoniowej, Chartum. Dwa Nile nie mieszały się od razu. Jak okiem sięgnąć, płynęły obok siebie w jednym korycie. Zachowywały odrębne kolory i własny charakter aż do leżących dwadzieścia mil dalej skał przełomu Szabluka, gdzie w końcu łączyły się w burzliwym związku.

- Nie słuchasz, kochanie — powiedział ostro jej ojciec.

Rebecca odwróciła się z uśmiechem.

— Wybacz, tato, zamyśliłam się.

  — Wiem, wiem. Nastały trudne czasy — przyznał. — Ale musisz stawić im czoło. Już nie jesteś dzieckiem, Becky.

  — Nie jestem — zgodziła się z żarem w głosie. Nie miała zamiaru się skarżyć, nigdy się nie skarżyła. — W zeszłym tygodniu skończyłam siedemnaście lat. Mama wyszła za mąż w tym samym wieku.

  — A teraz ty zajmujesz jej miejsce jako pani tego domu. — Na jego twarzy odmalowała się rozpacz, gdy wspomniał ukochaną żonę i jej straszną śmierć.

  — Drogi tato, właśnie użyłeś obosiecznego argumentu — zaśmiała się. -- Skoro jest tak, jak mówisz, czy możesz żądać, żebym cię zostawiła?

  David Benbrook przez chwilę był zakłopotany, ale zaraz potem odpędził smutki i roześmiał się razem z nią. Była taka bystra i śliczna, że nieczęsto potrafił się jej oprzeć.

  —              Jesteś tak podobna do matki. — Stwierdzenie to zwykle

pełniło funkcję białej flagi, ale w tym wypadku zapoczątkowało

wyliczanie argumentów. Rebecca odwróciła się w stronę okna; nie

ignorowała ojca, ale słuchała półuchem. Teraz, gdy przypomniał

o grożącym im poważnym niebezpieczeństwie, zimne szpony

strachu ścisnęły jej serce na widok drugiego brzegu Nilu.

  Dochodzące do samej rzeki zabudowania tubylczego miasta Omdurmanu, mające barwę otaczającej je pustyni, wydawały się maleńkie niczym domki dla lalek i falowały w gorącym powietrzu.

Pomimo odległości groźba biła z nich równie mocno jak żar ze słońca. Bębny dudniły bez chwili przerwy, we dnie i w nocy, bezustannie przypominając o śmiertelnym niebezpieczeństwie, które zawisło nad mieszkańcami Chartumu. Łoskot niósł się ponad wodą niczym bicie serca samego potwora. Rebecca potrafiła sobie wyobrazić, jak potwór siedzi pośrodku swojej sieci, patrząc na nich pożądliwym wzrokiem, fanatyk z nieugaszonym pragnieniem ludzkiej krwi. Niebawem on i jego wyznawcy przyjdą po nich. Zadrżała i skupiła uwagę na głosie ojca.

  — Oczywiście przyznaję, że odziedziczyłaś po matce odwagę i upór, Becky, ale pomyśl o bliźniaczkach. Pomyśl o dziewczynkach. To teraz twoje dzieci.

  — Dobrze wiem, że jestem za nie odpowiedzialna — wybuchła, po czym równie szybko zdusiła złość. Znowu się uśmiechnęła, a jej uśmiech zawsze zmiękczał serce ojca. — Ale myślę również o tobie. — Stanęła przy jego krześle i położyła mu rękę na ramieniu. — Jedź z nami, tato.

  — Nie mogę, Becky. Jestem konsulem generalnym Jej Królewskiej Mości. Muszę zostać. To mój święty obowiązek. Moje miejsce jest tutaj, w Chartumie.

  — W takim razie moje też — odparła krótko i pogłaskała go po głowie. Czuprynę wciąż miał gęstą i sprężystą, niegdyś czarną, dziś przetykaną siwizną. Był przystojnym mężczyzną, a ona często szczotkowała mu włosy, a także przycinała i podwijała wąsy z taką dumą, z jaką kiedyś robiła to jej matka.

  David westchnął i już miał zaprotestować, gdy przez otwarte okno wpadły przeraźliwe dziecięce piski. Oboje zamarli. Znajome głosy przeszyły im serca. Rebecca pospieszyła do drzwi, a David zerwał się z krzesła za biurkiem. Po chwili odprężyli się, bo krzyki rozbrzmiały na nowo i usłyszeli w nich podniecenie, nie strach.

— Są na wieży obserwacyjnej.

— Nie wolno im tam wchodzić! — zawołał David.

  — Jest wiele miejsc, do których nie wolno im zaglądać — zgodziła się Rebecca — i właśnie tam najczęściej można je znaleźć. — Wyszła z pokoju na wyłożony kamiennymi płytami korytarz. Kręcone schody na drugim końcu prowadziły na wieżyczkę. Rebecca podkasała spódnicę, zwinnie i szybko pokonując kolejne stopnie. Ojciec podążył za nią bardziej statecznym krokiem. Wyszła w palące słońce na górny balkon wieżyczki.  Bliźniaczki tańczyły niebezpiecznie blisko niskiej balustrady. Rebecca chwyciła je za ręce i pociągnęła do tyłu. Rozejrzała się z wyżyn pałacu konsularnego. W dole leżały minarety i dachy Chartumu. Wstęgi Nilu Białego i Błękitnego ciągnęły się po horyzont.

Saffron spróbowała wyszarpnąć rękę.

  — Ibis! — krzyknęła. — Patrz, płynie Ibis. — Była wyższa, ciemniejsza od siostry bliźniaczki, nieokiełznana i krnąbrna jak chłopak.

  — Nieustraszony Ibis — pisnęła filigranowa, jasnowłosa Amber. Jej głos miał melodyjne brzmienie, nawet gdy była podekscytowana. — To Ryder na Nieustraszonym Ibisie.

  — Dla ciebie pan Ryder Courtney — poprawiła Rebecca. — Nie wolno ci nazywać dorosłych po imieniu. I żebym nie musiała wam tego powtarzać. — Ale siostry nie wzięły reprymendy do serca. Spoglądały z niecierpliwością w górę Nilu Białego, skąd płynął ładny biały parowiec.

  — Wygląda jak zrobiony z lukru — powiedziała Amber, rodzinna ślicznotka o anielskich rysach, zadartym nosku i dużych niebieskich oczach.

  — Mówisz to za każdym razem — zauważyła Saffron bez cienia urazy. Była przeciwieństwem Amber: miała oczy koloru ciemnego miodu, drobne piegi na policzkach i szerokie, skore do śmiechu usta. Popatrzyła na Rebeccę z szelmowskim błyskiem w tych miodowych oczach. — Ryder jest twoim amantem, prawda? — „Amant" był najnowszym dodatkiem do jej słownika, stosowanym wyłącznie w odniesieniu do Rydera Courtneya.

  Rebecca uważała to określenie za pretensjonalne i dziwnie irytujące.

  — Wcale nie! — zaprzeczyła wyniośle, żeby ukryć rozdrażnienie. — I nie bądź zuchwała, smarkulo.

  — Wiezie tony jedzenia! — Saffron wskazała na sznur czterech płaskodennych barek holowanych przez Ibisa.

  Rebecca puściła ręce bliźniaczek i ocieniła oczy przed blaskiem. Saffron miała rację. Przynajmniej na dwóch barkach piętrzyły się worki sorgo zwanego durrą, będącego podstawową rośliną zbożową w Sudanie. Dwie pozostałe wiozły różnorodny ładunek. Ryder zaliczał się do najzamożniej szych przedsiębiorców prowadzących handel na obu rzekach. Miał wiele faktorii, rozproszonych na przestrzeni stu mil wzdłuż Nilu, od dopływu Atbara na północy po Gondokoro i daleką Equatorię na południu, a także na wschodzie nad Nilem Błękitnym, od Chartumu po wyżyny Abisynii. David wszedł na balkon.

  —              Dzięki Bogu, że przybył — rzekł cicho. — To wasza ostatnia

szansa ucieczki. Courtney zabierze was wraz z setkami uchodźców

w dół rzeki, poza zasięg szponów Mahdiego.

  W tej chwili zza rzeki napłynął huk armatniego wystrzału. Odwrócili się szybko i zobaczyli obłok dymu nad jednym z dział derwiszów po drugiej stronie Nilu Białego. Chwilę później fontanna wody wystrzeliła sto jardów przed dziobem parowca. Piana była zabarwiona na żółto przez kwas pikrynowy z wybuchającego pocisku.

  Rebecca poderwała rękę do ust, żeby zdusić krzyk trwogi, a David powiedział szyderczo:

              Módlmy się, żeby celowali nie lepiej niż zwykle.

Działa baterii derwiszów kolejno podjęły ostrzał i woda wokół

niewielkiego statku zagotowała się od eksplodujących pocisków. Odłamki smagały rzekę jak tropikalny deszcz.

  Potem zagrzmiały wyzywająco wszystkie wielkie bębny armii Mahdiego i ryknęły trąby ombeja. Spomiędzy zabudowań wypadli jeźdźcy na koniach i wielbłądach. Galopowali brzegiem rzeki, równolegle do Ibisa.

  Rebecca pobiegła na drugi koniec balkonu do trójnogu z długą mosiężną lunetą wycelowaną w cytadelę wroga. Stanęła na palcach, żeby dosięgnąć do okularu, i szybko nastawiła ostrość. Zobaczyła liczną jazdę derwiszów, na wpół przesłoniętą przez chmury czerwonego pyłu, który wzbijały kopyta galopujących wierzchowców. Widziała zaciekłe, smagłe twarze jeźdźców, widziała usta miotające przekleństwa i pogróżki, i słyszała ich straszny okrzyk wojenny:

  —              Allah akbarl Nie ma bóstwa innego niż Bóg, a Mahomet jest

jego Prorokiem!

  Jeźdźcy byli ansarami, czyli pomocnikami, elitarną strażą przyboczną Mahdiego. Wszyscy mieli na sobie dżibby, łaciate szaty, które miały przypominać łachmany noszone na początku tego dżihadu przeciwko niewiernym, bezbożnym, niewierzącym. Uzbrojeni tylko we włócznie i kamienie, w ciągu minionego półrocza rozgromili i wycięli w pień trzy armie niewiernych. Teraz oblegali Chartum i chlubili się swoimi łaciatymi strojami, stanowiącymi symbol ich bezprzykładnej odwagi oraz wiary w Allaha i jego Mahdiego, Oczekiwanego. Wymachiwali dwuręcznymi mieczami i strzelali z karabinów Martini-Henry, które zdobyli na pokonanych wrogach.

  W czasie wielu miesięcy oblężenia Rebecca niejeden raz widziała podobne buńczuczne pokazy, dlatego skierowała lunetę w górę rzeki, szukając wśród gejzerów wody i pary otwartego mostka parowca. Ryder Courtney, wsparty o reling, z lekkim rozbawieniem śledził wysiłki ludzi, którzy chcieli go zabić. W pewnej chwili wyprostował się i wyjął z ust długie czarne cygaro. Powiedział coś do sternika, który posłusznie zakręcił kołem, i długi kilwater Ibisa zaczął zakrzywiać się w stronę Chartumu.

  Na przekór docinkom Saffron widok Rydera Courtneya nie wzbudził w jej sercu miłosnego drżenia. Rebecca uśmiechnęła się w duchu. Wątpię, czy potrafiłabym je rozpoznać, pomyślała. Uważała, że jest odporna na takie przyziemne emocje. A jednak zimna krew Rydera w obliczu zagrożenia wprawiła ją w podziw, a zaraz potem ogrzało ją ciepłe uczucie przyjaźni. Przecież możemy być przyjaciółmi, to nic zdrożnego, pomyślała uspokajająco i nagle zatroskała się o jego bezpieczeństwo.

  —              Boże, błagam, miej go w opiece w tym oku cyklonu —

szepnęła, a Bóg wysłuchał jej prośby.

  Na jej oczach stalowy odłamek szrapnela przebił komin tuż nad głową Rydera i z poszarpanej dziury rzygnął czarny dym. Ryder nawet się nie obejrzał, tylko wsunął cygaro do ust i wypuścił długą smużkę siwego dymu, porwaną przez wiatr. Miał na sobie przybrudzoną białą koszulę, rozpiętą pod szyją, z podwiniętymi rękawami. Kciukiem zsunął na tył głowy kapelusz o szerokim rondzie, upleciony z palmowych liści. Na pierwszy rzut oka wyglądał na krępego, ale było to złudzenie wywołane szerokością barków i obwodem muskularnych ramion. Wąskie biodra i wzrost, jakim górował nad arabskim sternikiem, zadawały kłam temu wrażeniu.

  David złapał za ręce młodsze córki i przechylił się nad balustradą, wdając w głośną rozmowę z osobą stojącą na dziedzińcu pałacu.

  —              Drogi generale, czy pańscy kanonierzy mogliby odpowiedzieć ogniem, żeby odciągnąć uwagę od statku pana Courte-

neya? — Jego ton wyrażał głęboki szacunek.

  Rebecca spojrzała w dół i zobaczyła, że ojciec zwraca się do dowódcy egipskiego garnizonu, broniącego miasta. Generał „Chińczyk" Gordon był bohaterem imperium, zwycięzcą wielu wojen w różnych częściach świata. Przydomku dorobił się w Chinach, gdzie dowodził legendarną Niezwyciężoną Armią.

  Generał, w czerwonym fezie z kitą, wyszedł ze sztabu w południowym skrzydle pałacu.

  —              Rozkazy już zostały wydane. — Odpowiedź, krótka i rzeczowa, zdradzała irytację. Gordonowi nikt nie musiał przypominać o obowiązkach.

  Rebecca wyraźnie usłyszała każde słowo. Podobno generał wcale nie musiał wytężać głosu, żeby słyszano go w zgiełku na polu bitwy.

  Parę minut później stanowiska egipskiej artylerii na nabrzeżu rozpoczęły sporadyczny ogień. Dysponowały przestarzałymi działami małego kalibru, sześciofuntowymi górskimi armatami Kruppa; amunicja była stara, a jej zapas skromny, przy czym trafiało się wiele niewybuchów. Mimo wszystko w oczach kogoś, kto przywykł do nieudolności egipskiego garnizonu, artylerzyści strzelali zaskakująco celnie. Kilka chmur czarnego dymu zasnuło czyste niebo wprost nad bateriami derwiszów — kanonierzy po obu stronach mieli wiele miesięcy na wstrzelanie się w pozycje przeciwnika. Ogień nieprzyjacielski znacznie osłabł. Biały parowiec bez szwanku dotarł do zbiegu dwóch rzek. Sznur barek podążył za nim, gdy skręcił ostro na sterburtę, wchodząc w ujście Nilu Błękitnego. Zabudowania miasta szybko zasłoniły go przed armatami na zachodnim brzegu. Baterie derwiszów umilkły, pozbawione celu.

  —              Możemy zejść na dół, żeby się przywitać? — Saffron już ciągnęła ojca ku schodom. — Chodź, Becky, przywitajmy się z twoim amantem.

  Spiesząc przez zaniedbane, spalone słońcem ogrody pałacu, ojciec i córki zobaczyli, że generał Gordon na czele grupy egipskich oficerów również kieruje się do portu. Tuż za bramą uliczkę tarasował martwy koń. Leżał tam od dziesięciu dni, zabity przez zbłąkany pocisk. Brzuch miał wzdęty, w otwartych ranach lęgły się białe larwy. W powietrzu brzęczała gęsta chmara niebieskich much. Smród padliny mieszał się z zapachami oblężonego miasta. Rebecca z trudem wciągała powietrze, żołądek podchodził jej do gardła. Zapanowała nad mdłościami, żeby nie przynieść wstydu sobie i urzędowi ojca.

  Bliźniaczki prześcigały się w pantomimie ilustrującej obrzydzenie. Krzyczały: „Fuj!" i „Ale śmierdzi!", a potem zgięte wpół wydawały realistyczne odgłosy towarzyszące wymiotom. Piszczały z radości, zachwycone swoją błazenadą.

  —              Zmykajcie, małe dzikuski! — David spojrzał na nie groźnie i potrząsnął laską ze srebrną główką. Wrzasnęły w udawanym

przestrachu, potem pobiegły w kierunku portu, przeskakując nad stosami gruzu z ostrzelanych, spalonych domów. Rebecca i David szli za nimi wolniejszym krokiem. Nim minęli komorę celną, napotkali tłumy zmierzające w tę samą stronę.

  Była to zbita ludzka rzeka złożona z żebraków i kalek, niewolników i żołnierzy, bogatych kobiet w towarzystwie sług, skąpo odzianych prostytutek z plemienia Galla, matek z niemowlętami na plecach, ciągnących za sobą zawodzące dzieci, urzędników rządowych i grubych handlarzy niewolników w złotych pierścieniach z diamentami. Wszystkim przyświecał jeden cel: zobaczyć ładunek przywieziony przez parowiec i sprawdzić, czy nie nadarzy się okazja ucieczki z małego piekła, jakim stał się Chartum.

  Bliźniaczki szybko zginęłyby w tłumie, dlatego David posadził Saffron na ramionach, a Rebecca złapała Amber za rękę i dalej ruszyli razem. Ludzie rozpoznawali wysoką, imponującą sylwetkę konsula i ustępowali mu z drogi. Dzięki temu Benbrookowie zjawili się na nabrzeżu tylko kilka minut po generale Gordonie, który przywołał ich do siebie.

  Nieustraszony Ibis dotarł do spokojniejszej, osłoniętej wody pół kabla od brzegu i oddał hol. Cztery barki zakotwiczyły w szeregu za rufą, zwrócone dziobami pod silny prąd Nilu Błękitnego. Ryder Courtney rozstawił uzbrojonych strażników na wszystkich barkach, żeby chronili ładunek przed rozszabrowaniem, a następnie ujął koło sterowe i podprowadził parowiec do brzegu.

  Gdy tylko znalazł się w zasięgu głosu, bliźniaczki wrzasnęły na powitanie:

              Ryder! To my! Przywiozłeś prezenty?

  Usłyszał je pomimo gwaru i zaraz potem wypatrzył Saffron na ramionach ojca. Wyjął cygaro z ust, rzucił je za burtę, po czym pociągnął sznur syreny, wypuszczając świszczący strumień pary, i posłał dziewczynce całusa.

Saffron chichotała i wierciła się jak szczenię.

  —              Czyż nie jest najszykowniejszym amantem na świecie? —

Popatrzyła na starszą siostrę.

  Rebecca puściła uwagę mimo uszu. Ryder spojrzał na nią i zerwał kapelusz z gęstych i ciemnych, lśniących od potu kędziorów. Osłonięty przez kapelusz pasek jasnej skóry na czole odcinał się wyraźnie od reszty twarzy i rąk, opalonych przez pustynne słońce na kolor polerowanego teku. Rebecca odwzajemniła uśmiech i dygnęła. Saffron ma rację: Ryder naprawdę jest przystojny, zwłaszcza kiedy się uśmiecha, pomyślała, ale robią mu się zmarszczki w kącikach oczu. Jest taki stary. Musi mieć ze trzydzieści lat.

  — Chyba ma do ciebie feblika — Amber z powagą wygłosiła swoją opinię.

  — Tylko nie zaczynaj znowu z tymi horrendalnymi bzdurami, mademoiselle — przestrzegła ją Rebecca.

  — Horrendalne bzdury, mademoiselle — powtórzyła cicho Amber i przy pierwszej okazji wykorzystała te słowa przeciwko Saffron.

Ryder Courtney koncentrował uwagę na cumowaniu. Ustawił statek pod prąd, odpowiednio przesuwając dźwignię przepustnicy, a potem przekręcił koło i pozwolił, żeby dryfował bokiem, dopóki stalowa burta nie zetknęła się z obijaczami wiszącymi wzdłuż kei. Załoga rzuciła cumy ludziom na brzegu. Ryder przesunął rączkę telegrafu, przesyłając wiadomość do maszynowni, i Jock McCrump wytknął głowę z luku. Twarz miał czarną od smaru.

— Tak, kapitanie?

  — Utrzymuj ciśnienie pary, Jock. Nie wiadomo kiedy będziemy musieli stąd zwiewać.

  — Tak jest, kapitanie. Nie mam ochoty oglądać na pokładzie bodaj jednego z tych śmierdzących dzikusów. — Jock kłębkiem bawełnianych odpadów wytarł smar z wielkich, stwardniałych dłoni.

  — Teraz ty dowodzisz — powiedział Ryder i przeskoczył nad relingiem. Ruszył w kierunku generała Gordona, który czekał w otoczeniu sztabu. Nie zrobił tuzina kroków, gdy tłum zamknął się wokół niego i uwięził go niczym rybę w saku.

Egipcjanie i inni Arabowie szarpali go za ubranie.

  — Efendi, proszę, efendi, mam dziesięcioro dzieci i cztery żony. Zabierz nas na swoim pięknym statku — błagali po arabsku i w łamanym angielskim. Podsuwali mu pod nos pliki banknotów. — Sto egipskich funtów. To wszystko, co mam. Weź, efendi, a moje modły o twoje długie życie popłyną do Allaha.

  — Złote suwereny twojej królowej! — proponował inny, potrząsając płóciennym workiem jak tamburynem.

  Kobiety zdejmowały biżuterię — ciężkie złote bransolety, pierścienie i naszyjniki skrzące się od szlachetnych kamieni.

  —              Tylko ja i moje maleństwo. Zabierz nas, wielki panie. —

Podsuwały mu niemowlęta, kwilące biedactwa z policzkami zapadniętymi z niedożywienia, z wybroczynami i otwartymi wrzodami

na skórze, w pieluchach żółtych jak tytoń od rzadkiego kału

zdradzającego cholerę. Jedna z kobiet przewróciła się i upuściła

dziecko prosto pod nogi napierających ludzi. Krzyki maleństwa

stawały się coraz słabsze, gdy tłum je tratował. Wreszcie podkuty

gwoździami sandał zmiażdżył kruchą czaszkę i dziecko umilkło,

leżąc w pyle jak porzucona lalka.

  Ryder Courtney ryknął z wściekłości i zaczął wymachiwać zaciśniętymi pięściami. Jednym ciosem w szczękę powalił tureckiego kupca, potem opuścił ramię i wbił się w tłum. Niektórzy uskakiwali mu z drogi, a inni zawracali w kierunku Nieustraszonego Ibisa, chcąc wedrzeć się na pokład.

  Jock McCrump czekał na nich przy relingu z kluczem ślusarskim w garści i pięcioma członkami załogi za plecami, uzbrojonymi w bosaki i toporki strażackie. Trzasnął w głowę pierwszego śmiałka, który próbował wskoczyć na pokład. Pechowiec spadł w wąską lukę pomiędzy burtą i kamiennym nabrzeżem. Zniknął pod powierzchnią wody i już się nie wyłonił.

  Ryder zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa i chciał wrócić na statek, nie mógł jednak przebić się przez zbity gąszcz ciał.

              Jock, odbij od brzegu i zakotwicz przy barkach!

  Jock usłyszał go mimo panującej wrzawy i pomachał kluczem na znak, że rozumie. Pobiegł na mostek i wydał zwięzłe rozkazy członkom załogi. Nie tracili czasu na odcumowanie, tylko precyzyjnymi uderzeniami toporków przecięli liny łączące statek z brzegiem. Prąd obrócił dziób, ale zanim Nieustraszony Ibis zaczął słuchać steru, jeszcze kilku śmiałków spróbowało przeskoczyć nad poszerzającą się luką. Czterech wpadło do wody i bystry nurt poniósł ich w dół rzeki. Jeden złapał się relingu i wisiał za burtą, próbując wciągnąć się na pokład, błagając załogę o zmiłowanie.

  Baczit, arabski bosman, stanął nad nim i ciął toporkiem po prawej dłoni. Schludnie odrąbane cztery palce spadły na pokład jak brązowe kiełbaski. Mężczyzna z wrzaskiem runął do rzeki. Baczit wykopnął palce za burtę, wytarł toporek o dół długiej szaty, a potem podszedł do kabestanu dziobowej kotwicy. Jock ustawił parowiec w poprzek nurtu i podpłynął do barek, żeby zakotwiczyć przy pierwszej.

  Ludzie wyli z rozpaczy, ale Ryder piorunował ich wzrokiem i zaciskał pięści. Już wiedzieli, co zapowiada ten gest, dlatego odsuwali się na bezpieczną odległość. Generał Gordon tymczasem rozkazał zaprowadzić porządek. Żołnierze szli w szeregu, z bagnetami na lufach karabinów, kolbami tłukąc każdego, kto stanął im na drodze. Tłum rozpierzchnął się i zniknął w wąskich uliczkach miasta. Zostało martwe niemowlę z zawodzącą, zakrwawioną matką i pół tuzina jęczących rannych, którzy siedzieli w kałużach własnej krwi. Turek powalony przez Rydera leżał spokojnie na wznak, charcząc głośno.

  Ryder rozejrzał się w poszukiwaniu Davida i jego córek, ale konsul miał dość zdrowego rozsądku, żeby zabrać rodzinę w bezpieczne mury pałacu, gdy tylko zaczęły się zamieszki. Ryder odetchnął z ulgą. Zaraz potem zobaczył generała Gordona, prze-stępującego nad zwałami śmieci i ciałami poszkodowanych.

— Dzień dobry, generale.

  — Jak się pan miewa, Courtney? Cieszę się, że pana widzę. Mam nadzieję, że podróż była przyjemna.

  — Bardzo przyjemna. Bez problemów przeszliśmy przez Sud. O tej porze roku koryto jest porządnie przemyte. Nie musieliśmy przeciągać statku na kotwicy zawoźnej. — Żaden z nich nawet nie wspomniał o ostrzale baterii derwiszów ani o zamieszkach, które przywitały parowiec w mieście.

  — Ma pan duży ładunek? — Gordon, o sześć cali niższy od Rydera, spoglądał na niego swoimi niezwykłymi oczami. Były stalowoniebieskie jak pustynne niebo w południe. Niewielu ludzi potrafiło wymazać je z pamięci. Ich hipnotyzujące, przenikliwe spojrzenie stanowiło zewnętrzną oznakę niezłomnej wiary Gordona w siebie i w Boga.

Ryder natychmiast zrozumiał wagę pytania.

  —              Mam na barkach tysiąc pięćset worków durry, każdy worek

o wadze dziesięciu kantarów. — Arabski kantar równał się w przybliżeniu cetnarowi.

  Oczy Gordona zaiskrzyły się niczym szlifowane szafiry, gdy uderzył trze inką o udo.

  —              Doskonale. W garnizonie i w mieście kończy się żywność. Pański ładunek pomoże nam dotrwać do czasu przybycia odsieczy z Kairu.

Ryder Courtney zamrugał zaskoczony tą optymistyczną oceną sytuacji. W mieście przebywało blisko trzydzieści tysięcy ludzi. Nawet na głodowych racjach zjadali sto worków w jeden dzień. Ostatnie komunikaty odebrane przed przecięciem linii telegraficznej przez derwiszów mówiły, że kolumna odsieczy gromadzi się w delcie i jeszcze przez kilka tygodni nie będzie gotowa do wymarszu na południe. Chartum leżał w odległości ponad tysiąca mil od Kairu. Wojsko musiało pokonać katarakty i przebyć Matkę Kamieni, to straszliwe pustkowie, a następnie przebić się przez hordy derwiszów strzegących brzegów Nilu. Dopiero wtedy będą mogli pomyśleć o zakończeniu oblężenia. Tysiąc pięćset worków durry w żaden sposób nie wyżywi mieszkańców Chartumu przez czas nieokreślony. Nagle Ryder zrozumiał, że optymizm jest najlepszą bronią Gordona. Człowiek jego pokroju nie mógł sobie pozwolić na poddanie się rozpaczy w tym beznadziejnym położeniu.

Pokiwał głową na znak zgody.

  — Czy zezwala mi pan na sprzedaż ziarna, generale? — W mieście wprowadzono stan wojenny i dystrybucja żywności bez pozwolenia Gordona nie wchodziła w rachubę.

  — Nie mogę wyrazić zgody. Mieszkańcy mojego miasta głodują. — Ryder zwrócił uwagę na użycie zaimka dzierżawczego. — Jeśli zacznie pan sprzedaż, ziarno zostanie wykupione przez zamożnych kupców ze szkodą dla biedoty. Racje muszą być równe dla wszystkich. Będę nadzorować dystrybucję. Nie mam innego wyboru, jak zarekwirować cały pański ładunek zboża. Oczywiście zapłacę uczciwą cenę.

  Ryder przez długą chwilę patrzył na niego bez słowa. Wreszcie odzyskał mowę.

— Uczciwą cenę, generale?

  — Pod koniec ostatnich zbiorów worek durry na sukach w tym mieście kosztował sześć szylingów. To była i jest uczciwa cena.

  — Pod koniec ostatnich zbiorów nie było wojny ani oblężenia — zripostował Ryder. — Generale, sześć szylingów nijak się ma do wygórowanej ceny, jaką zmuszony byłem zapłacić za sorgo. Nie rekompensuje również trudów związanych z transportem i nie zapewnia mi uczciwego zarobku, do jakiego mam prawo.

  — Jestem pewien, Courtney, że sześć szylingów za worek da panu wcale przyzwoity zysk. — Gordon spojrzał na niego twardo — w mieście wprowadzono stan wojenny, a spekulacja i robienie zapasów karane są śmiercią.

  Ryder zdawał sobie sprawę, że nie jest to czcza pogróżka. Widział wielu ludzi chłostanych albo traconych w trybie doraźnym za zaniedbanie obowiązków bądź łamanie zarządzeń wydanych przez tego niewysokiego mężczyznę. Gordon rozpiął kieszeń na piersi mundurowej bluzy i wyjął notes. Napisał coś szybko, wydarł kartkę i podał ją Ryderowi.

  — To skrypt dłużny na sumę czterystu pięćdziesięciu funtów egipskich. Należność wypłacona zostanie przez skarbiec chedywa w Kairze — oznajmił z ożywieniem. Chedyw był władcą Egiptu. — Co z resztą ładunku, panie Courtney?

  — Kość słoniowa, dzikie ptaki i zwierzęta — odparł Ryder z goryczą.

  — Może je pan rozładować do swoich magazynów. W obecnej chwili nie jestem zainteresowany, choć później być może trzeba będzie zabić zwierzęta, żeby dać mięso mieszkańcom. Kiedy parowiec i barki będą gotowe do drogi?

  — Do drogi, generale? — Ryder zbladł pod opalenizną; domyślał się, co zaraz nastąpi.

  — Rekwiruję pańskie statki do przewiezienia uchodźców w dół rzeki — wyjaśnił Gordon. — Pan z kolei może zarekwirować odpowiednią ilość sągów drewna do palenia pod kotłami. Zapłacę po dwa funty za pasażera. Szacuję, że może pan zabrać pięćset kobiet, dzieci i głów rodzin. Osobiście rozpatrzę potrzeby mieszkańców i zadecyduję, kto ma pierwszeństwo.

  — Zapłaci mi pan kolejnym skryptem, generale? — zapytał Ryder ze słabo zawoalowaną ironią.

  — W rzeczy samej, Courtney. Będzie pan czekał w Metemmie na kolumnę odsieczy. Moje parowce już tam cumują. Cieszy się pan sławą doskonałego pilota rzecznego. Pańskie umiejętności przydadzą się podczas pokonywania przełomu Szabluka.

  „Chińczyk" Gordon gardził tym, co uważał za chciwość i kult mamony. Kiedy chedyw Egiptu zaproponował mu pensję w wysokości dziesięciu tysięcy za ewakuowanie Sudanu, Gordon nalegał, żeby zmniejszyć sumę do dwóch tysięcy. Miał własne pojęcie obowiązku wobec swoich ludzi i swojego Boga.

  —              Proszę ustawić barki przy nabrzeżu. Żołnierze będą ich

pilnować do czasu rozładowania i przewiezienia ziarna do magazynu celnego. Major al-Faroque z mojego sztabu będzie dowodzić operacją.

— Gordon skinął głową do egipskiego oficera, który niedbale zasalutował Ryderowi. Al-Faroque miał smutne ciemne oczy i rozsiewał dokoła mocny zapach pomady. — A teraz proszę mi wybaczyć. Czeka mnie wiele pracy.

Jako oficjalna pani domu konsula generalnego Jej Królewskiej Mości w Sudanie Rebecca kierowała pałacowym gospodarstwem. Tego wieczoru kazała nakryć do stołu na tarasie wychodzącym na Nil Błękitny, żeby goście Davida mogli cieszyć się wiatrem znad rzeki. O zachodzie słońca służący zapalą eukaliptusowe gałęzie i liście w koszach, żeby dym odpędzał moskity. O program rozrywkowy zadba generał Gordon. Co wieczór grała wojskowa orkiestra i odbywał się pokaz fajerwerków: generał chciał w ten sposób oderwać myśli mieszkańców Chartumu od rygorów i trudów oblężenia.

  Rebecca zaplanowała wykwintną zastawę: konsularne kryształy i srebra wypolerowane do oślepiającej jasności stały na obrusach białych niczym skrzydło anioła. Niestety posiłek nie dorównywał temu splendorowi. Na początek zamierzała podać zupę z szarłatu i owoców dzikiej róży ze spustoszonego ogrodu, a następnie pastę z miękiszu palmowego i mielonej na żarnach durry. Kulminacją kolacji miała być potrawka z pelikana.

  Większość wieczorów David spędzał na tarasie od strony rzeki ze strzelbą firmy Purdey w pogotowiu, czekając na ptactwo wodne wracające do gniazd. Za nim stały bliźniaczki z następnymi śrutówkami. Takie dobrane trio znane było pod nazwą garnirunku broni palnej. David hołdował zasadzie, że każda biała kobieta mieszkająca w Afryce, na kontynencie dzikich zwierząt i jeszcze dzikszych mężczyzn, powinna umieć posługiwać się bronią. Pod jego kierunkiem Rebecca nauczyła się strzelać z ciężkiego rewolweru Webleya. Na sześć strzałów z dziesięciu kroków trafiała zwykle w co najmniej pięć puszek po konserwowej wołowinie, strącając je z kamiennego murka tarasu w wody Nilu.

  Bliźniaczki były za małe, żeby znieść siłę odrzutu rewolweru czy strzelby, dlatego David uczył je obsługiwać zapasowe dubeltówki. Z biegiem czasu nauczyły się ładować broń z wprawą i szybkością zawodowego ładowniczego z terenów polowań na kuraki w Yorkshire. W chwili gdy ojciec wypalił z obu luf, Amber zabierała opróżnioną fuzję, a Saffron niemal w tej samej chwili podawała mu załadowaną. Dzięki takiej organizacji David mógł strzelać w naprawdę imponującym tempie.

  David słynął z celnego oka i rzadko kiedy marnował naboje. Podczas gdy dziewczynki piszczały na zachętę, zestrzeliwał pięć czy sześć ptaków z lecącego wysoko stada. W pierwszych tygodniach oblężenia dzikie kaczki, cyraneczki, płaskonosy i bardziej egzotyczne gatunki, takie jak gęś egipska i cyranka, regularnie wlatywały w zasięg strzału, stając się ważnym uzupełnieniem zapasów w pałacowej spiżarni. Ale ocalałe ptaki szybko się uczyły i stada zaczęły omijać taras szerokim łukiem. Tylko bardziej głupie — i mniej smaczne — ptaki trafiały na stół za sprawą umiejętności strzeleckich Davida. Najnowszą zdobyczą była para wielko-dziobych pelikanów.

  Na przystawkę Rebecca planowała podać gotowane liście i łodygi świętej egipskiej lilii wodnej. Polecając tę roślinę, Ryder Courtney powiedział, że jej botaniczna nazwa brzmi Nymphaema alba. Miał rozległą wiedzę o świecie przyrody. Rebecca przyrządziła sałatkę ze ślicznych niebieskich płatków — ich pieprzowy smak pomagał zamaskować intensywną rybią woń mięsa pelikana. Rośliny te pieniły się w wąskim kanale, który oddzielał miasto od lądu. O tej porze woda sięgała do pasa, a w okresie Niskiego Nilu zupełnie wysychała. Generał Gordon kazał żołnierzom poszerzyć i pogłębić kanał, przemieniając go w fosę wzmacniającą fortyfikacje miasta. Ku irytacji Rebecki, w konsekwencji zniszczone zostało źródło pożywnego przysmaku.

  Piwnice konsulatu świeciły pustkami. Została tylko jedna skrzynka szampana Krug, którą David oszczędzał na dzień przybycia odsieczy. Kiedy Ryder Courtney za pośrednictwem Baczita potwierdził przyjęcie zaproszenia na kolację, przy okazji podesłał trzy tykwy tedżu, mocnego miejscowego miodowego piwa o smaku marnego jabłecznika. Rebecca zamierzała podać trunek w kryształowych karafkach do bordo, aby nadać mu rangę, jakiej zwykle nie miał.

  Teraz poprawiała nakrycia i ozdabiała stół kwiatami oleandra z zaniedbanych ogrodów. Goście mieli zjawić się za godzinę, a ojciec jeszcze nie wrócił z codziennego spotkania z generałem Gordonem. Trochę się martwiła, że może się spóźnić i zepsuć jej wieczór. W głębi duszy czuła ulgę, że generał Gordon nie przyjął zaproszenia: był wielkim i świętym człowiekiem, bohaterem imperium, ale miał w pogardzie wszelkie formy towarzyskie. Umiał prowadzić tylko nabożną, pełną mistycyzmu konwersację, a jego poczucie humoru pozostawiało wiele do życzenia — o ile w jego wypadku w ogóle można było mówić o poczuciu humoru.

  W tej chwili usłyszała znajome k...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin