Muzeum porzuconych sekretow - Oksana Zabuzko.docx

(1298 KB) Pobierz
Muzeum porzuconych sekret?w


             

Oksana Zabużko

              MUZEUM PORZUCONYCH SEKRETÓW

              Przełożyła Katarzyna Kotyńska


              Tytuł oryginału: Музей покинутих секретів

              Copyright © 2010 by Oksana Zabuzhko

              Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2012

              Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo W.A.B., 2012

              Wydanie I

              Warszawa 2012

             

              The translation was made possible thanks to financial

              assistance of Arseniy Yatseniuk „Open Ukraine” Foundation.

              Przekład został dofinansowany przez fundację

              Arsenija Jaceniuka „Open Ukraine”.


Spis rzeczy

 

              Dedykacja

              Sala I „I tyle!!!”

              Sala II Z cyklu „Sekrety”. Zawartość kobiecej torebki, znalezionej na miejscu katastrofy Wywiad Daryny Hoszczynskiej z Władysławą Matusewycz

              Sala III Sny Adriana Lwów. Listopad 1943 Kijów. Kwiecień 2003 Czarny Las. Maj 1947

              Sala IV Z cyklu „Sekrety”. Po wybuchu

              Sala V Wieczór dla dwojga I. Wpół do szóstej II. Z cyklu „Sekrety”. „Zabiłem ją”

              Sala VI Ostatni sen Adriana Zagubiony sen Adriana

              Sala VII Droga na Złotonoszę Ostatni wywiad dziennikarki Hoszczynskiej „Wybacz mi, Adrianie” Z cyklu „Sekrety”. Bez tytułu / Untitled / Ohne Titel / Sans Titre

              Sala VIII Krew w Kijowie

              Od autorki

              Przypisy

              Biogram autorki

 


              Mamie i Rostykowi

 

 

             

              Chcesz wiedzieć, co z nami? Czekaj na nas.

 

 

               

              Napis z 1952 roku na ścianie celi w lwowskim więzieniu KGB (od 2009 kompleks muzealny Więzienie na Łąckiego)

               

               

               

              Objekte, die außerhalb ihrer ursprünglich Funktion eine Zeit lang im Erdboden oder in Gewässern lagern, werden zu archäologischen Kulturgut. Sobald sie ausgegraben werden, beginnt ihre «moderne» Historie.

 

              Bei den Bodenlagerung treten [...] häufig unterschiedliche Schäden an der verschiedenen organischen und unorganischen Materialen auf. [...] Die Präventive Konservierung sorgt dafür, dass die unterschiedlichen Materialen die optimalen Lagernungsbedingungen erhalten, damit die Schädigung nicht weiter fortschreitet.

 

              Aus der Ausstellung „KulturGUTerhalten. Restaurierung archäologischer Schätze an den staatlichen Museen zu Berlin”.1

 

              Berlin, Altes Museum, 27.03 – 1.06.2009

 

 



Sala I
„I tyle!!!”

 

             

              Potem przychodzi kolej na fotografie. Czarno-białe, wypłowiałe do sepii, karmelowobrązowe; niektóre na grubym gofrowanym papierze z białymi brzegami w ząbki, jak mereżka przy kołnierzu szkolnego mundurka – epoka sprzed Kodaka, epoka zimnej wojny i materiałów fotograficznych produkcji krajowej, zresztą wszystkiego produkcji krajowej, a kobiety na zdjęciach poupiększały się takimi samymi gigantycznymi stożkami koków, tych idiotycznych podkładek z martwych (a często pewnie jeszcze cudzych, fe, paskudztwo!) włosów i mają na sobie takie same nieforemnie prostokątne, sztywne z wyglądu sukienki, jak bohaterki filmów Andy’ego Warhola czy, dajmy na to, Anouk Aimée w Osiem i pół (ją przynajmniej mogły, choćby teoretycznie, zobaczyć – odstać pięć godzin w kolejce, w festiwalowej ciżbie, by w końcu przedrzeć się do sali, mokre i szczęśliwe, z poprzekrzywianymi na bakier kokami i różnobarwnymi, ciemnymi półkolami pod pachami białych bluzek, pod które zakładało się kolorowe halki – krajowej produkcji, pewnie, co kto miał najlepszego: błękitne, różowe, lila, ale bielizny na zdjęciu nie widać; zresztą tych mokrych półkoli ani zapachu tamtych kolejek, jeszcze nieobznajomionych z dezodorantami, za to gęsto obsypanych pudrem i różem, wyperfumowanych jakimś „Indyjskim sandałowcem” z fabryki Czerwona Moskwa albo w najlepszym razie polskim, równie słodkawo-mdłym „Być może...” na tle różnorodnego chóru rozgrzanego kobiecego potu też nikt już nie odrestauruje – a na zdjęciach, wystrojone i świeżo przyczesane, spokojnie mogą uchodzić za rówieśnice Anouk Aimée, żadnej żelaznej kurtyny stąd, z odległości czterdziestu lat, już nie widać...). Wiesz, co sobie właśnie pomyślałam? Że kobiety w ogóle są mniej podatne na zmiany klimatu politycznego – wskakują w nylonowe pończochy, a potem i w deficytowe rajstopy, i starannie wygładzają je na nodze, kompletnie nie zwracając uwagi ani na zabójstwo Kennedy’ego, ani na czołgi na ulicach Pragi – i dlatego prawdziwą twarz kraju określają mężczyźni, przynajmniej tego poprzedniego. Pamiętasz ich czapki? Takie identyczne, jak od munduru, futrzane uszanki? „Pyżyki”, o właśnie, tak się na nie mówiło; po żołniersku sformowane szeregi czerniejących w milczeniu „pyżyków” na trybunie Mauzoleum, siódmego listopada, nie wiedzieć czemu w rocznicę rewolucji październikowej zawsze padał deszcz, i to ze śniegiem, jakby sama przyroda była w żałobie, a przed trybuną rządową na maszerujących pokrzykiwali, jak kapo na więźniów, zdenerwowani porządkowi po obu stronach kolumny – należało iść bez parasoli, w tym śniegu, żeby nie psuć ujęć telewizyjnych – kolorowych telewizorów też przecież jeszcze nie było, nie zdołał jeszcze krajowy przemysł aż tak dogonić Zachodu – ale skąd, były, zaprzeczasz, już w latach siedemdziesiątych to nie było dziwowisko, tylko towar deficytowy, i drogie jak cholera... Dobra, lećmy dalej – ten poważny bobas w paputach z pomponami to kto, też ty?... A kto cię trzyma na kolanach – babcia Lina?... (Niezwykłe zdjęcie, wciągające, trudno wzrok oderwać – może dlatego, że kobieta na nim widoczna, właśnie gdy fotograf nacisnął migawkę, spojrzała w dół, na malucha, z tym opiekuńczym i równocześnie rozjaśnionym wyrazem twarzy, z jakim wszystkie kobiety świata biorą na ręce niemowlęta, nieważne, swoje czy nie – a my, po tej stronie obiektywu, wciąż czekamy, aż znów podniesie na nas oczy: efekt, jeśli przyglądać się dłużej, niezbyt przyjemny, zwłaszcza kiedy wiadomo, że tej kobiety od kilkunastu lat nie ma wśród nas i nigdy już się nie dowiemy, jakim wzrokiem by na nas spojrzała, jak mrugnęłaby w tamtej chwili powiekami...)

              ...Zupełnie jakbym nie miała dość własnych duchów – niewyblakłych, wciąż jeszcze karmelowych, soczyście brązowych twarzy, pocętkowanych regularną ospą tego waflowego rastra, z którym dziś tak naprawdę nie radzi sobie żaden fotoszop – przy obróbce komputerowej te zdjęcia więdną, jak wiersze przy przekładzie z jednego języka na drugi, i na ekranie zyskują dziwnie żałosny wygląd, jakby zostały świeżo wyjęte z wody i powieszone do suszenia na niewidzialnym sznurku. W pewnym sensie to podniesiony z dna czasu podświadomy stereotyp postrzegania: leżeli sobie gdzieś tam, zagrzebani w mule lat, a my oto wydobyliśmy ich na światło dzienne – uszczęśliwiliśmy czy jak?... Doprawdy, ciekawe, skąd u nas, chciałoby się spytać, ta niezmienna wyższość w stosunku do przeszłości, to niezmienne, ślepe i głuche przekonanie, że my, dzisiaj, stanowczo mądrzejsi jesteśmy od nich, wczorajszych – z tego jednego jedynego powodu, że znana jest nam ich przyszłość, że wiemy, czym skończy się ich życie?... (Niczym dobrym!) To jak w stosunku do małych dzieci: mentorski ton, pobłażliwość. I tak samo jak dzieci, ludzie z przeszłości zawsze wydają się nam naiwni – pod każdym względem, od garniturów i fryzur do sposobu myślenia i odczuwania. Nawet wtedy, gdy ci ludzie to nasi bliscy. Dokładniej, kiedyś nimi byli.

               O czym tak myślisz?

               Nie wiem. O nas.

              Oto czym różni się małżeństwo od wszystkich, nieważne jakim ogniem płonących, kochań i zakochań: obejmuje ono obowiązkową wymianę duchami. Twoi zmarli stają się moimi i wzajemnie. Lista imion, podawanych w cerkwi na mszy za dusze zmarłych w Wielki Czwartek, tę Wielkanoc umarłych, wydłuża się: Anatolij, Ludmyła, Odarka, Ołeksander, Fedir, Tetiana – dotąd jak zawsze, ale dalej pojawiają się, niczym nowa grupa instrumentów w drugiej części symfonii, niskim dźwiękiem wiolonczeli, z kontrabasowym, głębokim przydechem andante: Apolinaria, Stefania, Ambroży, Włodzimiera; brzmią jak imiona innego narodu, ale może ten naród rzeczywiście był inny, wszak wszyscy Talimonowie i Lampie, Porfowie i Tekliny, których życie zerwał 1933 rok na Kijowszczyźnie i Połtawszczyźnie, też raczej przywodzą na myśl pierwszych chrześcijan aniżeli krewnych oddalonych od nas raptem o dwa-trzy pokolenia, ówczesne katolickie imiona z zachodu Ukrainy w porównaniu z nimi jeszcze pobrzmiewają żywym, choć nieustannie słabnącym echem – na razie wciąż jeszcze ma kto powiedzieć: to mój wuj, to mój dziadek, zmarł na Syberii czy wyemigrował do Kanady – w tym miejscu ty, z tym niewidzącym, nostalgicznym uśmiechem, który rozlewa się po twarzy powoli, łagodnie, jak mleko po blacie, zaczynasz wspominać, jak na początku lat osiemdziesiątych twoja rodzina nieoczekiwanie dostała z Kanady paczkę od takiego właśnie, dziesiąta woda po kisielu, wujka – KGB nie wiedzieć czemu przepuściło, może w przeczuciu swojego bliskiego końca, a może już im zawziętość osłabła, wszystko zresztą w tamtym kraju opadło i zwiędło przed finałem – prawdziwa paczka z Kanady, i to nawet nie kwiecista chustka z tych, którymi nie wiedzieć czemu diaspora niezmiernie szczodrze wówczas Stary Kraj zasypywała, ale – dżinsy, matko jedyna: pierwsze twoje levisy, i do nich jeszcze dżinsowa koszula, a w sklepie walutowym rodzice kupili ci prawdziwe adidasy i torbę Adidasa, i tak chodziłeś do szkoły – i przez mgnienie oka prawie czuję ból, do gorącego skurczu w splocie słonecznym, od bezsensownej, z perspektywy czasu, nastoletniej zazdrości, zupełnie jakby mnie też ten pokazany przez ciebie obraz nagle strącił, jak z drabiny, ze dwadzieścia lat w dół, i przyrastam tam do ławki, niezdolna oderwać oczu od najbardziej niedostępnego chłopaka w klasie, a ty na mnie nie patrzysz – ty mnie ówczesnej, usianej pryszczami, z mysim warkoczykiem prymuski na ramieniu, nawet byś nie zauważył, chyba że grzecznie ustępując drogi: tacy dopieszczeni wczesnymi sukcesami chłopcy z dobrego domu zawsze są grzeczni, bo nie muszą zwracać na siebie uwagi wygłupami, w ogóle sukcesy życiowe lepiej niż cokolwiek rozwijają w ludziach przyjazność – tę powierzchowną, akuratną jak temperatura ciała, która nie przepuszcza żadnej agresji – co prawda współczucia też nie przepuszcza... To porażające, mówię na głos, kręcąc głową, ale ty nie rozumiesz, nie idziesz ze mną w nogę, ciągniesz swoje, mimochodem przyłączając moją replikę, niczym krótkie, urwane oklaski, do swojego ówczesnego powodzenia u dziewcząt, wrzucasz ją z cichutkim brzękiem do szuflady sprzed dwudziestu lat, i zostajemy tam, gdzieśmy byli – każde przy swojej szufladzie, nie mówię już o mieszaniu ich, kiedy nawet ich razem nie zsunęliśmy, i to właśnie miałam na myśli, mówiąc „porażające” – że jak niby, do licha, można wymienić się rodzinnymi duchami, wydać wzajemnie za siebie te zanikające w głębinach czasu długie szeregi zmarłych-z-obu-stron, jeśli nawet siebie przedwczorajszych – tego chłopca i tej dziewczyny, którzy kiedyś będą zakochiwać się w innych dziewczynach i chłopakach i nie spać nocami w różnych miastach, nie podejrzewając jeszcze wzajemnie swojego istnienia – nawet ich pożenić się nie udaje?... A najgorsze jest to, że oni nigdzie nie zniknęli, ani tamten chłopczyk, ani tamta dziewczynka, skoro ja, na przykład, wciąż bywam tak idiotycznie zazdrosna o twoją szkolną miłość – nieważne, że poznałyśmy się z nią w czasie jak najbardziej już teraźniejszym i to spotkanie zasadniczo powinno raz na zawsze zamknąć dla mnie ten temat, bo teraz porównanie zdecydowanie wypada nie na jej korzyść: wyrosła z niej dość ponura babka, średnio sympatyczna, tłumokowata z wyglądu i grubokoścista, typ niegdysiejszych inżynierek-projektantek, które teraz stoją po bazarach z używanymi ciuchami, w dodatku z tymi głęboko osadzonymi oczami, które z biegiem lat dają coraz silniejsze wrażenie czy to wiecznego zapłakania, czy to równie chronicznego zapoju, i porządnie postarzają swoją właścicielkę – w dodatku nawet nie uśmiechnęła się do mnie, kiedy nas sobie przedstawiano, co wskazuje na to, że jak na razie jej doświadczenie życiowe niespecjalnie sprzyjało pielęgnowaniu dobroduszności, niewykluczone, że ta pierwsza szkolna miłość pozostaje dla niej jedynym jasnym promykiem, powinnam więc raczej zwyczajnie jej pożałować, po kobiecemu i po ludzku – ale za diabła się nie udaje; nie udaje się, bo jednak nie mam pewności, którą z nich w niej widzisz: dzisiejszą czy ówczesną, obraz z drugim dnem, z przenikającym epoki podświetleniem z innego wymiaru, a wtedy w ostatecznym rachunku tracę przewagę, bo jestem dla ciebie tylko sobą dzisiejszą, jakby ściągniętą na płasko heblem z jednego jedynego rocznego słoja, nawet jeśli ten słój wydaje się taki nadzwyczajny...

               Wróbelku mój... Ty moja dziewczyneczko...

              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin