Fragment 1.docx

(55 KB) Pobierz

Fragment 1
 

Autorka rozpoczyna dialog z anonimową postacią, w dalszej części okazuje się, że bohaterem jest Marek Edelman – uczestnik powstania w getcie warszawskim. Relacjonuje on przebieg tamtych wydarzeń, mówi o swojej roli w getcie, wspomina towarzyszy m.in. Zygmunta Frydrycha i Mordechaja Anielewicza – przywódcę powstania, którego młodzieńcza biografia budzi kontrowersje. Wspomina przypadek zbiorowego samobójstwa oraz wylicza formy tzw. „godnej śmierci”. Za najbardziej „godną” - wartościową poczytuje śmierć z bronią w ręku.



Dialog z Markiem Edelmanem rozpoczyna autorka od przypomnienia rozmówcy jego garderoby – konkretnie swetra, który nosił w tamtym szczególnym dniu: „Nosiłeś tego dnia sweter z czerwonej puszystej wełny (...) Na nim były dwa skórzane pasy na krzyż, a pośrodku - na piersi latarka.” 

To było 19 kwietnia 1943 roku. W getcie warszawskim miało rozpocząć się powstanie. Dzień był chłodny. Edelmana (jak wynika z zapisu Hanny Krall) obudziły strzały. Nie wstał od razu, bo odgłosy były jeszcze słabo słyszalne. Wśród powstańców był chłopak, który z aryjskiej strony miał dostarczyć broń. Planował powrót po wykonaniu zadania, ale nie zdążył. Wybuch powstania zatrzymał go po drugiej stronie muru. Przeczuwając, że zginie poinformował obecnych, że jest ojcem, a jego córka znajduje się w zamojskim klasztorze. Poprosił Edelmana, by po zakończeniu wojny odnalazł jego dziecko. 

Wyznaczonym terenem, na którym miało dojść do działań bojowych, było tak zwane getto fabryki szczotek – ulice Franciszkańska, Świętojerska, Bonifraterska. Poprzez zaminowanie bramy fabrycznej śmierć poniosło około stu żołnierzy niemieckich, którzy naruszyli „wrogie” terytorium. Były to pierwsze ofiary buntowników. 
 

Getto
Część miasta obrana lub przymusowo wyznaczona jako miejsce zamieszkania dla mniejszości narodowej lub religijnej; przymusowo zamknięta dzielnica żydowska, podporządkowana szczególnie represyjnemu prawu hitlerowskiemu; miejsce, środowisko odizolowane, rządzące się własnymi prawami, niechętne ludziom z zewnątrz.

 



Niemcy potraktowali sprawę poważnie, sformułowali liczebną kolumnę i w szyku bojowym ruszyli na „zamachowców”. Następnie próbowali osiągnąć porozumienie wysyłając trzech „parlamentariuszy” z białą flagą. Ta inicjatywa nie powiodła się. Przeciwnicy odpowiedzieli ogniem. Za istotny uznali sam fakt walki:

„Ważne było, że się strzela. To trzeba było pokazać. Nie Niemcom. Oni to potrafili lepiej. Temu innemu światu, który nie był niemieckim światem, musieliśmy pokazać. Ludzie zawsze uważali, że strzelanie jest najlepszym bohaterstwem. No to żeśmy strzelali.”

Powstanie wyznaczono na 19 kwietnia (1943), ale data ta została narzucona odgórnie – Niemcy przewidywali wówczas likwidację getta. 18 kwietnia miało miejsce spotkanie u Mordechaja Anielewicza. Zebrał się cały sztab – pięć osób. Edelman miał wówczas dwadzieścia dwa lata, Anielewicz był od niego o rok młodszy. Komendantem został Anielewicz: „Bardzo chciał nim być, więc go wybraliśmy.”

We wspomnieniach bohatera reportażu Anielewicz jawi się jako jednostka zdolna i ambitna, pełna wigoru. Przed wojną mieszkał na Solcu. Jego matka sprzedawała ryby, czasem dopuszczała się przy tym drobnego oszustwa. By towar wyglądał na świeższy, prosiła syna, by malował czerwoną farbką rybie skrzela. 

Mordechaj cichutko wierzył w zwycięstwo powstania, choć „(...) nigdy przedtem nie widział „akcji”. Nie widział, jak się ładuje ludzi na Umschlagplatzu do wagonów. A taka rzecz – kiedy się widzi czterysta tysięcy ludzi odsyłanych do gazu – może człowieka załamać.” Załamał się na wiadomość, że spalono jednego chłopaka, który udał się do północnej części getta w celu sprawdzenia wiadomości o rzekomych „posiłkach” od Armii Krajowej. Ósmego maja na ulicy Miłej Anielewicz zastrzelił siebie i swoją dziewczynę Mirę. Popełniono wtedy zbiorowe samobójstwo. Zginęło ponad osiemdziesiąt osób. Dziewczyna o imieniu Ruth zmarnowała sześć naboi nim celnie do siebie strzeliła, a niejaki Lutek Rotblat zabił swoją matkę i siostrę.

 

Po Anielewiczu akcją zbrojną dowodził Edelman. „Dysponował” czterdziestoma ludźmi – żołnierzami z Żydowskiej Organizacji Bojowej (ŻOB). Jak twierdzi, nie myślał o śmierci z wyboru, ani o śmierci zbiorowej, którą można postrzegać w kategoriach symbolu:

„Nie poświęca się życia dla symboli” Dostrzegał sens walki. Był zdyscyplinowany i zdeterminowany: „Potrafiłem sam dać w mordę, jak ktoś zaczynał mi histeryzować. W ogóle wiele rzeczy potrafiłem wtedy. (...) Nie denerwowałem się – pewnie dlatego, że właściwie nic nie mogło się zdarzyć. Nic większego niż śmierć, zawsze chodziło przecież o śmierć, nigdy o życie.”

 

W zapisie pojawia się wzmianka o murze (symbolika) oddzielającym stronę aryjską od strony żydowskiej: „Mur sięgał tylko pierwszego piętra. Już z drugiego widziało się TAMTĄ ulicę. Widzieliśmy karuzelę, ludzi, słyszeliśmy muzykę i strasznie żeśmy się bali, że ta muzyka zagłuszy nas i ci ludzie nikogo nie zauważą, że w ogóle nikt na świecie nie zauważy – nas, walki, poległych...że ten mur jest tak wielki – i nic, żadna wieść się o nas nie przedostanie.”

 

Adnotacją do tego pełnego obaw wspomnienia jest przypomnienie postaci Michała Klepfisza jak niosły wieści z Londynu (Rząd Polski na emigracji), został odznaczony pośmiertnie przez gen, Sikorskiego Krzyżem Virtuti Militari. Młodzieniec zasłużył się w walce i wykazał postawę bohatera. Osłonił towarzyszy i umożliwił im ucieczkę (kanałami) poprzez skierowanie na siebie salw z karabinu maszynowego.

 

Wspomnienie karuzeli na kartach literatury uwiecznił Czesław Miłosz. W wierszu pt. „Campo di Fiori” (nazwa placu w Rzymie, na którym spłonął Giordano Bruno). Pisał:

 

„ (...) Wspomniałem Campo di Fiori

W Warszawie przy karuzeli,

W pogodny wieczór wiosenny,

Przy dźwiękach skocznej muzyki.

Salwy za murem getta

Głuszyła skoczna melodia

I wzlatywały pary

Wysoko w pogodne niebo.(...)”

 

Karuzela na placu Krasińskich, przy murze warszawskiego getta, stała się symbolem obojętności części mieszkańców Warszawy wobec tragedii walczących w powstaniu Żydów.

 

 

 

 

Edelman mówi również o funkcji, jaką pełnił w getcie przed wybuchem powstania (należał wtedy do ŻOB): „Byłem wtedy gońcem w szpitalu i to była moja praca: stać przy bramie na Umschlagplatzu i wyprowadzać chorych. Nasi ludzie wyławiali tych, których należało uratować, a ja ich, jako chorych, wyprowadzałem.” Jedną z łączniczek o imieniu Zosia wyprowadzał cztery razy, ilekroć udało mu się ją „przemycić”, znów ją przechwytywano.

 

W getcie rozdawano „numerki życia”. Miały one ocalać posiadających je, ale była to zakamuflowana taktyka Niemców. Z czasem eliminowano z życia i „posiadaczy numerków”. Podobnie rzecz się miała z maszynami do szycia: „(...) ludziom zdawało się więc, że maszyny do szycia uratują im życie i płacili za nie każde pieniądze. Ale potem przyszli i po tych z maszynami.” Ostatecznie, by prędzej rozwiązać kwestię żydowską, Niemcy ogłosili, że chętnym do pracy będą rozdawać chleb i marmoladę. Kłamstwo - logicznie zaplanowane, zwabiło w sidła mnóstwo chętnych. Wtedy już dwa transporty dziennie odprawiano do Treblinki (obóz zagłady), a liczba ochotników wciąż rosła. Nikt nie podejrzewał podstępu: „Oszaleliście? mówili, kiedy próbowaliśmy ich przekonać, ze to nie do pracy ich wiozą. Posłano by nas na śmierć z chlebem. Tyle chleba zmarnowaliby?!”

 

Akcja przyspieszonego wywożenia ludności żydowskiej trwała przez sześć tygodni: od dwudziestego drugiego lipca do ósmego września 1942 roku: „Przez sześć tygodni stałem przy bramie. (...) Odprowadziłem czterysta tysięcy ludzi na ten plac.” – wyznaje Marek Edelman. Ostatniego dnia „akcji”, w szkole przerobionej na szpital, jedna z pielęgniarek zdążyła podać chorym dzieciom swoją porcję cyjanku - trucizny, Uratowała je w ten sposób od komory gazowej, Uznano ją za bohaterkę. Pielęgniarki w tłumie chorych wyszukiwały swoich rodziców, a wszystko po to, by zamienić rodzaje śmierci, wybrać sposób umierania.

Bohater reportażu ma żal do przywódcy gminy żydowskiej – Adama Czerniakowa, że z własnej samobójczej śmierci uczynił prywatna sprawę, a mógł, może nawet powinien, oddziaływać na innych, wzywając do walki: „Wtedy fajerwerk był bardzo potrzebny – należało umrzeć, wezwawszy przedtem ludzi do walki.”

 

„My wiedzieliśmy, że trzeba umierać publicznie, na oczach świata.” – pomysłów na publiczno - symboliczne umieranie było sporo: przedrzeć się na aryjską stronę i umierać na wałach Cytadeli, podpalić getto i zginąć razem ze wszystkimi... Większość optowała za powstaniem: „Przecież ludzkość umówiła się, że umieranie z bronią jest piękniejsze niż bez broni. Więc podporządkowaliśmy się tej umowie. (...) Chodziło przecież o to, żeby nie dać się zarżnąć (...) Chodziło tylko o wybór sposobu umierania.”

 

Fragment 2

 

Wiąże się z odbiorem opublikowanego wcześniej przez Krall wywiadu z Edelmanem, w którym wypowiadał się jako ostatni z przywódców getta. Wystosowano wobec niego później serię zarzutów, że „tak odarł wszystko z wielkości”, ponieważ ujawnił, według niego bez znaczenia, niektóre fragmenty biografii Anielewicza. Istotna stała się kwestia doboru słów.

 

 

To recepcja – odbiór opublikowanego wcześniej wywiadu z Markiem Edelmanem, tłumaczonego na wiele języków. Jego tytuł brzmiał: „Wyznanie ostatniego przywódcy getta warszawskiego”.

 

Po publikacji artykułu zarzucano Edelmanowi, „że tak odarł wszystko z wielkości”. A za najbardziej kontrowersyjne uznano wspomnienie komendanta Anielewicza, który rzekomo wspierał matkę w niewielkim oszustwie i malował skrzela nieświeżych ryb na czerwono. Opinia publiczna była wzburzona. Ludzie posyłali listy do gazet, aż pewien literat ze Stanów Zjednoczonych - pan S. musiał interweniować i napisać trzy długie artykuły, by uśmierzyć ów wielojęzyczny zgiełk. Nie omieszkał o tym fakcie donieść ostatniemu żyjącemu przywódcy getta.

 

Edelman spotkał się także z odwrotną reakcją na wywiad, znacznie bardziej wyrozumiałą. List przysłał mu pewien Niemiec ze Stuttgartu. W czasie wojny jako żołnierz Wehrmachtu przebywał na obszarze getta. Pisał: „widziałem tam ciała ludzi na ulicach, dużo ciał przykrytych papierami, pamiętam to było okropne, obaj jesteśmy ofiarami tej okropnej wojny, czy mógłby pan napisać do mnie parę słów?”

Edelman odpisał krótko i zwięźle (według niego temat nie podlegał dyskusji, zbędnym interpretacjom). W odpowiedzi zawarł wyrazy współczucia i próbę akceptacji uczuć wojskowego.

 

 

 

 

Historia z literatem S. przypomniała Edelmanowi podróż do USA w 1963 roku. Odbyło się tam spotkanie z przywódcami związków zawodowych. Celem spotkania była dyskusja dotycząca pamięci. Edelman czuł się zażenowany, bał się, by nie powiedzieć czegoś niestosownego, słów w rodzaju: „A jakie to ma znaczenie dzisiaj?” Postanowił podejść do sprawy wyrozumiale i z należnym dystansem.

 

Prezesi związków dawali w czasie wojny pieniądze na broń dla getta i „(...) do prezydenta Roosevelta chodzili, żeby zapytać, czy to prawda, co opowiadają o tych wszystkich historiach w getcie.” Edelman wnioskuje, że musiało to być po tym, jak wykupiony przez Tosię Goliborską z Gestapo (za dywan perski), „Wacław”, sporządził raport. Raport ukryty pod plombą w zębie kuriera „trafił przez Londyn do USA”, lecz wydał się wówczas tak nieprawdopodobny, że w wątpliwość poddawano zawarte w nim informacje:

 

„(...)ale im było trudno uwierzyć w te tysiące przerobionych na mydło i w te tysiące pędzonych na Umschlagplatz, więc poszli do swego prezydenta zapytać, czy można poważnie traktować takie rzeczy.”

 

Jak się okazuje, istotna staje się kwestia rozsądnego dobierania słów, w sposób „niedotykający” nikogo, bo każdy indywidualnie postrzega pewne sprawy, zwłaszcza te najbardziej delikatne, traktujące o życiu i śmierci: „Będziemy bardzo starannie dobierali słów i postaramy się niczym ludzi nie zranić.” – takie założenie ma przyświecać dalszej części raportu sporządzanego przez Hannę Krall i Marka Edelmana. W jego zawartości pojawia się ponadto notatka o Antku i Celinie. Antek był zastępcą Anielewicza, przedstawicielem ŻOB po aryjskiej stronie, opuścił getto tuż przed wybuchem powstania. Celina całą okupację spędziła w getcie, wyszła z niego ostatniego dnia kanałami.

Antek zgłosił zastrzeżenia, co do ilości osób biorących udział w powstaniu (uważał, że żydowskich bojowników było dużo więcej niż utrzymywał bohater wywiadu – około 500 – 600 osób), ale Edelman nie pozwolił na korektę: „Nie (...)nas było dwustu dwudziestu.”

 

Za sprostowaniami w raporcie opowiadał się ponadto literat S. Chodziło mu głównie o sprawę ryb i Anielewicza: „To nie Anielewicz malował je, ale jego matka. Niech pani to sobie zanotuje(...) bo to jest bardzo ważne.”

 

Fragment 3

 

Wyjaśnia, dlaczego Marek Edelman nie udzielił żadnego wywiadu, milczał przez wiele lat, choć był zastępcą komendanta powstania. Przedstawiciele partii politycznych, którym po zakończeniu działań bojowych w getcie składał raport, uznali, że nieprecyzyjnie i bez właściwego charakteru mówi o całym zdarzeniu. Należało w słowach wyrazić patos, nienawiść. Należało krzyczeć.

 

 

We wstępie fragmentu autorka pisze: „Wracam do sprawy rozważnego dobierania słów.” Edelman jako ostatni (po Anielewiczu) przywódca powstania w getcie warszawskim oraz jako jedyny żyjący członek sztabu powstańczego, po ustaniu akcji zbrojnej został wezwany do złożenia sprawozdania przedstawicielom partii politycznych: „Przez dwadzieścia dni, mówił można było zabić więcej Niemców i więcej swoich ocalić. Ale, mówił, nie byliśmy wyszkoleni należycie i nie umieliśmy prowadzić walki. Poza tym, mówił, Niemcy też potrafili się dobrze bić.”

 

Partyjni słuchający zeznań byli zawiedzeni. Raport Edelmana był pozbawiony patosu, nienawiści, krzyku. Przypominał obojętną relację. Uznano raportującego za „strzęp człowieka”. Nie pretendował do rangi bohatera: „Ten jedyny, który przeżył, nie nadawał się na bohatera.”

 

Sam Edelman, po zdaniu raportu zrozumiał, że lepiej będzie milczeć. I zamilkł na trzydzieści lat (do czasu publikacji wywiadów z Krall), „a jak przemówił wreszcie, to zaraz stało się jasne, że byłoby lepiej dla wszystkich, gdyby nie przerywał milczenia.”

 

Fragment 4

 

Fragment przybliża codzienność życia w getcie. Edelman mówi o głodowych racjach żywieniowych, o badaniach nad chorobą głodową, którą diagnozuje się na podstawie wyglądu. Zostają wyróżnione trzy stadia choroby.

 

 

 

 

Edelman rozpoczyna wspomnienie jazdy tramwajem na spotkanie z przedstawicielami partii – „pierwszy raz od wyjścia z getta jechał tramwajem”. Edelman doświadczył wówczas dziwnego uczucia strachu. Ciągle bał się, że ktoś zwróci na niego uwagę i wyda go, „poczuł, że ma odrażającą, czarną twarz. Twarz z plakatu ŻYDZI - WSZY – TYFUS PLAMISTY.”

 

Nazizm ułatwiał oprawcom myśleć o Żydach jako o niebezpiecznym robactwie. Jeszcze przed wojną rząd nazistowski prowadził prześladowanie ofiar za pomocą środków prawnych. Wykluczały one Żydów ze służby cywilnej, stanowisk na uniwersytetach i w szkołach, nie pozwalały im prowadzić praktyki prawniczej i lekarskiej, odmawiały niemieckiego obywatelstwa i zakazywały „mieszania krwi”. Propaganda niemiecka rozpowszechniła opinię o Żydach jako nosicielach tyfusu (powstawały nawet specjalne plakaty propagandowe).

 

 

Z tym wspomnieniem łączy się kontrastowo wizerunek pięknej jasnowłosej Krystyny Krahelskiej, pozującej niegdyś do pomnika Syreny. Krahelska zginęła w powstaniu warszawskim. Opowiadano, że uciekając biegła przez ogrody, a jej wysoka i gibka postać nie mogła się schronić w łanach słoneczników. Jej śmierć może należeć do efektownych symboli:

 

„Prawdziwie estetyczna śmierć. Tylko tak należy umierać. Ale tak żyją i umierają piękni i jaśni ludzie. Czarni i brzydcy żyją i umierają nieefektownie: w strachu i ciemności.”

 

Ciąg dalszy tego fragmentu poświęcony jest już tym „czarnym i brzydkim”: „Czarni i brzydcy leżą osłabli z głodu w wilgotnej pościeli i czekają, aż ktoś przyniesie im owies na wodzie albo coś ze śmietnika.”

Przybliżona jest codzienność getta. Na ulicach dzieci wyrywają przechodniom paczki z rąk w nadziei zdobycia chleba. W szpitalu spuchniętym z głodu dzieciom dozuje się po pół jajka w proszku i po pastylce witaminy C. Robią to lekarze, by nie narażać na „mękę dzielenia” salowej, również zapuchniętej z głodu. Tylko personel medyczny ma wyznaczone stałe racje: po pół litra zupy i sześć deka chleba na osobę, ale na specjalnym zebraniu postanowiono, że wszyscy będą otrzymywać po równo i lekarze dobrowolnie zrezygnowali z części swojego przydziału na rzecz innych pracowników placówki.

 

Głód był tak ogromny, że zdarzały się przypadki kanibalizmu np. trzydziestoletnia kobieta (Rywka Urman) odgryzła kawałek swojego zmarłego dwunastoletniego dziecka. Inna porzuciła zwłoki syna, bo nie miała czym zapłacić za pochówek. Sobie również prorokowała śmierć. Przed łaźnią na ulicy Spokojnej zdarzały się zamieszki z interwencją policji. Zgromadzonym tam dzieciom dowożono zupę i, kiedy miały ją odbierać, atakował je wygłodniały tłum. Ludzie byli tak wycieńczeni, że niektórzy zasypiali z kęsem chleba w ustach lub w czasie próby wysiłku fizycznego, np. w trakcie biegu za zdobyciem chleba.

 

Największym wrogiem ludzi w gettach był głód. Niemcy stale ograniczali ilość dostarczanej do getta żywności, stale też podnosili jej cenę. Obok skrajnego ubóstwa istniały w gettach oazy zamożności. Działały kawiarnie, teatry, kabarety, kwitł również handel, do którego wielokrotnie wykorzystywano małych „szmuglerów” – dzieci ze względu na wzrost, bo ułatwiał im przedostanie się na aryjską stronę, ale również jako osoby niewzbudzające podejrzeń. Świat getta był zróżnicowany. Obok umierających z głodu przechodzili dobrze odziani i najedzeni ludzie. Niemniej stałym problemem służb medycznych, szpitali, sierocińców było zapobieganie tyfusowi, gruźlicy i innym chorobom. Fatalne warunki higieniczne, ciasnota, niedożywienie, przymusowa bezczynność, uczucie osamotnienia i zagubienia, brak nadziei na przetrwanie, załamanie psychiczne przyczyniały się do wzrostu śmiertelności wśród mieszkańców gett.

 

 

Lekarze w getcie, ze względu na wystarczającą ilość „materiału badawczego”, prowadzili badania nad głodem. Przerwali je, ponieważ rozpoczęła się akcja likwidacyjna i zabrakło „surowca naukowego”. Później zginęli i sami badacze. Przeżyła tylko doktor Teodozja Goliborska, ale potem, kiedy zamieszkała w Australii, zdobyte informacje nie były jej przydatne. Ludzie na nowym kontynencie byli syci.

 

Tytuł pracy naukowej brzmiał: „Choroba głodowa. Badania kliniczne nad głodem wykonane w getcie warszawskim w 1942 roku.” Reportaż Krall przywołuje niektóre fragmenty pracy, która wyszczególnia trzy fazy wychudzenia: „I stopień, w którym ma miejsce stopniowa utrata nadmiaru tłuszczu. Wygląda się wtedy młodziej niż zwykle. (...) Do II stopnia wychudzenia należą prawie wszystkie spostrzegane przez nas przypadki. Wyjątek stanowią przypadki III stopnia w postaci charłactwa głodowego, będącego najczęściej stanem przedśmiertnym.”

 

Zasygnalizowane są zmiany w obrębie poszczególnych układów i narządów. Waga mieszkańców getta była znacznie obniżona w porównaniu do wagi przedwojennej (np. 24 kg u kobiety trzydziestoletniej). Skóra miała bladosiny odcień. Paznokcie były szponowate. Uwidaczniały się obrzęki w okolicach powiek, na stopach, niekiedy był to obrzęk całych powłok skórnych. Po nakłuciu z tkanki podskórnej wydobywał się płyn. Ciało niejednokrotnie pokrywał meszek, zwłaszcza u kobiet. Znamienne był też długie rzęsy. Stwierdzano sukcesywne zanikanie niektórych narządów, obniżała się ich waga. Materiałem sekcyjnym objęto 3282 zgony. Zanik serca stwierdzono w 83 procentach przypadków, zanik wątroby w 87 procentach, zanik śledziony i nerek w 82 procentach. Kości gąbczały i miękły. Proporcji nie zmieniał tylko mózg – w każdym z wymienionych stadiów głodu ważył nadal około tysiąca trzystu gramów.

Zmieniał się stan psychiczny głodujących, a charakteryzowało go ubóstwo myśli, apatia i ospałość. Tylko na widok jedzenia następowało ożywienie. Często ludzie nie zdawali sobie sprawy z wygłodzenia, tak jakby niezaspokojone łaknienie było naturalnym stanem organizmu.

 

Fragment 5

 

Przedstawiona zostaje postać Profesora (Jan Moll), który jako pierwszy przeprowadzał operacje na otwartym sercu w stanie zawału. Pokazane zostały dzieje Profesora od czasów okupacji, kiedy jeszcze jako młody chirurg pracował w radomskim szpitalu, aż do chwili, gdy powstała książka. Marek Edelman był jego bliskim współpracownikiem. Asystował mu w trakcie licznych operacji w Klinice Łódzkiej. Ukazane są ponadto uczucia Profesora, jego lęki i obawy ściśle związane z wykonywanym zawodem.

 

 

W latach okupacji Profesor – aktualnie mężczyzna dystyngowany, lekko szpakowaty o zręcznych dłoniach pianisty, był chirurgiem w Radomiu, w szpitalu św. Kazimierza. Wstępnie operował najczęściej rannych w brzuch partyzantów, potem – latem 1944 roku, gdy „powstał przyczółek w Warce”, zajmował się już „klatkami piersiowymi”.: „Dużo klatek dowożono, rozerwanych szrapnelem albo odłamkiem granatu, albo kawałkiem framugi wbitej pociskiem w pierś. Wyłaziły z nich płuca i serca, więc trzeba było je jakoś załatać i wepchnąć na miejsce.”

 

Następnie operował głowy. Stale doskonalił swoje umiejętności, a wszystko dzięki wczesnej i bogatej praktyce: „Wojna jest doskonałą szkołą dla młodego chirurga.” W Warce – po raz pierwszy zobaczył otwarte, bijące serce. Kilka lat później zajmował się już tylko dziedziną kardiochirurgii i stał się światowej sławy autorytetem.

 

W 1947 roku po raz pierwszy w Polsce otwarto chirurgicznie klatkę piersiową. Uczynił to profesor Crafoord przybyły ze Sztokholmu. Nie otwarto wówczas worka osierdziowego, w którym rytmicznie, „niczym małe zwierzątko” poruszało się serce. Dziwiono się jego widokiem, zdziwienia nie okazywał tylko młody polski chirurg, który znał już ów widok z innych doświadczeń.

 

Dwudziestego czerwca 1952 roku Profesor potrafił już otworzyć serce Gertrudy Kwapisz i przeprowadzić na nim operację. Z czasem dokonywał wielu poważnych kardiochirurgicznych zabiegów, a jego pacjentami byli ludzie różnego pochodzenia i w różnym wieku, m.in. majster z dziedziny maszyn pasmanteryjnych – pan Rudny, pani Bubnerowa (jej zmarły mąż, kiedyś udzielający się społecznie w gminie wyznania mojżeszowego, rzekomo miał mieć z tych względów „dobre układy” z Panem Bogiem), czy pan Rzewuski – prezes Automobilklubu.

 

 

 

 

Profesor, trochę zażenowany, wyznaje swoje lęki. Obawia się nie tylko możliwości śmierci pacjenta, ale głównie tego, że może zostać posądzony o eksperymentowanie na człowieku, czego nie dopuszcza etyka lekarska: „Boi się, że koledzy powiedzą: ON EKSERYMENTUJE NA CZŁOWIEKU. A to jest najgorsze oskarżenie ze wszystkich, jakie mogą paść.”

 

Zdarzyło się (opowiada Profesor), że pewien chirurg potrącił dziecko, zabrał je do samochodu, położył na swoim oddziale i wyleczył, ale kontrola zawodowa uznała to za sprzeczne z etyką. Zawieszono go w prawach i nie zezwolono na wykonywanie zawodu. Wkrótce zmarł na atak serca.

 

Profesor woli operować zwykłych ludzi, niż tych ze sfer inteligenckich. Ci „zwyczajni” nie zadają zbyt wielu pytań, nie denerwują się niepotrzebnie, co mogłoby niekorzystnie wpływać na ich zdrowie. Każdą operację traktuje bardzo indywidualnie, przygotowuje się do niej i obawia o stan pacjenta. Liczy się też z opinią swoich asystentów, polega na nich.

 

Jednym z nich był Edelman. To on pierwszy wykonał szkic z odwróceniem krwiobiegu, po czym przedstawił go swojemu przełożonemu. Rysunek został zaakceptowany, choć pojawiały się wątpliwości, co stanie się z krwią po odwróceniu krwiobiegu, ale wszelkie badania dowodziły, że znajdzie ona odpowiednie ujście przewodami żylnymi. Przeprowadzono doświadczenia na zmarłych – zakończone pomyślnie, ale nadal nie było wiadome, jak zareaguje żywe serce. Asystentki Profesora: Elżbieta Chętkowska i Aga Żuchowska weryfikowały i sprawdzały wszelkie informacje dotyczące danego tematu.

Dzieła z dziedziny medycyny i kardiochirurgii wspominały o nieudanych próbach, ze względu na stosowanie innych metod, ale wszystko wskazywało na to, że niemożliwe może stać się wykonalne. Zaczęły nadarzać się kolejne okazje, by sprawdzić, czy zabieg może się udać – przywożono chorych w stanie zawału, lecz w trzynastu przypadkach Profesor nie czuł się przygotowany, by przejąć inicjatywę w walce ze śmiertelną chorobą. Uznawszy jednak, że pacjent bez pomocy medyczne...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin