Świat muszli - Eva Carvani.pdf

(1586 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
847293261.001.png
Świat muszli
Eva Carvani
Ilustracje:
Daniela Vetro
Paolo Campinoti
Mara Damiani
EGMONT
© 2008 Disney Enterprises, Inc. All Rights Reserved
© for the Polish edition by Egmont Polska Sp. z o.o.,
Warszawa 2008
Redakcja: Teresa Duralska—Macheta
Korekta: Dominika Bukowska, Anna Sidorek
Wydanie pierwsze, Warszawa 2008
Wydawnictwo Egmont Polska Sp. z o.o.
ul. Dzielna 60, 01—029 Warszawa
tel. 0 22 838 41 00
ISBN 978—83—237—3418—5
Druk: COLONEL, Kraków
ROZDZIAŁ I
HEATHERFIELD. LATARNIA MORSKA
Długie cienie wędrowały po ścianach, pojawiając się i znikając, zjadane przez błyskające
światło. Mężczyzna siedział przy drewnianym blacie wysłużonego stołu, pochylony nad
rozsypującą się księgą. Co jakiś czas unosił machinalnie rękę, zasłaniając oczy przed krążącym po
pokoju światłem, które przyzywało do portu statki powracające ciemną nocą do domu. W oddali
rozległ się głos syreny okrętowej, zlewając się z hukiem fal rozbijających się o kamienie okalające
cokół latarni. Siedział wysoko ponad światem, tuż pod stalowymi chmurami, i czuwał nad
szczęśliwym powrotem statków. Wyglądały z góry jak rzucone przez dziecko zabawki dryfujące w
czarnej kałuży oceanu.
Czasem, gdy wychylał się przez jedno z okien, których krąg otwierał tuż przed nim przestrzeń na
wszystkie strony świata, widział zielone migające światełka, znak, że kutry wpływają bezpiecznie
do portu. Dawniej sam tak powracał. Jeszcze parę miesięcy temu nie przyszłoby mu nawet do
głowy, aby wspinać się spiralnie wznoszącymi się schodami do swojej samotni i każdej nocy
rozpalać światło latarni. Lubił wieczorami przesiadywać w tawernach, a potem o świcie zarzucać
sieci, łowiąc wzrokiem rodzące się świado. Kiedy słońce różowiło się na horyzoncie, wracał,
przybijając do portu ze świeżą dostawą ryb.
Za jego plecami rozciągało się miasto. Olbrzym połyskujący milionami kolorowych świateł.
Smugi reflektorów samochodów pędzących po autostradach okrążających zabudowaną przestrzeń.
Biurowce ukazujące co noc inną szachownicę świateł.
Heatherfield mimo późnej pory żyło i tylko w domach okna zamykały powieki, odpoczywając
po długim upalnym dniu.
Mężczyzna wstał, aby sięgnąć po lupę. Zdjął ją z półki i teraz przewracał ostrożnie stronice,
wczytując się w Dziennik pokładowy „Santa Teresa". Był to jedyny ocalały przedmiot z
zaginionego przed wiekami żaglowca. Kupił go na aukcji dwa miesiące temu. Stanowił
najważniejszy fragment jego zbiorów gromadzonych od czasu wypadku, który sprawił, że nie
powrócił już na morze. I wciąż czekał na swój zaginiony kuter. I zbierał cierpliwie informacje —
fragmenty łamigłówki — usiłując złożyć wszystko w logiczną całość.
W jego oczach pojawił się zachwyt, gdy doszedł do ulubionej strony. Kapitan naszkicował tu
kilka historycznych galeonów, najprawdopodobniej z wyobraźni, choć nie można było wykluczyć,
że widział je u wybrzeży którejś z mijanych wysp. Latarnik pełen podziwu studiował przez lupę
wszystkie szczegóły, najdrobniejsze detale. Wydęte przez wiatr żagle wyglądały jak żywe.
Zamknął ostrożnie starą księgę i wpatrzył się w noc.
Gdzie jesteście? — wyszeptał. — Wy, zagubieni żeglarze, i wy, moja wierna załogo, którą tak
bardzo zawiodłem...
Fale uderzały z impetem o potężne głazy ułożone u podstawy latarni. Migocące światło raz za
razem dawało sygnały przybywającym do portu. Nadchodził dzień.
HEATHERFIELD. TARG RYBNY
Jaskrawe światło poranka wydobywało kontury budowli, których przypadkowość nie
pozostawiała wątpliwości, że portowa dzielnica nie jest dziełem jednego architekta. Stały tam
wielkie hangary. W ich cieniu kryły się naprawiane kadłuby uszkodzonych kutrów. Śliskie sieci
rozpięte wzdłuż wybrzeża ciągnęły się bez końca, podobnie jak magazyny pełne worków z
korzennymi przyprawami. Zapach ziół walczył o pierwszeństwo z ostrą wonią ryb. Nie brakowało
też piasku trzeszczącego pod stopami tragarzy niosących ciężkie pakunki pochodzące z portów
całego świata. Wędrowały później w cień długich hal, gdzie rozpakowywane lądowały na
straganach sprzedawców.
Rozległo się skrzypienie kranu i młody chłopak, trzymając leniwie gumowy wąż, zaczął polewać
wodą chodniki. Zmywał z nich piasek i śmieci przyniesione przez wiatr wiejący od morza.
— Naprawdę nie wiem, jakim cudem się zgodziłam — narzekała Irma, ledwie nadążając za
biegnącą przed siebie Hay Lin.
— Nic ci się nie stanie, jeśli czasem wstaniesz trochę wcześniej — zaśmiała się przyjaciółka. —
Taki mały trening przed lekcjami nikomu nie zaszkodzi.
— Ja, Irma Lear, pędzę po krewetki o szóstej rano — jęczała, spoglądając z wyrzutem na
zadowoloną Hay Lin. — Dziewczyny i tak mi nie uwierzą.
Niebo nasycało się powoli błękitem, a mewy z krzykiem siadały na grubych łańcuchach
zamykających nabrzeże od strony magazynów
— Daleko jeszcze do tej hali? — spytała Irma, poprawiając na ramieniu torbę pełną zeszytów i
podręczników.
— Jeszcze tylko kawałek, kilka minut i będziemy na miejscu — uspokoiła ją przyjaciółka. —
Mówiłam ci, że pomocnik kucharza zachorował, a rodzice muszą mieć te krewetki. Sama nie
dałabym rady.
Uważaj, co robisz — wrzasnęła Irma, uskakując w ostatniej chwili przed fontanną wody,
która zaatakowała ją niespodziewanie, opryskując stopy.
Stojący w cieniu opuszczonych markiz chłopak zaśmiał się głośno. Spojrzał z uznaniem na
dziewczynę i powoli odwrócił końcówkę gumowego węża, kierując strumień w stronę chodnika.
— Poranne zaloty — skwitowała Hay Lin. — Musiałaś mu się spodobać.
Irma zachichotała i zerknęła przez ramię na zapatrzonego w nią chłopaka.
— Wymyśl coś innego! — krzyknęła i skręciła w prawo, aby znaleźć się w wąskiej uliczce
prowadzącej prosto do hali, gdzie każdego ranka można było kupić świeżo złowione ryby.
Chłopak pomachał jej jeszcze na pożegnanie i skierował strumień w stronę kanałów ściekowych.
Nie zauważył małej dziewczynki, która kucała, kładąc ostrożnie na wodzie wystruganą z drewna
łódeczkę. Prostowała jeszcze żagielek z kawałka postrzępionego materiału, gdy niespodziewanie
rzeka wezbrała i szybki nurt wyrwał jej z ręki zabawkę. Wydając okrzyk oburzenia, dziewczynka
ruszyła biegiem wzdłuż kanału, widząc, jak woda unosi w górę jej łódeczkę i okręca ją we
wszystkie strony w szaleńczym wirze. W ostatniej chwili udało jej się złapać ją za żagiel i stała
teraz, spoglądając, jak spieniona woda pędzi do kratek odpływowych, aby wreszcie odnaleźć
otwartą przestrzeń zatoki.
Hay Lin z trudem przeciskała się pomiędzy koszami pełnymi zgniłych owoców, które lądowały
tam, odrzucane przez sprzedawców do wyniesienia na śmietnik. Wieczorami żywiły się nimi
portowe szczury. Od wyjścia z domu minęło pół godziny i choć dochodziła siódma, żar lał się z
nieba, a znużone pta—ki przysiadały na spłowiałych w słońcu markizach kolonialnych sklepów.
— Irma, pospiesz się, jeśli nie przyniosę krewetek rodzicom za pół godziny, to mogę już w ogóle
nie wracać do restauracji. — Hay Lin zerknęła na przyjaciółkę, która stała przed wejściem do
ciemnego magazynu, wpatrując się w worki wypełnione ziarnami kawy.
— Poczekaj, zaraz oszaleję od tego zapachu! — zawołała Irma i nie mogąc się oprzeć pokusie
przekroczyła progu magazynu.
— Tutaj nie podają kawy — przypomniała Hay Lin, dając tam nura i wyciągając ją w ostatniej
chwili za koszulkę. — Wychodź stamtąd, nie mamy czasu.
— Jeśli zaraz nie napiję się kawy, to usnę — zagroziła Irma, wdychając z żalem uciekające
zapachy.
Szły teraz obok siebie, skacząc po płytach chodnika i tropiąc cień, który umykał im spod stóp,
ustępując miejsca porannemu słońcu. U wylotu uliczki widać już było oszkloną halę, skąd
dobiegało gniewne nawoływanie sprzedawców ryb. Najwyraźniej się o coś kłócili.
—Skąd oni mają tyle siły? — Irma poprawiła opaskę podtrzymującą jej włosy i otarła pot z
czoła.
—Ja o tej porze po prostu nie mam siły się kłócić. — Hay Lin zwolniła, aby lepiej słyszeć
rozmowę, którą toczyli dwaj sprzedawcy.
Słyszysz, mówi mu, że jego ryby są wczorajsze — zaśmiała się Irma.
Chodź już, pokażę ci najbardziej niezwykłe okazy. Będą dzisiejsze, obiecuję. — Hay Lin
pociągnęła ją za rękę, aby wślizgnąć się po mokrej posadzce do wnętrza wielkiej hali oświetlonej
promieniami słońca wpadającymi przez oszkloną kopułę. — Oto królestwo ryb — oznajmiła z
dumą i spojrzała w górę, widząc przelatującego ptaka, który na tle zamglonego nieba wyglądał jak
nierzeczywisty cień.
Raczej ostami przystanek w drodze na talerze — zauważyła przytomnie Irma, która wolała je
oglądać, nurkując w czystych wodach zatoki. — Powinni tu umyć szyby — dodała. — Inaczej
niedługo wszystkim będzie się wydawało, że są rybami żyjącymi w dawno nieczyszczonym
akwarium.
—A potem, jak w to uwierzą, rzeczywiście zamienią się w ryby — zachichotała Hay Lin.
Szły w stronę największego straganu, zerkając na leżące w lodzie okazy morskich stworzeń o
lśniących łuskach. Właśnie mijały murenę, której cienkie zęby przypominały igły w koszyczku z
przyborami do szycia Yan Lin, stojącym na honorowym miejscu w pokoju wnuczki. Obok różowił
się łosoś, a jego błyszczące oko wpatrywało się w sobie tylko znany podwodny krajobraz.
Szafirowe płytki posadzki poruszały się pod naporem stóp rozdeptujących kostki lodu zsuwające się
z białych gór o szczytach zwieńczonych zieloną sałatą. Na zboczach leżały fioletowe bakłażany, a
czerwone papryki otaczały wieńcem kompozycję, w której pyszniły się świeże ryby. Uśmiechnięci
sprzedawcy namawiali kupujących, zachwalając swój towar. Młody chłopak, widząc dwie
przyjaciółki, złapał za ogon leżącą nieruchomo rybę i potrząsnął nią zachęcająco tuż przed nosem
Irmy.
— Złowiona o świcie przez mojego ojca, lepszego towaru tu nie dostaniecie.
— Dzisiaj kupuję krewetki. — Hay Lin uśmiechnęła się przepraszająco, zerkając z ukosa na
Irmę, która stała z szeroko otwartymi oczami i wyglądała jak osoba wyrwana z głębokiego snu. —
Chodź, zaprzyjaźnisz się z nią albo z nim następnym razem. — Klepnęła przyjaciółkę w plecy i
poszła, nie oglądając się za siebie.
Irma wlokła się powoli, rozglądając się na wszystkie strony i zauważając coraz więcej
szczegółów.
Ostatni raz byłam tu jako dziecko — powiedziała ze zdziwieniem. — Tata kupował tuńczyka,
aby usmażyć go na kolację.
Po lekcjach mogę cię zaprosić na wspaniały obiad — zaproponowała Hay Lin. — A teraz nie
ociągaj się, bo czuję, że najlepsze danie wypadnie dziś z karty. A wtedy ja wypadnę z łask.
Przyspieszyły, zbliżając się do ulubionego miejsca Hay Lin, ściany pokrytej kolorową terakotą.
Lśniły tam mozaiki przedstawiające historię połowów, a na końcu, przy otwartych drzwiach,
którymi wychodziło się na drugą stronę placu, widać było kołyszący się na falach żaglowiec. Był to
galeon zaginiony kilkaset lat temu dzień po wypłynięciu z portu Heatherfield. Złożony z drobnych
elementów sprawiał wrażenie, jakby za chwilę miał wypłynąć ze ściany.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin