Anne McCaffrey - Planeta Piratów 2 - Sen jak śmierć.rtf

(1562 KB) Pobierz

ANNE MCCAFFREY

JODY LYNN NYE

 

 

 

SEN JAK ŚMIERĆ

 

(Tłumaczył: Jakub Chmielewski)


 

 

 

KSIĘGA PIERWSZA


ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Jedyny pracujący silnik pustego masowca rozbrzmiewał w kulistym wnętrzu kadłuba wprawiając pomosty i ścianki przedziału dla załogi w wibrację, która - w zależności od nastroju - mogła być irytująca lub działała kojąco. Po czterech tygodniach pobytu na pokładzie Nellie Minę, statku wydobyw­czego pod banderą Tau Ceti, Lunzie Mespil musiała się skupić, żeby usłyszeć mruczenie silników. Gdy zaokrętowała się jako nowo zaangażowany lekarz na Platformie Wydobywczej Kartezjusza Numer 6, ten dźwięk doprowadzał ją do prawie całkowitego rozkojarzenia. Nie miała wielu rozrywek poza czytaniem, snem i wsłuchiwaniem się czy raczej wczuwaniem w szum silnika. Później odkryła, że ten odgłos działa relaksująco i ułatwia zasypianie, zupełnie tak jak łagodne kołysanie w jednoszynowym transporterze pasażerskim. Czy inni pracownicy byli tego świadomi, czy też nie, małą liczbę bójek i buntów podczas lotów dostawczych zawdzięczano wprowadzeniu przez Korporację Wydobywczą Kartezjusza uspokajających częstotliwości sil­ników.

Malutka kabina o pustych ścianach, w której Lunzie spędziła parę pierwszych dni, potęgowała jeszcze uczucie samotności towarzyszące jej również w biurze i przedziałach sypialnych. Miała zbyt wiele czasu, by myśleć o swojej córce. Fionie. Czternastoletnia Fiona, według obiektywnej opinii Lunzie śliczna i niezwykle na swój wiek rozwinięta, została pod opieką przyja­ciela, głównego oficera medycznego na nowo skolonizowanej planecie Tau Ceti. Warunki osiedleńcze były tam, jak na nowo zasiedlone ziemie, zadziwiająco dobre. Panował zdrowy klimat, a biosfera okazała się stosunkowo przyjazna człowiekowi; dzięki zróżnicowanym porom roku i dużym obszarom gleby uprawnej, w której przyjmowały się zarówno hybrydy, jak i nasiona z Ziemi. Lunzie sama miała nadzieję osiąść tam, gdy tylko zakończy swoją służbę na Platformie, nie była jednak wystarczająco samodzielna finansowo. Nawet towar tak cenny jak ekspertyzy medyczne nie wystarczył, by wkupić się w stowarzyszenie kolonialne Tau Ceti. Musiała zarobić na swoje udziały, a atmosfera i grawitacja na planecie nie wymagały obecności, specjalisty w dziedzinie psychologii wstrząsów odprzestrzennych. Nie było rady - zęby zarabiać, musiała opuścić planetę. Ku jej wielkiemu rozczarowaniu, najlepiej płatne i najlepsze z punktu widzenia jej praktyki miejsca znajdowały się jednie na izolowanych stacjach, nie mogła więc zabrać ze sobą Fiony. Po wielu negocjacjach Lunzie podpisała kontrakt z Kartezjuszem i wzięła etat na odległej platformie wydobywczej.

Fiona była zła, że nie może towarzyszyć matce, i nie chciała przyjąć tego faktu do wiadomości. Przez ostatnie dni przed odlotem nie odzywała się do niej i uparcie rozpakowywała jej torby, gdy tylko widziała je pełne. Te nieodpowiedzialne wybryki dawały Lunzie do zrozumienia, że Fiona czuje się porzucona. Od chwili narodzin córki nie zdarzyło im się rozstawać na dłużej niż dzień lub dwa. Lunzie też odczuwała ból na samą myśl o nie­uchronnym rozstaniu, ale rozumiała to, czego nie mogła zrozumieć Fiona - konieczność finansową, która zmuszała ją do przyjęcia stanowiska tak daleko i opuszczenia Fiony.

Opłatę za ich podróż na Tau Ceti wniosła rada naukowa kontrolująca działalność centrum klonowania na nowo skolonizo­wanej planecie. Rada etyczna zaproponowała Lunzie podjęcie współpracy, ponieważ wiedziano, że podczas studiów w szkole medycznej była, jako doradca, członkiem podobnej grupy, której działalność zakończyła się utworzeniem eksperymentalnej kolonii. Nieoczekiwanie dane tego przedsięwzięcia okazały się niedostępne nawet dla jego uczestników. Były mąż, Sion, także dał jej swoje rekomendacje. Stawał się znanym i szanowanym genetykiem, zajmującym się głównie kontrolowaniem mutacji ludzkich w wa­runkach dużej grawitacji.

Rada etyczna zebrała się cztery czy pięć razy i szybko ustaliła, że nawet tak pożyteczne przedsięwzięcie, jak hodowla genomów przetrwalnikowych, jest w ciągu kilku następnych generacji skazane na niepowodzenie i badań nie kontynuowano. Lunzie straciła pracę w kolonii, która jej nie potrzebowała. Z powodu tajnego charakteru badań nie mogła nawet wyjaśnić córce, dlaczego nie podjęła pracy, dla której przyjechały na Tau Ceti.

Gdy Lunzie musiała po raz piąty czy szósty pakować znowu torbę i znała już na pamięć całą jej zawartość, zabrała bagaż do centrum medycznego i ukryła przed Fiona w gabinecie trucizn.

Od tej chwili protest zamienił się w zwyczajne dąsy. Lunzie cierpliwie obserwowała zachowanie Fiony czekając, aż córka zaakceptuje rozstanie i starając się być pod ręką, gdy dziewczyna poczuje, że należałoby porozmawiać. Wiedziała z doświadczenia, że nie warto uganiać się za nią. Trzeba pozwolić małej wybrać właściwy moment Miały zbyt podobne charaktery i wymuszenie przedwczesnej konfrontacji mogło przypominać w skutkach przeciążenie reaktora nuklearnego. Tymczasem zajmowała się swoją pracą w centrum medycznym, pomagając pozostałemu personelowi w badaniach zatwierdzonych przez kolonię.W końcu pewnego słonecznego dnia, gdy Lunzie wychodziła z pracy, przed centrum spotkała Fionę, która wręczyła jej mały pakunek. Lunzie uśmiechnęła się rozpoznając kształt jego zawartości. Gdy zdjęła papier, ujrzała nowiutki studyjny hologram przedstawiający Fionę wystrojoną w najodświętniejsze ubranie, jakie tylko miała; kostium o najmodniejszym fasonie, który kupiła za swoje oszczędności i pieniądze wybłagane od matki jeszcze w ich poprzednim domu. Lunzie mogła teraz ocenić, jak podobna do niej stawała się Fiona, mając takie same wydatne kości poli­czkowe, wysokie czoło, wykrój ust. Fale miękkich włosów były jednak znacznie ciemniejsze; bliższe czerni niż ciemnego brązu Lunzie. Fiona miała duże, senne oczy i ostry podbródek, który odziedziczyła po ojcu — nadający jej wyraz zdecydowania, by nie powiedzieć uporu, widocznego mimo dziecinnych rysów. Rubinowa sukienka podkreślała jasną karnację skóry dziewczyny, upodabniając ją do egzotycznego kwiatu. Przepuszczająca światło peleryna spływająca z ramion, najmodniejsza z modnych, ozdo­biona była malutkimi świecącymi gwiazdkami i wirowała wokół nóg Fiony jak ogon komety. Lunzie podniosła wzrok znad prezentu i spojrzała córce w oczy — obserwujące ją z niepokojem w oczekiwaniu na reakcję.

- To jest śliczne, kochanie - powiedziała przygarniając Fionę do siebie i chowając hologram do torebki. - Będę za tobą bardzo tęsknić.

- Nie zapomnij o mnie. - Płaszcz Lunzie stłumił żałosny szloch.

Lunzie odsunęła się i ujęła w dłonie zapłakaną twarz córki, starając się zapamiętać każdy szczegół.

- Nigdy nie zapomnę, nie mogłabym - obiecała. - Wrócę szybciej, niż się spodziewasz.

Parę dni przed wyjazdem przekazała pracę w laboratorium swemu współpracownikowi, by móc cały czas spędzić z Fioną. Odwiedziły swoje ulubione miejsca i razem przeniosły rzeczy Fiony z tymczasowej kwatery do domu przyjaciela, który miał się nią opiekować. “Pamiętasz to, pamiętasz tamto" pytały ciągle, dzieląc się swoimi drogocennymi wspomnieniami. To był piękny okres, Lunzie wydawał się on jednak bardzo krótki.

Fiona w milczeniu odprowadziła matkę do przystani, z której prom miał ją zabrać na Nellie Minę. Lawendowoniebieskie niebo Tau Ceti przesłoniły chmury. Gdy było czyste, Lunzie mogła zobaczyć, jak słońce rozbłyskuje na powierzchni statków zacu­mowanych na orbicie parkingowej, wysoko nad Tau Ceti. Teraz jednak niemal cieszyła się, że tego nie widzi. Starała się opanować emocje. Gdyby tylko istniał sposób, żeby oszczędzić Fionie cierpienia, na pewno by z niego skorzystała. Postanowiła, że na prawdziwy płacz pozwoli sobie dopiero na pokładzie. Przez chwilę miała ochotę podrzeć kontrakt, uciec, powiedzieć Kartezjuszowi, żeby się wypchał, i wybłagać u władz Tau Ceti jakąkolwiek pracę, nawet najgorszą, byle tylko zostać z Fioną, ale zaraz potem rozsądek wziął górę. Przypomniała sobie bez­litosne prawa finansowe, jak choćby to, że trzeba mieć za co żyć, i zapewniła samą siebie, że już niedługo będzie mogła wrócić i urządzić się wygodnie za zarobione pieniądze.

- Spróbuję wynająć jakiegoś górnika - obiecała córce - gdy tylko będzie mnie stać. - Jej słowa odbijały się echem od karbowanego metalu ścian portu. Zdawało się, że są same.

- Zobaczysz, dorobimy się. Będziesz mogła wybrać sobie dowolny uniwersytet albo szkolenie oficerskie we Flocie jak mój brat. Co tylko zechcesz.

- Mhm. - To był jedyny komentarz Fiony. Jej twarz zamieniła się w maskę o tak dramatycznym wyrazie, że Lunzie chciało się jednocześnie śmiać i płakać. Fiona nie miała tego dnia makijażu i wyglądała bardziej na dziecko niż na nastolatkę.

Ona próbuje mną manipulować", powiedziała sobie surowo Lunzie. “Muszę dbać o naszą przyszłość. Wiem, że jest jej smutno, ale nie będzie mnie dwa lata, no, może pięć!" Nos Fiony zrobił się czerwony, a mocno zaciśnięte wargi zbielały. Lunzie już miała znowu powiedzieć jej coś na pocieszenie, gdy zdała sobie sprawę, że teraz ona próbuje manipulować uczuciami córki. “Nie chcę żadnych scen, więc staram się jej ulżyć." Zmusiła się do milczenia. “Jesteśmy zbyt do siebie podobne i w tym cały kłopot." Pokręciła głową i mocniej ścisnęła rękę Fiony. Podeszły w milczeniu do lądowiska.

Na Lądowisku Numer 6 stał duży prom towarowy, typu używanego głównie przez przewoźników zainteresowanych bar­dziej frachtem niż przewozami pasażerskimi. Ten - kiedyś starannie pomalowany na biało, z szerokim czerwonym pasem biegnącym od dziobu do ogona - teraz był okopcony i pogięty. Ceramiczne osłony na dziobie miały ślady nadpaleń od lądowań przez atmosfery planetarne, ale całość sprawiała wrażenie względ­nego zadbania. Na środku przystani stał mocno zbudowany mężczyzna o czarnych, kręconych włosach i wymachując seg­regatorem wydawał polecenia grupie robotników w kombinezonach. Na wózkach widłowych wwożono do luków zaplombowane kontenery. Czarnowłosy mężczyzna zauważył obce osoby i pod­szedł wyciągając rękę do powitania.

- To pani jest nowym lekarzem? - zapytał chwytając wolną rękę Lunzie i potrząsając nią przyjacielsko. - Kapitan Kosimo z Kartezjusza, cieszę się, że jest pani z nami. Dzień dobry, młoda damo. - Kosimo wykonał gest będący czymś pomiędzy skinięciem głową a ukłonem. - Czy to pani bagaże? Maikus! Proszę zabrać bagaże pani doktor na pokład!

Lunzie wręczyła mu tubę zawierającą kontrakt i rozkazy, które wrzucił do segregatora.

- Wszystko w porządku - powiedział, przeglądając, infor­macje wyświetlone na swoim podręcznym ekranie. - Mamy jakieś dwadzieścia minut do odlotu. Luki zamykamy o T - minus dwa. Do tego momentu może pani dysponować swoim czasem. - Posłał Pionie kolejny uśmiech i powrócił do strofowania swoich podwładnych. - Ostrożnie, Nellen, to jest wózek widłowy, a nie zabawka dla smarkaczy!

Lunzie odwróciła się do Fiony. Coś zaczęło ściskać ją w gardle. Wszystko, co chciała powiedzieć, wydawało jej się trywialne w porównaniu z tym, co czuła. Przełknęła ślinę, starając się nie rozpłakać. Z oczu Fiony spływały łzy.

- Nie mamy wiele czasu.

- Mamusiu - Fiona wybuchnęła płaczem - tak bardzo będę za tobą tęsknić! - Prawie dorosła Fiona, która odrzucała wszelkie dziecinne zachowania i od wczesnego dzieciństwa mówiła matce po imieniu, nagle przeistoczyła się w małą dziewczynkę, wypowiadając to zapomniane słowo.

- Ja też będę za tobą tęsknić, Fee - powiedziała Lunzie bardziej wzruszona, niż sama zdawała sobie sprawę. Złączyły się w uścisku. Lunzie wreszcie przestała powstrzymywać łzy i poczuła prawdziwą ulgę. W końcu nieszczerość nie była jej cechą rodzinną.

Gdy rozległ się dźwięk syreny, Fiona uwolniła matkę z uścisku, obdarowała jeszcze jednym wilgotnym pocałunkiem i stanęła z boku, by obserwować start. Lunzie czuła, że nigdy nie były sobie tak bliskie. Ze wszystkich sił starała się zapamiętać obraz Fiony machającej na pożegnanie, gdy prom wznosił się w powietrze, a potem przesuwał po lekko fioletowym niebie Tau Ceti.

Jej dobytek, z wyjątkiem jednego dysku muzycznego, mun­duru, który miała dziś włożyć i hologramu Fiony, był zabez­pieczony w małym przedziale bagażowym, razem z rzeczami reszty załogi. Włosy, tak jak pozostali, Lunzie obcięła na krótko. Zatęskniła za świeżym ciepłym wiatrem, jedzeniem przyrządza­nym z naturalnych produktów i za Fiona.

Nie mając na razie innych zajęć Lunzie spędzała czas na studiowaniu kart medycznych swoich przyszłych współpracow­ników i literatury fachowej na temat typowych urazów i doleg­liwości trapiących górników asteroidalnych. Nie mogła doczekać się swoich nowych zadań. Wstrząsy odprzestrzenne bardzo ją interesowały. Agorafobia i klaustrofobia zdarzały się podczas stacjonarnych pobytów w przestrzeni najczęściej, na trzecim miejscu były stany paranoidalne. Co ciekawe, często występowały one u pacjenta jednocześnie. Była ciekawa, jakie są tego przyczyny, i chciała przeprowadzić badania w terenie, by po­twierdzić bądź zanegować opinie swoich profesorów o możliwości leczenia tych dolegliwości. Starała się też wykorzystać obserwacje z kart, by ułatwić sobie zaznajamianie się z piętnastoma towarzy­szami podróży. Górnicy byli zazwyczaj serdeczni i solidarni wobec siebie, ale z trudem akceptowali obcych. Nieszczęścia, które niósł ich zawód i problemy osobiste, powodowały, że tworzyli hermety­czny klan. Jednak Lunzie szybko przestała być dla nich kimś z zewnątrz, gdy tylko zauważyli jej głęboką troskę o ich samopoczucie i docenili umiejętność słuchania. Potem już wszyscy domagali się czasu dla siebie podczas posiłków lub w jej biurze, gdzie przesiadywali pomiędzy zmianami, aż poczuła się naprawdę potrzebna. Stopniowo zaczęli się przed nią otwierać i Lunzie wysłuchiwała, że ten ma złamane serce z powodu nieudanego romansu, a ta z kolei chce w przyszłości otworzyć satelitarny bar korzystając z zaoszczędzonych pieniędzy. Nawet o spodziewanym wykluciu się potomstwa dwojga ptakopodobnych Ryxi, którzy byli tymczasowo zatrudnieni jako specjaliści na platformie. A oni dowiadywali się o jej dzieciństwie, szkole medycznej i o córce.

Siedziała w swoim biurze, trzymając w ręku hologram Fiony, i słuchała młodego górnika o imieniu Jilet. Z jego karty wynikało, że spędził dwanaście lat w kriogenicznej śpiączce, gdy asteroidy zniszczyły napęd w masowcu, na którym był zatrudniony wraz z czterema towarzyszami. Zostali wtedy zmuszeni do ewakuacji, Jilet w kapsule przy ładowni, pozostali obok siłowni. Tych czterech odnaleziono dość szybko, ale Jilet przebywał w prze­strzeni jeszcze dziesięć lat z powodu wadliwie działającego nadajnika ratunkowego w jego kapsule. Nic dziwnego, że był wściekły, wystraszony i rozżalony. Na Nellie Minę pracowało jeszcze trzech z podobnymi doświadczeniami, ale szychta Jileta była najdłuższa. Lunzie bardzo mu współczuła.

- Zdaję sobie sprawę, pani doktor, że te lata minęły, gdy byłem w śpiączce, ale dobija mnie to, że ich nie pamiętam. Tyle straciłem; przyjaciół, rodzinę. Świat obracał się beze mnie i zupełnie nie wiem, jak znowu wskoczyć tam, skąd wypadłem.

- Zwalisty, czarnowłosy górnik podniósł się z głębokiego fotela przeciwprzeciążeniowego, którego Lunzie używała jako kanapy do psychoanalizy. - Czuję, jakbym gdzieś zgubił część siebie.

- Jilet, wiesz dobrze, że to nieprawda - powiedziała pochylając się ku niemu z powagą. - Mózg doskonale chroni swoją centralę pamięci. Wszystko, co wiesz, jest cały czas tam.

- Puknęła swym smukłym palcem, z krótko obciętym paznok­ciem, w czoło. - Badania dowiodły, że hibernacja nie powoduje degradacji pamięci. Musisz polegać na tym, kim i jaki jesteś, a nie na tym, co podpowiada ci otoczenie. Wiem, ze jesteś zdezorientowany, oczywiście nie z własnego doświadczenia, ale miałam do czynienia ż wieloma pacjentami w podobnej sytuacji. Musisz przyjąć do wiadomości, że przeżyłeś wstrząs, i nauczyć się żyć od nowa. Jilet skrzywił się.

- Gdy byłem młodszy, ja i moi kumple chcieliśmy żyć w przestrzeni, z dala od zgiełku i tłumu. Ha! Niech ktoś spróbuje przyłapać mnie na takich planach teraz. Wszystko, o czym dziś marzę, to osiąść w jednej ze stałych kolonii i zarabiać na życie naprawianiem odrzutowców albo robotów przemysłowych. Nie mogę jednak tego zrobić bez swoich Dwojaczków, nie mówiąc już o premii, jeśli chcę założyć rodzinę - nową rodzinę - więc muszę dalej pracować jako górnik. To wszystko.

Lunzie pokiwała głową. Dwojaczkami nazywano potocznie koszty adaptacyjne, które musiało się ponieść, by przystosować biosferę kolonii tlenowej funkcjonującej w środowisku nieatmosferycznym do przyjęcia nowych mieszkańców. Nie były to małe pieniądze. Należało powiększać kopuły zewnętrzne, prowadzić badania wytrzymałości wielu systemów podtrzymujących na obciążenie obecnością dodatkowych żywych istot. Oprócz powiet­rza istoty ludzkie potrzebowały wody, urządzeń sanitarnych, określonej powierzchni mieszkalnej, a także syntezy żywności i powierzchni uprawnej. Sama się nad tym zastanawiała, ale zbyt wąski margines bezpieczeństwa w takich koloniach nie zaspokajał jej potrzeb związanych z wychowywaniem dziecka.

- A nie myślałeś nigdy o osiedleniu się w kolonii planetar­nej? - spytała Lunzie. - Moja córka czuje się dobrze na Tau Ceti. Atmosfera jest tam zdrowa, można zamieszkać na farmie albo w centrom komunalnym, co kto woli. Chciałabym dorobić się na jakimś szczęśliwym trafieniu asteroidów, żeby móc wygodnie urządzić się tam z córką. - Kompanie wydobywcze często pozwalały działać na własną rękę mało groźnym kon­kurentom, o ile nie kolidowało to z ich podstawowymi interesami. Lunzie obliczyła, że jej roczny dochód odkładany przez trzy lata wystarczyłby na uczciwe opłacenie jakiegoś górnika.

- Za przeproszeniem, doktor Mespil, w takich koloniach wszystko jest za bardzo poukładane. Wszyscy są tam jacyś... zadufani, o to słowo mi chodziło. Wszystko przychodzi im zbyt łatwo. Wolałbym raczej klepać biedę gdzieś, gdzie można jeszcze spotkać pionierskiego ducha, niż być bogatym na samej Ziemi. Gdybym ja miał córkę, chciałbym, żeby była ambitna... żeby była zahartowana i twarda, nie tak jak jej stary... niech mi pani wybaczy, pani doktor. - Jilet rzucił na nią niespokojne spojrzenie. Lunzie starała się nie myśleć, że to aluzja do jej odwagi. Podejrzewała, że problem tkwił w lęku Jileta przed nieosłoniętymi przestrzeniami planet. Agorafobia to podstępna dolegliwość; wolna przestrzeń za bardzo przypominałaby mu otchłań kosmosu. Potrzebował zapew­nienia, że tak jak pamięć, zachował również odwagę.

- Nic nie szkodzi. Proszę, mów mi Lunzie. Gdy słyszę “doktor Mespil", zawsze rozglądam się za swoim mężem, a ten kontrakt zerwałam już dawno. Oczywiście rozstaliśmy się w przy­jaźni.

Górnik roześmiał się z ulgą. Lunzie przyglądała się ekranowi wbudowanego w biurko komputera. Pojawiały się na nim dane z karty medycznej Jileta. Mężczyzna czuł potrzebę wypowiedzenia wszystkiego, co go gnębiło. Kapsuła awaryjna, w której był hibernowany, miała jeszcze jedną drobną usterkę; aż dwa dni, na pół przytomny od działania leków, musiał wpatrywać się przez zewnętrzny ekran w pustkę przestrzeni, zanim objął go proces kriogeniczny. Nic dziwnego, że zaowocowało to agorafobią. Było coś żałosnego w rezygnacji, którą okazywał ten wielki i mocny człowiek. Namacalnie czuło się strach, który go obezwładniał

I odbierał siły. Zastanawiała się, czy nie należałoby dać mu podstawy szkolenia w Dyscyplinie, ale zaraz z tego zrezygnowała. Nie potrzebował wiedzy, jak kontrolować uderzenia adrenaliny. Musiał się nauczyć, jak do nich nie dopuścić.

- Opowiedz mi, jak zaczynają się twoje lęki.

- Z rana nie jest tak źle - zaczął Jilet - zbyt jestem zajęty pracą. Byłaś kiedyś na platformie wydobywczej? - Lunzie pokręciła głową. Ciemne oczy Jileta nabrały wesołego wyrazu.

- To jest na co czekać, naprawdę! Mam nadzieję, że nie obrażasz się za żarciki. Chłopaki lubią żartować. I nie przy­zwyczajaj się zbytnio do swojego wielkiego biura. W przedziałach mieszkalnych jest ciasno, więc wszyscy muszą uczyć się wzajem­nej tolerancji. No, może nie zostajemy kumplami tak od razu - dodał ze smutkiem. - Bardzo wielu nowych szybko ginie. Wystarczy jeden błąd i... albo zamarzasz, albo się dusisz, albo jeszcze coś gorszego. Wielu z nich zostawia rodziny.

Lunzie pomyślała o Pionie i głośno przełknęła ślinę, a serce ścisnęło jej się w piersiach. Wiedziała, że zabezpieczenia jej skafandra były nienaruszone, ale obiecała sobie sprawdzić to jeszcze raz bardzo dokładnie zaraz po wyjściu Jileta.

- Na czym konkretnie polegają twoje obowiązki?

- Zmieniają się w razie potrzeby, tak jak wszystkich tutaj. Mam dobrą rękę do szczęśliwych trafień, więc staram się jak najczęściej brać dyżury poszukiwacza. Za dobre znalezisko płacą premię.

- To może ciebie wynajmę, żebyś zarobił fortunę dla mojej córki - zaśmiała się Lunzie.

- Będę zaszczycony takim zaufaniem, Lunzie, ale skąd wiesz, czy nagle się nie zmyję? Każdy asteroid zawiera jakąś rudę, w większych lub mniejszych ilościach. Ale nie można marnować czasu na wszystko, co wpadnie w oko. Czujniki w poszukiwaczu są współkierunkowe. Gdy tylko namierzysz coś ładnego, na wizji czy na skanerze nawigacyjnym, zaraz wyświetla ci, co dokładnie tam jest Poszukiwacze są małe, tylko jeden człowiek może się w nich zmieścić, więc należy być przy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin