James Clavell - Król szczurów.pdf

(2557 KB) Pobierz
926146791.002.png
JAMES CLAVELL
Król szczurów
(Tłumaczenie: Małgorzata i Andrzej Grabowscy)
926146791.003.png
Była wojna. Obozy Changi i Outram Road na Singapurze istnieją - albo
raczej istniały - naprawdę. Reszta jest oczywiście zmyślona i osoby działające nie
mają najmniejszego zamierzonego podobieństwa do nikogo z żyjących ani
zmarłych.
926146791.004.png
Changi przypominało perłę osadzoną na wschodnim krańcu wyspy Singapur i
mieniącą się pod kopułą nieba tropików. Zajmowało ono niewielkie wzniesienie, oto-
czone pasmem zieleni; nieco dalej zieleń ustępowała miejsca zielonkawoniebieskiemu
morzu, a morze gubiło się w nieskończoności horyzontu.
Ale z bliska Changi traciło swój urok, stając się tym, czym było - plugawym,
odrażającym więzieniem. Wokół bloków z celami - prażone słońcem podwórza, wokół
podwórzy - wysokie mury.
Za tymi murami, w blokach, piętro po piętrze ciągnęły się cele, które mogły
pomieścić dwa tysiące więźniów. Ale teraz w celach tych, na korytarzach, we
wszystkich kątach i zakamarkach żyło tu około ośmiu tysięcy ludzi. Głównie Anglicy i
Australijczycy, trochę Nowozelandczyków i Kanadyjczyków - niedobitki sił zbrojnych
Kampanii Dalekowschodniej.
Ludzie ci byli na dodatek przestępcami. Popełnili ciężką zbrodnię. Przegrali
wojnę. I mimo przegranej żyli.
Drzwi do cel pozostawiono otwarte, drzwi do bloków także, nawet olbrzymia
brama przecinająca mur stała otworem i jeńcy mogli wchodzić i wychodzić niemal
swobodnie. Lecz mimo to czuć tu było zaduch, jakiś klaustrofobiczny smród.
Za bramą ciągnęła się droga wysypana smołowanym żużlem. Sto metrów na
zachód przecinała ją plątanina barier z kolczastego drutu, za którymi znajdowała się
wartownia obsadzona uzbrojonymi strażnikami - odpadkami hord najeźdźcy.
Minąwszy tę przeszkodę, droga podążała beztrosko naprzód, aby po jakimś czasie
zgubić się w gąszczu ulic Singapuru. Ale dla jeńców droga wiodąca na zachód
kończyła się w odległości stu metrów od głównej bramy.
Ku wschodowi biegła ona wzdłuż muru, potem skręcała na południe i nie
odstępując muru podążała dalej. Po obu jej stronach stały szeregiem długie
“sutereny”, jak nazywano prymitywne szopy. Wszystkie były jednakowe: długie na
czterdzieści pięć metrów, ze ścianami splecionymi z liści palmy kokosowej,
przybitymi byle jak do słupów, kryte strzechą również z liści kokosu, ułożonych w
spleśniałych warstwach jedna na drugiej. Nie zaniedbano zwyczaju i co roku
kładziono nową ich warstwę, jako że słońce, deszcz i owady pastwiły się nad strze-
chami, niszcząc je. Za okna i drzwi służyły zwykłe otwory. Dla ochrony przed słońcem
i deszczem strzechy wystawały daleko poza ściany szop, które stały na betonowych
słupkach broniących dostępu powodziom, wężom, żabom, ślimakom, skorpionom,
926146791.005.png
stonogom, żukom, pluskwom - wszelkiemu pełzającemu robactwu.
W szopach tych mieszkali oficerowie.
Na południe i na wschód od drogi stały w czterech rzędach, po dwadzieścia w
każdym, betonowe domki, zwrócone do siebie tyłem. Mieszkali w nich wyżsi ofice-
rowie - majorzy, podpułkownicy i pułkownicy.
Dalej droga skręcała na zachód i biegnąc wzdłuż muru, napotykała jeszcze
jeden szereg krytych palmowymi liśćmi szop. Służyły one za kwatery tym, których nie
pomieściło więzienie.
Jedną z nich, mniejszą od innych, zajmowała grupa Amerykanów, licząca
dwudziestu pięciu żołnierzy i podoficerów.
Tam gdzie droga skręcała znów na północ - tuż przy murze, znajdowała się
część ogródków warzywnych. Pozostałe, które dostarczały większość obozowej
żywności, leżały dalej na północ, po drugiej stronie drogi, naprzeciw bramy więzienia.
Droga ciągnęła się jeszcze dwieście metrów przez mniejszy ogród i kończyła przed
wartownią.
Cały ten przesiąknięty ludzkim potem skrawek ziemi o rozmiarach niespełna
kilometra kwadratowego otaczała siatka z drutu kolczastego. Łatwo ją było przeciąć.
Łatwo się przez nią przedostać. Prawie jej nie strzeżono. Nie było reflektorów. Nie
było stanowisk karabinów maszynowych. Bo i cóż począłby uciekinier? Dom był
daleko za morzami, za horyzontem, za bezkresnym morzem albo wrogą dżunglą. A
przejście poza druty oznaczało nieszczęście, i dla tych, którzy by uciekli, i dla tych,
którzy by pozostali.
W opisywanych tu czasach, w roku 1945, Japończycy wiedzieli już, że najlepiej
jest pozostawić kontrolę nad obozem w rękach jeńców. Sami wydawali rozkazy, a za
ich wykonanie odpowiedzialni byli jeńcy - oficerowie. Jeśli obóz nie przysparzał
kłopotów, sam ich także nie miał. Za złe miano jeńcom prośby o jedzenie. Za złe
prośby o lekarstwa. Za złe prośby o cokolwiek. Za złe to, że w ogóle żyli.
Changi było dla swoich mieszkańców więcej niż więzieniem. Changi było dla
nich Genesis, miejscem, gdzie wszystko zaczyna się od nowa.
926146791.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin