Mailer Norman - STAROŻYTNE WIECZORY - tom 1-2.doc

(3468 KB) Pobierz
MmmMailer Norman

MmmMailer Norman

STAROŻYTNE WIECZORY

 

Moim żywiołem są nieokrzesane myśli i nieokiełznane mocewiem, kim jestem. Ani kim byłem. Ogłuchłem. Zbliża się ból dotkliwszy niż wszystko, co kiedykolwiek wycierpiano.

Czy to strach spaja wszechświat? Czy wszystko rodzi się z bólu? Czy wszystkie rzeki wypełnia cierpienie? Czy to oceany mego umysłu biją o brzegi? Cierpię pragnienie ziemi wypalonej spiekotą. Góry drżą. Widzę falujące języki ognia. Odmęty, rozbłyski, fale płomieni.

Pragnienie w rzekach ciała. Rzeki płoną, ale nie płyną. Ciało - czy to naprawdę ciało? - dygocze pod rozżarzonym głazem. Lawa zalewa wypalone pola.

Gdzie, w jakiej grocie doszło do takich kataklizmów? Wulkaniczne wargi plują ogniem, woda w studniach wrze. Kości sterczą z rany jak kikuty.

Czy jest się człowiekiem? Czy tylko utrzymuje się kur­czowo przy życiu? Niczym źdźbło trawy, które staje się równe wszelkiemu stworzeniu w chwili, gdy je zrywamy? Tak. Jeśli wszystko rodzi się z bólu, to źdźbłu trawy może być dana wiedza zupełna.

Zamajaczyła przede mną płonąca cyfra. Płomień rozjarzył jej kontury, nieruchome niczym ostrze, i wszedłem w ten ognisty znak. Płonąc płynąłem przez jasną i płomienną egzystencję cyfry „2”.

Poczułem pulsujące fale bólu. Chwile wytchnienia między przypływami bólu już nie wystarczały. Och, tracenie nadziei, rozdzieranie tkanki. Narządy traciły kształt. Tak jest, sły­szałem trzask pękającej kości. Drzwi otwierały się ku pa­leniskom.

Ból przyczaił się w najjaskrawszym płomieniu. Padłem na płonące skały. Szatański żar słońca i wrzącej w żyłach krwi. Czy będzie jeszcze kiedyś krwią? Ale wir najgorętszych płomieni wyszeptał samym natężeniem, że nie sczeznę. Po drugiej stronie musiało być jakieś istnienie. Przestałem się opierać, gdy moje serce ulegało zwęgleniu. Te resztki sił mogły się jeszcze przydać, mogły dać życie innym cząstkom mojej istoty. Dojrzałem bowiem w mroku nić przewodnią, żywą nić w uwędzonych i zwęglonych ścięgnach mojego ciała, cieniutką niczym najsubtelniejsze nerwy. Z głębin cierpienia wypatrywałem tego włókienka skręconego najbardziej wyrafi­nowaną torturą, aż ból osiągnął takie natężenie, że spłynęło na mnie objawienie. Włókienko nie było pojedynczą nitką, lecz dwiema idealnie zaplecionymi niteczkami. Skręcały się razem w najdzikszych spazmach, ale wystarczyła chwila wytchnienia, by się rozplotły z taką gracją, iż pewien byłem, że oto widzę na własne oczy moją duszę tańczącą jak pyłek kurzu nad ogniem.

Potem wszystko zniknęło. Moimi wnętrzościami wstrząsały oceaniczne cyklony, gotowe wypluć wszystkie tłuszcze, słody­cze i sosy starego, przesiąkniętego rozkoszami ciała, rozgorą­czkowanego niczym zdrajca dzielący się tajemnicą pod wpły­wem tortur. Oddałbym wszystko, aby mniej cierpieć z nadejś­ciem następnej fali mąk i wytężałem wszystkie siły, by się narodzić w mroku fal ciała bijących o surowe wody dźwięku.

Nie mogłem dać się pogrzebać w oparach siarki. Nie chodziło o dymy, ale o strach przed uduszeniem. Nie spłonął­bym, lecz ziemia by się nade mną zawarła. Tkwiłem w glinie! Napłynęła wizja gliny zatykającej nozdrza i usta, oczodoły

-              podwójne włókienko przepadło z kretesem. Byłem sam w tych zamulonych jaskiniach, a trzewia waliły jak młot. Ale skoro dane mi było pogrążyć się w mroku tych wrzaskliwych wrzących otchłani, musiałem uchwycić się wizji, która mnie dręczyła. Pojąłem bowiem piękno mej duszy akurat w chwili, gdy już nie byłem w stanie zeń skorzystać. Miałem przepaść wraz z wizjami właśnie wtedy, gdy na mnie spłynęły.

Nadeszła wówczas chwila spokoju, ciszy w czasie burzy i wrzawy trzewi. Wiedziałem o ponurej ciszy w oku cyklonu, a w nagłym przypływie spokoju zdałem sobie sprawę z tego, że brak mi życia, by moją mądrość wcielić w życie. Dane mi było usłyszeć starożytne rozmowy. Żyłem ongi jako pan i jako niewolnik - obaj przepadli w kolejnych konwulsjach

-              och, te minione rozmowy, które nigdy nie miały miejsca między najodważniejszą cząstką mojego „ja” a całą resztą mojej istoty. Tchórz był górą. Coś wówczas pękło w długich komnatach mej dumy i zrozumiałem, że wszystko rodzi się w bólu - widok równie piękny co przygniatający. Ale znów zaczęły się obracać młyny obelg. Jak wąż, którego wnętrzno­ści wysadzono w powietrze, dałem za wygraną, poprosiłem

0              pokój i zrodziłem swą krwawą, lepką historię zwiniętej, skłębionej, wypatroszonej nicości. Jakaś postać mojego „ja” uleciała z mych trzewi i ujrzałem płonącą cyfrę „2” roz­pływającą się w płomieniach. Nie byłem już tym, kim byłem. Duszę miałem obolałą, upokorzoną, wściekłą po stracie, a nadal tak arogancką, jak piękno samo w sobie. Ból ustąpił

1              znów istniałem. Znów miałem ciało.

I

Ciemność była głęboka. Nie miałem jednak wątpliwości. Znajdowałem się w podziemnej komnacie długiej na dziesięć

kroków, a szerokiej na pięć. Szybko, jak nietoperz, zorien­towałem się także, iż była ona prawie pusta. Ściany i podłogę wyłożono kamieniem. Miałem poczucie, że potrafię widzieć opuszkami palców i zdałem sobie sprawę z tego, że wystar­czy machnąć ręką, by poczuć poza jej zasięgiem przestrzeń. Było to równie niezwykłe, jak wsłuchiwanie się w dźwięki włoskami w rozdętych nozdrzach. Co więcej, czułem zapach kamienia. Można powiedzieć, że w powietrzu wisiała pustka, że wnękę umieszczono w innej wnęce. Następnie zdałem sobie sprawę z tego, że obok mnie stoi granitowa skrzynia. Zaistniała w mojej świadomości równie wyraziście, jak gdy­by moje ciało właśnie zwiedziło jej wnętrze - a skrzynia była spora, mogłaby z powodzeniem służyć mi za łóżko. Ale zaledwie o krok dalej, jakby trzymając straż, leżały na podłodze jakieś stare odchody, kuleczki pozostawione przez małe drapieżne zwierzę, które, podobnie jak ja, trafiło tu, zostawiło odchody i znikło. Nie było bowiem szkieletu świadczącego o zwierzęciu, tylko woń starego, zroszonego uryną kału. Gdzie jednak znajdowało się przejście, przez które zwierzę mogło wejść? Oddychałem z trwogą, jaka nas opanowuje, gdy w powietrzu zawiśnie złowieszcza woń zwierzęcych odchodów, mających własne przesłanie do prze­kazania!

Ale poczułem także czysty bukiet świeżego nocnego po­wietrza, które także zechciało wniknąć do mojej komnaty. Czyżby przedostawało się przez szczelinę w ścianie, tę samą, którą prześlizgiwał się kot?

Macając palcami w ciemnościach, wnet odkryłem wgłębie­nie między dwoma głazami, niewiele szersze od ludzkiej głowy. Ponieważ napływał stamtąd świeży powiew, otwór musiał prowadzić na zewnątrz. Powietrze sączące się przez szczelinę było zaledwie szeptem, nie zdołałoby nastroszyć nawet pojedynczego włoska na ptasim piórku, ale szeptało

o              chłodzie na pustyni po zapadnięciu zmroku. Przysunąłem się ku temu świeżemu pomrukowi i, ku memu zdumieniu, udało mi się wcisnąć ramię we wgłębienie. Bvła to długa szczelina między wielkimi blokami kamienia, miejscami tak wąska, że wydawało mi się, iż uda mi się co najwyżej wcisnąć w nią głowę. Biegła jednak prosto ku górze niczym stromy, brudny szlak. Chitynowe pancemki mnóstwa martwych owadów chrzęściły, gdy się o nie ocierałem. Mrówki chodzi ły mi po skórze. Szczury piszczały w najwyższym przeraże niu. Wspinałem się jednak bez lęku, zdziwiony tvlko niewiel­ką szerokością przejścia. Byłem pewien, że nic uda mi się przecisnąć przez szczelinę niewiele szerszą niż jama węża, odnosiłem wrażenie, że brak mi ramion i bioder. Przecis­kałem się zręcznie niczym wąż i nabrałem pewności, że nie utknę u góry korytarza. Może zwęziłem się. Nie potrafię tego wyjaśnić. Równie dobrze mógłbym powiedzieć, :x wędro­wałem w myślach długą i wąską szczeliną, a ciało miałe m tak giętkie, że przeciskało się wszędzie. Niesamowite wrażenie. Czułem się rześko. Szept powietrza rozjaśniał szczelinę nad moją głową. Cząsteczki światła połyskiwały w moich nozd­rzach i gardle. Bardziej niż kiedykolwiek czułem, że żyję pełnią życia. Zrzuciłem z siebie jarzmo mięsni i kości. Miałem poczucie, że znów jestem małym chłopcem.

Dotarłszy w końcu do ujścia szczeliny, ujrzałem niebo i blask księżyca zalewający brzegi otworu. Kiedy odpoczy­wałem, księżyc przesunął się wprost na mnie i namaścił moje ciało. Znad odległych sadów doszły mnie zapachy drzew daktylowych i figowych oraz orzeźwiająca woń winorośli. Powietrze, jakim oddychałem tej nocy, nasunęło mi na myśl woń ogrodów, w których się ongi kochałem. Znów przypo­mniałem sobie zapach róży i jaśminu. Daleko, w dole, na brzegu rzeki, palmy rysowały swe czarne sylwetki na tle srebrzystych wód.

W końcu wyszedłem ze szczeliny na wielki kamienny stok. Wysunąłem najpierw' głowię i ramiona w mrok nocy, przecisnąłem nogi i wydałem cichy okrzyk. W księżycowym blasku ujrzałem długi, biały kamienny stok, a w oddali, u stóp, ziemię. Jeszcze dalej, na płaskiej pustyni, milcząc jak skała, stała przede mną piramida. Za nią następna. Bliżej mnie, wkopany w piasek, leżał kamienny lew z ludzką głową. Przycupnąłem na stromiźnie Wielkiej Piramidy! Opu­ściłem właśnie - nie ulegało już wątpliwości - grobowiec faraona Chufu.

Imię „Chufu” brzmiało szorstko niczym warknięcie. Nie żył od ponad tysiąca lat. Ale sama myśl o tym, że byłem w jego grobowcu, odebrała mi siły. Sarkofag Chufu był pusty. A więc jego grób znaleziono i splądrowano!

Myślałem, że mi serce pęknie. Nigdy jeszcze strach nie chwycił mnie tak silnie za trzewia. A przecież byłem człowie­kiem odważnym, o ile pamiętam, wsławionym w bitwach żołnierzem (gotów byłem przysiąc, że tak było). Mimo to nie mogłem się ruszyć. Zawstydzony dygotałem w księżycowym blasku. Oto tkwiłem na ścianie Wielkiej Piramidy, księżyco­wy blask zalewał mi głowę i serce, pode mną majaczył posąg wielkiego lwa, na południu majaczyły piramidy faraonów Chafre i Menkaura. Na wschodzie widziałem księżyc od­bijający się w wodach Nilu, a daleko na południu dostrzeg­łem jeszcze słaby odblask światełek Memfis, gdzie czekały na mnie kochanki. A może czekały już na kogoś innego? Byłem w takim stanie, że nie sprawiało mi to żadnej różnicy. Czy już kiedyś przychodziły mi do głowy podobne myśli? A przecież najbardziej bałem się swej zapalczywości, tego, że gotów byłbym zabić każdego mężczyznę, który spojrzy na moją kobietę. Poczułem się straszliwie wyczerpany. Czy taką cenę miałem zapłacić za naruszenie grobowca Chufu? Pogrążony w ponurych rozmyślaniach zacząłem schodzić w dół, ześliz­

gując się od spojenia do spojenia w wapieniu. Zdałem sobie sprawę z tego, że zaszła już we mnie jakaś nieczysta przemia­na. Moja pamięć, która obiecała wrócić w pełni przy księży­cowym blasku, wciąż jeszcze pokryta była szlamem. W po­wietrzu unosiła się woń błota. Taki był aromat tvch ziem, błoto i jęczmień, pot i uprawa roli. Jutro, zanim nadejdzie południe, rzeka stanie się piecem butwiejących trzcin. Zwie­rzęta domowe zostawią ślady w błocie na brzegu - owce i świnie, kozy, osły, woły, psy i koty. Poczujecie nawet odrażającą woń gęsi, brudnego ptaszyska. Pomyślałem o gro­bowcach i o przyjaciołach w grobowcach. Pierwsze ukłucie żalu targnęło mną niczym szarpnięcie grubej struny.

II

Znajdowałem się w nader szczególnym położeniu. Wciąż nie wiedziałem, kim jestem, ani ile mogę mieć lat. Czy byłem dojrzały i silny, czy też młody i u progu wieku męskiego? Nie miało to dla mnie znaczenia. Wzruszyłem ramionami, ruszyłem w drogę i nie wiadomo dlaczego obrałem ścieżkę wiodącą przez nekropolię. Kiedy tak krążyłem między gro­bowcami, zacząłem sam sobie wyjaśniać, co widzę. Tak to przynajmniej można wyrazić, bowiem czułem się dziwacznie, jakby szczegóły życia codziennego były dla mnie czymś nie znanym.

Przyznać muszę, że niewiele widziałem - proste ulice cmentarzyska w blasku księżyca, widok niezbyt upojny, chyba że upaja kogoś wartość najwyższa. Działka po działce, kwatera po kwaterze, miasto umarłych zabierało najdroższe parcele w Memfis - to jedno pamiętałem z pewnością.

Wędrując alejkami naszej monotonnej nekropolii, mijając zaryglowane wejścia do kolejnych grobowców, zacząłem

-              nie wiedząc właściwie dlaczego rozmyślać o zmarłym niedawnej przyjacielu. Wspomnienia mówiły, że chodzi o naj­bliższego przyjaciela, i że śmierć miał absurdalną i gwałtow­ną. Zastanawiałem się, czy jego grób nic znajduje się gdzieś w pobliżu i czekałem na dalsze wspomnienia. Myśli moje zdawały się mówić, że przyjaciel ów wywodził się z potęż­nego rodu. O ile pamiętam, ojciec jego był kiedyś Nadzorcą Szkatuły z Kosmetykami (wolałbym umrzeć niż trawić życie na zdobywaniu takich tytułów). A była to kariera nie do pogardzenia. O ile pamiętałem, nasz Ramzes był próżny niczym piękna dziewczyna i nie znosił skaz na urodzie.

Mając takiego ojca, mój przyjaciel (wciąż jeszcze nie mogłem sobie przypomnieć jego imienia) musiał oczywiście być bogaty i dobrze urodzony. Biedny umrzyk! Musiał być co najmniej potomkiem wielkiego Ramzesa. Tak jest, właś­nie tego, tyle już sobie przypomniałem, który umarł jakieś sto lat temu, czyli naszego Ramzesa II. Dożył sędziwego wieku i miał mnóstwo żon, ponad setkę prawowitych synów i z pięćdziesiąt córek. Ci z kolei spłodzili tak wielu następ­ców, że dzisiaj trudno orzec, ilu oficerów i kapłanów to potomkowie Ramzesa bądź po mieczu, bądź po kądzieli. Prawdę mówiąc, niemal każda bogata kobieta w Memfis albo w Tebach da wam swej królewskiej dupy, nie zapominając przy tym zaznaczyć, że też wywodzi się od Ramzesa II. Może więc nie jest to rzecz aż tak wyjątkowa, ale konieczna, jeśli kobieta chce kupić działkę w nekropolii. Jeśli tego pragnie, to powinna wywodzić się po mieczu, albo przynajmniej po kądzieli, od Ramzesa. W Zachodnim Cieniu nie można kupić miejsca na grobowiec, jeśli się nie wykaże takim pochodze­niem, a to dopiero warunek wstępny ubijania interesu przez matrony w Memfis. Bo działek i tak nie starcza. Toteż handel kwitnie w najlepsze. I tak na przykład matka mego świętej pamięci przyjaciela, matrona Hatfertiti, zawsze była gotowa

ubić interes. Jeśli tylko cena jej odpowiadała, sarkofag przodka można było przenieść do gorszego grobu albo nawet przetransportować rzeką do innej nekropolii. Należało naturalnie spytać o referencje zmarłego. Jak groźna była jego klątwa? Tyle niepisana część umowy. Należało się przygoto­wać na odparcie paru złowrogich klątw. Niektórzy nic przejmowali się nimi zbytnio, o ile groźba klątwy znacznie obniżała cenę. i tak na przykład Hatfertiti odważyła się sprzedać grobowiec swego zmarłego dziadka. Jeżeli chodzi

o              tego zmarłego przodka, dziadka męża (który był zarazem jej własnym dziadkiem, gdyż ona sama z pewnością była siostrą własnego męża), to powiedziano kupcowi, że staru­szek Menenhetet był łagodny i dobrotliwy. Miał tylko jedną wadę, a mianowicie nie potrafił krzywdzić wrogów. Nie należało się obawiać jego klątwy. Jakże przeinaczono praw­dę! Szeptano sobie bowiem po kątach, że Menenhetet zwykł jadać smażone skorpiony z kałem nietoperzy tak dalece musiał się zabezpieczać przed klątwami potężnych wrogów. Wydawało mi się, że pamiętałem jego życie jako pełne niebezpieczeństw.

Klient, któremu Hatfertiti sprzedawała tę działkę, ambitny drobny urzędnik, był dość typowy. Wiedział, że najlepiej zabezpieczy się przed złowieszczą klątwą sprawiając sobie okazały grobowiec. Dopóki nie zaoferował takiego grobow­ca swej rodzinie, wizyty jego żony i córek w co lepszych domach Memfis skazane były na niepowodzenie. Brakowało im po prostu dostatecznie wysokiej rangi w szeregach zmar­łych. Tak więc żyli już jakby obciążeni klątwą nie szczędzo­no im upokorzeń. Czymże bowiem jest klątwa, jeśli nie zdradziecką kradzieżą mocy? (Każda próba poprawy własnej pozycji wymaga o wiele większego wysiłku, niż to wszystko jest warte). Ta żona i córki Ramzesydy tak często opłakiwały swój los, iż gotów był nawet narazić się na gniew zmarłego

pradziadka. Może zaczekałby jeszcze z zakupem, gdyby lepiej znał starego Menenheteta, ale zakup ów wprawiał go w za­chwyt, jaki odczuwamy wobec czegoś, co jest bardzo modne, a na co nas nie stać.

Najprawdopodobniej nie bez powodu przypomniałem so­bie o tej transakcji. Przypomniałem sobie bowiem, jak się nazywał mój towarzysz. Był to Menenhetet II (imię jego zdradza rodzinne upodobanie do królewskich liczebników

-              jak gdyby matka była królową). Nie sądzę jednak, by pochodził z aż tak w^ysokiego rodu. Pamiętam tylko, że często zachowywał się w naszym towarzystwie jak diabeł wcielony: niekiedy kipiały w nim przez całą noc takie żądze, że mógłby zaiste przywołać demony. Zaczęliśmy nawet żało­wać, że przezwaliśmy go Ka. Kiedyś przezwisko to wydawa­ło nam się trafne, oznacza bowiem nie tylko „dwakroć” (a więc Menenhetet II), ale służy także w starożytnym języku egipskim do oznaczenia sobowtóra po śmierci, o sobowtórze zaś takim wiadomo, że ma zmienną osobowość. Pasowało więc do niego. W przypadku naszego przyjaciela Ka nigdy nie było wiadomo, czy nie przedzierzgnie się w lwa, albo czy nie zacznie przeklinać bogów, co nas trochę niepokoiło. Nie byliśmy nadmiernie pobożni, skądże znowu, i udowadniali­śmy sobie, że jesteśmy odważni, wzywając Jego imię nada­remno, ale Ka posuwał się za daleko. Nie mieliśmy ochoty uczestniczyć w jego bluźnierstwach, tym bardziej że wypo­wiadał je z całkiem błahych powodów, na przykład w przy­pływie nieposkromionego gniewu na matkę. Kiedy bowiem Hatfertiti sprzedała grobowiec Menenheteta I dalekiemu potomkowi Ramzesa, Ka dowiedział się wnet, że grobowiec miał przypaść jemu w udziale. Tak przynajmniej wynikało z testamentu jego pradziadka Menenheteta I.

Stojąc teraz w blasku księżyca wśród nekropolii, pełen żalu z powodu śmierci Menenheteta II (sam nie wiem,

skąd się ten żal wziął) nie potrafiłem sobie przypomnieć, czy byłem obecny przy tej rozmowie, w której Hatfertiti powiadomiła go o sprzedaży grobowca - choć podejrzewam, że dla Ka nie zostawiono już miejsca. Mimo to nie jestem pewien szczegółów. Przyznajmy, że to, co opowiem, to wspomnienia, które zdołałem pobudzić. A może należy mnie porównać do łodzi szukającej we mgle wejścia do portu? Kiedy się zorientowałem, że jestem na jednej z naj­nędzniejszych alejek nekropolii, nie mogłem oprzeć się wra­żeniu, że niedaleko stąd do taniej kwatery, którą pospiesznie musiała zakupić Hatfertiti po nagłej śmierci mego przy­jaciela. Przypomniałem sobie o pobożnym pochówku, ale i o skromnym grobowcu. W moich uszach zadźwięczały słowa Hatfertiti, iż Ka zawsze marzył o tym, żeby być pochowany na najniższym poziomie Zachodniego Cienia. Skandal. Wszyscy wiedzieli o tym, że Hatfertiti była zbyt skąpa, by zapłacić odpowiednią sumę za porządny grobo­wiec. Ale Hatfertiti trzymała się kurczowo swojej poża­łowania godnej wersji, że Meni miewał stale ten sam sen, iż najpierw trzeba mu spocząć w skromnej mogile. Da jej znać we śnie, kiedy będzie gotów do przenosin. Wtedy ona przeniesie go do pięknej kwatery. Mówiąc to szlochała tak głośno, że wszystkich obecnych ogarnęło obrzydzenie. Zachęcanie wszystkich siedmiu dusz, cieni i duchów zma­rłego, by odwiedzały żywych, nie mieściło się wszak w naszej etykiecie. W końcu pogrzeb służy wyłącznie temu, by wszy­stkie siedem dusz odesłać w spokoju do Krainy Umarłych. Stąd nasz zrozumiały lęk przed człowiekiem, który zmarł śmiercią gwałtowną. Jego duch mógł nadal nękać rodzinę. Właśnie na pogrzebach osób zmarłych śmiercią gwałtowną należy dokładać wszelkich starań, by ułagodzić zmarłego, a nie gardzić nim. Hatfertiti zachowała się nieroztropnie przyrzekając, że niedługo przeniesie trumnę syna do lepszej

krypty. Wszyscy wiedzieli, że trzyma ją dla siebie. Zastana­wialiśmy się nawet, czy nie dążyła do zwabienia ducha naszego Menenheteta II na pełną męczarni wędrówkę! Go­rzej! Pogrzeb był może i wspaniały, ale grób tak nędzny, że złodzieje grobów mogli go łatwo rozbić. (Klątwa, jaka spada na złodziei u wrót ubogiego grobowca, nie bywa zbyt skuteczna, gdyż biedny zmarły zajęty jest zemstą na rodzinie, która go poniżyła). Zastanawialiśmy się nad tym, czy Hatfer- titi nie zależało przypadkiem na tym, by grób jej syna sprofanowano.

Doszedłem do alejki wiodącej do grobowca Menenheteta i mogłem się rozejrzeć. Wiele spośród znajdujących się tu grobowców miało rozmiary pasterskich szałasów (choć tylko w nekropolii znajdujemy szałasy z marmuru), lecz każdy dach wieńczyła miniaturowa piramida z otworem w ścianie frontowej. Już choćby dzięki temu można się było zorien­tować, że jesteśmy w nekropolii, gdyż okienko przeznaczone było dla Ba. Jeżeli każdy zmarły miał Sobowtóra Ka, to niewątpliwie miał także własnego ducha Ba, najbardziej osobistego pośród siedmiu mocy i duchów. Ba miał zawsze ciało ptaka i twarz zmarłego. Przypomniałem sobie nagle, że właśnie dlatego w ścianach frontowych małych, stromych piramid zostawiano okrągły otwór. Było to wyjście dla Ba. Tak, wracała mi pamięć. Oczywiście! Wszystkie ptaki, które widziałem w tych okienkach, mogły być Ba ludzi spoczywa­jących w sarkofagach poniżej. Bo i jakie inne pospolite ptaki odważyłyby się tutaj przyfrunąć, skoro w powietrzu roiło się od duchów nekropolii? Przeszedł mnie dreszcz. Straszne były duchy nekropolii - wszyscy ci nienasyceni urzędnicy i niedo­cenieni wojownicy, niesprawiedliwie ukarani kapłani i szla­chetnie urodzeni, zdradzeni przez najbliższych krewnych. Jeszcze straszniejsze były duchy pospolitych złodziejaszków zabitych w chwili, gdy profanowali groby. A najgorsze były

ofiary złodziei - wszystkie te mumie, których zwoje rozdar­to, gdy złodzieje szukali kosztowności. Takie mumie śmier­działy najbardziej. Pomyślcie tylko, ile mściwej zgnilizny musi tkwić w takim dobrze zawiniętym ciele, które ulega rozkładowi, mimo że zostało przed rozkładem zabezpieczo­ne. Gnije podwójnie. Może jeszcze jadowiciej!

Natknąłem się na ducha. Znajdował się o jakieś trzy grobowce od grobu Meniego, i muszę powiedzieć, że cuch­nęło odeń tak, że omal nie zemdlałem. Zaliczał się do najgorszych, a sądząc po łachmanach, musiał być złodziejem grobów. Śmierdział upiornie. Zaczął się do mnie zbliżać.

W księżycowym blasku ujrzałem bezrękiego nędzarza, z nosem jak u trędowatego - trzema zgniłymi strzępami. Cóż za okropny widok, wszak taki nos to kpina z potrójnego fallusa Ozyrysa, Pana Umarłych. I jeszcze był w stanie kręcić tym nosem pod żółtymi, dzikimi oczami. Na pewno był duchem jak się patrzy. Widziałem go wyraźnie jak własną dłoń, a mimo to był przezroczysty.

-              Kogo szukasz? - zakrzyknął i zionął tak smrodliwie, że odór martwych krabów gnijących w bagnach nad Nilem wydałby mi się pachnidłem w porównaniu z tym smrodem.

Uniosłem rękę, by go odpędzić. Odskoczył do tyłu.

-              Nie idź do grobu Menenheteta I - powiedział.

Powinienem się wystraszyć, ale nie czułem lęku. Sam nie

wiem, dlaczego. Gdyby się nie cofnął, gdybym go musiał przepędzać, czułbym się gorzej niż zagłębiając pięść w udzie toczonym gangreną. Sterczał na granicy wstrętu, zniechęca­jąc i obezwładniając mnie. A jednak bał się. Nie zbliżył się ani o krok.

Nie wyszedłem jednak z tego starcia bez szwanku. Wraz ze smrodem dotarły do mnie jego słowa. Nie wiedziałem, co chciał powiedzieć. Czyżby i Menenheteta I przeniesiono do tego taniego grobowca zakupionego dla Menenheteta JI?

\ może pomyliłem alejki? Jeżeli jednak pamięć mnie nie zawodziła, to znajdowaliśmy się akurat na tej wąskiej alejce, ku której zmierzali żałobnicy owego słonecznego dnia, kiedy to dorodne białe woły z pozłacanymi rogami i o bokach pomalowanych zielenią oraz szkarłatem pociągnęły złocone sanie Meniego II ku jego ostatniej, przerażającej siedzibie. A może duch chciał mnie zwieść z drogi?

-              Nie wchodź do grobowca Menenheteta I - powtórzył.

-              Zbyt wiele nieszczęść ściągniesz na świat.

Roześmiałem się na myśl o tym, że to on, złodziej grobow­ców, tak skwapliwie ostrzegał innych. Moje rozbawienie musiało jednak wywołać także inne duchy, gdyż duch zło­dzieja cofnął się ze wstrętem.

-              Mógłbym ci opowiedzieć więcej - wyrzucił z siebie - ale nie mogę znieść twojego smrodu. - I zniknął. Jakże łagodna była kara polegająca na tym, że własny smród przypisywał innym. Każde spotkanie musi się dlań kończyć podobnie.

Kiedy tylko zniknął, ujrzałem Ba Meniego II. Pojawił się w okienku. Ba był mniejszy od jastrzębia, a twarz miał malutką jak u niemowlęcia. Była to jednak na pewno twarz Meniego, najprzystojniejsze męskie oblicze, jakie zdarzyło mi się widzieć. W zmniejszeniu rysy jego stały się doskonałe, jak gdyby dziecko urodziło się z inteligencją dorosłego człowie­ka. Co za twarz! Jeżeli nawet spoglądał na mnie, to zaraz odwrócił wzrok. Potem Ba Menenheteta II rozpostarł skrzy­dła i z żałosnym skrzekiem, brzydkim jak krakanie pełnej czarnego pesymizmu wrony, odleciał. Przygnębiony taką obojętnością wobec mojej osoby, zbliżyłem się ku wejściu do grobowca.

Kiedy stanąłem pod portalem, przeniknął mnie nagle niespodziewany i nieutulony żal, potężny i wyraźny. Czułem się tak, jak gdyby żal mojego kochanego przyjaciela Meniego przeszedł na mnie. Westchnąłem. Pamiętałem, że wejście

było niechlujne i to się nie zmieniło. Pamiętałem też, że nie wyglądało na trudne do sforsowania i poczułem przypływ wiary we własne siły, który już raz dzisiejszej nocy pomógł mi wydostać się przez wąską szczelinę z grobowca Chufu. Miałem uczucie, że mój palec wpływa w drewnianą dziurkę od klucza. Kiedy obróciłem dłoń, podniósł się zaczep, a z nim cały rygiel.

Wszedłem do grobowca. Mrowie przeszło mnie po całym ciele, jak gdyby ktoś dotknął paznokciem mojej czaszki. Kocie języczki zdawały się drapać mnie w podeszwy stóp. Poczułem łaskotanie. Miałem wrażenie, że wszystko jest w nieładzie i śmierdzi. Księżyc świecił przez otwarte drzwi, a w jego blasku stwierdziłem, że ofiara z pokarmu, zostawio­na w grobowcu, dawno już została zjedzona przez złodziei. Kosztowności zniszczono lub ukradziono. Wszędzie było widać złodziejskie upodobanie do profanacji. Rozbite skrzy­nie do przechowywania wnętrzności! Do tego doszło! Byłem wściekły. Gdzież strażnicy? W tej samej chwili dostrzegłem zwęglone łuczywo w brązowym lichtarzyku na ścianie i wbi­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin