Joe Haldeman
Wieczna wolność
Przełożył Zbigniew A. Królicki
Czasem ludzie zaprzestają wojen, aby bogów
stworzyć. Bogów pokoju, którzy zmieniliby
Ziemię w niebo. Miejsce, w którym ludzie mogliby
myśleć, kochać i być. Bez oparów wojny
spowijających mrokiem umysły i serca. Wolni,
jakimś cudem, od pęt swej ludzkości.
Bogowie zsyłają wojnę, by nie pozwolić ludziom
stać się równym bogom. Bez ogłuszającego
łoskotu werbli, w jakiż raj moglibyśmy zmienić
Ziemię! Zerwawszy kotwicę, jaką jest wojna?
Gdybyśmy jakoś umieli jej
zapobiec? Ponoć bogowie tworzą ludzi
na swe podobieństwo. Tak więc wojny wzniecając,
ludzie swoją boskość wyrażają.
Pozbawiając życia, gdyż tak bogowie czynią.
Za nic mając kobiecą wolę podtrzymania życia.
I zwyczajny zdrowy rozsądek.
Wojownicy tworzą bogów. Aby powstrzymać
tych bóstw szaleństwo, musimy
znaleźć serce i rozum, żeby stworzyć
nowych bogów, którzy nie będą żądać
ludzkich ofiar. Zupełnie nowych bogów,
z odrazą spoglądających na wojnę.
Bogowie czasem każą ludziom wojować
dla ich rozrywki. Możemy im popsuć tę
zabawę. Możemy stworzyć nowych bogów
w ludzkiej postaci. I nie musimy wcale
wzywać pomocy niebios. Wystarczy zwykłym
ludziom pokazać niebo, jakie mogą stworzyć!
Powstrzymać boże wojny! Niech ludzie sami
swe przeznaczenie tworzą. Nie trzeba nam wojen
aby dowieść, kim naprawdę jesteśmy. Lecz
nawet i tego mało. By powstrzymać wojny,
potrzeba czegoś więcej. Aby im zapobiec
sami powinniśmy stać się bogami.
By położyć kres wojnom, uczyńcie bogiem człowieka.
Dla Gay, ponownie, po dwudziestu pięciu latach
Księga pierwsza
KSIĘGA RODZAJU
1
Zima długo nadchodzi na tej zapomnianej przez Boga planecie i za długo trwa. Patrzyłem, jak nagły podmuch niesie wał zimnej piany po szarym jeziorze i myślałem o Ziemi — nie pierwszy raz tego dnia. O tych dwóch ciepłych zimach w San Diego, kiedy byłem chłopcem. Nawet o tych ciężkich zimach w Nebrasce. Tamte przynajmniej były krótkie.
Może za szybko odmówiliśmy, kiedy po wojnie ci wielkoduszni zombie zaproponowali, że podzielą się z nami Ziemią. Przybywając tutaj, wcale się od nich nie uwolniliśmy.
Od szyby okiennej ciągnął chłód. Marygay znacząco zakaszlała za moimi plecami.
— Co jest? — zapytała.
— Idzie zmiana pogody. Powinienem sprawdzić sznury.
— Dzieci wrócą za godzinę.
— Lepiej jeśli zrobię to teraz, dopóki nie pada, tak żebyśmy wszyscy nie musieli moknąć na deszczu — powiedziałem. — Albo na śniegu. Nie wiadomo, co spadnie.
— Pewnie śnieg.
Zawahała się, ale nie zaproponowała, że mi pomoże. Po dwudziestu latach wiedziała, kiedy nie pragnę towarzystwa. Włożyłem wełniany sweter i czapkę, a płaszcz przeciwdeszczowy zostawiłem na kołku.
Wyszedłem na zimny i wilgotny wiatr. W powietrzu nie czuło się zapachu rychłego opadu śniegu. Zapytałem o to zegarka, który z dziewięćdziesięcioprocentową pewnością zapowiedział deszcz, ale także zimny front, który wieczorem przyniesie marznącą mżawkę ze śniegiem. Niezła pogoda na spotkanie towarzyskie. Od czasu do czasu musieliśmy przejść kilka klików. W przeciwnym razie zombie mogliby sprawdzić rejestr i zauważyć, że my, odmieńcy, wciąż spotykamy się w jednym i tym samym domu.
Mieliśmy osiem sznurów, rozciągniętych na odległość dziesięciu metrów od końca przystani do pali, które wbiłem w sięgającej mi do połowy piersi wodzie. Pozostałe dwa zostały wywrócone podczas burzy. Wbiję nowe na wiosnę. Czyli za dwa lata czasu rzeczywistego.
Bardziej przypominało to żniwa niż łowienie ryb. Jesiotry są tak głupie, że biorą na
wszystko, a kiedy połkną haczyk i zaczynają się rzucać, zwabiają następne, które zdają
się mówić: „Ciekawe co mu jest... Och, patrzcie! Ma taki śliczny błyszczący haczyk!”
Kiedy wyszedłem na przystań, zobaczyłem zbierające się na wschodzie burzowe
chmury, więc zacząłem się naprawdę spieszyć. Każdy sznur to linka podtrzymująca tuzin
żyłek z haczykami, wiszących w wodzie, przytrzymywanych na głębokości jednego
metra przez plastikowe pływaki. Wyglądało na to, że połowa spławików poszła pod
wodę, co oznaczało około pięćdziesiąt ryb. Skalkulowałem wszystko w myślach i zdałem
sobie sprawę, że prawdopodobnie skończę dopiero wtedy, kiedy Bill wróci ze szkoły.
Jednak niewątpliwie nadchodziła burza.
Wziąłem robocze rękawice i z wieszaka przy zlewie zdjąłem fartuch, po czym założyłem
koniec pierwszego sznura na kołowrót, znajdujący się na wysokości moich oczu.
Otworzyłem wbudowaną zamrażarkę — gniewne niebo odbiło się w jej polu siłowym
jak w jeziorku rtęci — i wciągnąłem pierwszą rybę. Zdjąłem ją z haczyka, odrąbałem tasakiem
głowę i ogon. Wrzuciłem rybę do zamrażarki, po czym założyłem łeb na haczyk,
na przynętę. Potem wyciągnąłem następnego klienta.
Trzy ryby były nie nadającymi się do niczego mutantami, jakie łowiliśmy od ponad
roku. Miały różowe paski i paskudny smak siarkowodoru. Nie nadawały się na przynętę,
ani nawet jako nawóz. Równie dobrze mógłbym posypać ziemię solą.
Najwyżej godzina pracy dziennie — pół godziny, jeśli pomagały dzieci — wystarczała
by zaopatrzyć w ryby jedną trzecią osady. Sam rzadko je jadłem. Oprócz nich w sezonie
mieliśmy na wymianę kukurydzę, fasolę i szparagi.
Bill wysiadł z autobusu, kiedy wciągałem ostatni sznur. Machnąłem ręką, żeby wszedł
do domu. Po co obaj mamy uwalać się rybimi flakami i krwią. Po drugiej stronie jeziora
uderzył piorun, ale mimo to ponownie nastawiłem sznur. Odwiesiłem sztywny fartuch
i rękawice, a potem na moment wyłączyłem pole siłowe, żeby ocenić połów.
Zdążyłem tuż przed deszczem. Przez chwilę stałem na ganku i patrzyłem, jak szkwał
z sykiem przelatuje po jeziorze.
W środku było ciepło — Marygay rozpaliła ogień w kuchennym piecyku. Bill siedział
tam ze szklanką wina w ręku. Wciąż miało to dla niego urok nowości.
— Jak poszło?
Kiedy wracał ze szkoły, w pierwszej chwili zawsze miał nieco dziwny akcent. W klasie
nie mówił po angielsku, a podejrzewałem, że z przyjaciółmi także.
— Sześćdziesiąt procent brań — odpowiedziałem, myjąc ręce i twarz nad zlewem.
— Gdyby poszło lepiej, musielibyśmy sami jeść to świństwo.
— Chyba ugotuję jedną na kolację — oświadczyła z kamienną miną Marygay. Gotowana
ryba miała smak i konsystencję waty.
— Daj spokój, mamo — rzekł Bill. — Zjedzmy ją na surowo. Nie lubił ich jeszcze bardziej
niż ja, a odcinanie łbów uważał za przyjemne zajęcie.
Podszedłem do trzech beczułek na końcu pomieszczenia i utoczyłem szklankę czerwonego
wytrawnego wina, a potem usiadłem obok Billa, na ławie przy ogniu. Przegarnąłem
żar pogrzebaczem — odwieczny gest, zapewne starszy niż ta młoda planeta.
— Mieliście dziś zombie od historii sztuki?
— Człowieka od historii sztuki — poprawił. — Ona jest z Centrusa. Nie widziałem
jej od roku. Nie rysowaliśmy, ani nic takiego. Tylko oglądaliśmy obrazy i posągi.
— Z Ziemi?
— Głównie.
— Taurańska sztuka jest dziwna.
To łagodne określenie. Jest także paskudna i niezrozumiała.
— Powiedziała, że musimy dojść do tego stopniowo. Oglądaliśmy architekturę.
Ich architektura... Coś o niej wiedziałem. Przed wiekami zniszczyłem wiele jej akrów.
Czasem wydaje mi się, że to było wczoraj.
— Pamiętam, jak po raz pierwszy zobaczyłem ich koszary — powiedziałem. — Mnóstwo
pojedynczych komórek. Jak w ulu.
Mruknął coś niechętnie, co uznałem za ostrzeżenie.
— A gdzie twoja siostra? — Była jeszcze w liceum i chyba powinna wrócić następnym
kursem autobusu. — Nie mogę zapamiętać jej planu zajęć.
— Jest w bibliotece — wyjaśniła Marygay. — Zadzwoni, gdyby miała się spóźnić.
Zerknąłem na zegarek.
— Nie możemy zbyt długo czekać z kolacją.
Zebranie miało zacząć się o wpół do dziewiątej.
— Wiem. — Podeszła do ławy, usiadła między nami i podała mi talerz paluszków.
— Od Snella, dostałam dziś rano.
Były słone, twarde i z interesującym chrupnięciem łamały się w zębach.
— Podziękuję mu wieczorem.
— Bal staruszków? — zapytał Bill.
— Dziś szóstek — oświadczyłem. — Pójdziemy pieszo, jeśli chcesz wziąć latacz...
— Tylko nie pij za dużo wina — dopowiedział i uniósł szklankę. — Nie będę. W sali
gimnastycznej jest mecz siatkówki.
— Punkt dla gippera.
— Co?
— Tak mówiła moja mama. Nie mam pojęcia, co to oznacza.
— Brzmi fachowo — odrzekł. — Serw, blok, gip.
Tak jakby naprawdę interesowała go siatkówka jako taka. Grają nago, w mieszanych
zespołach, więc jest to w takim samym stopniu rytuał godowy, co sport.
Nagły podmuch zabębnił kroplami deszczu o szybę.
— Lepiej nie idźcie pieszo — powiedział. — Możecie wysadzić mnie przy sali gimnastycznej.
— Cóż, może to ty nas wysadzisz — zaproponowała Marygay. Trasa latacza nie była
rejestrowana. Tylko jego miejsce parkowania, teoretycznie w celu przekazania wezwania.
— Pod domem Charliego i Diany. Nie będą mieli nam za złe, jeśli zjawimy się wcześniej.
— Dzięki. Zaoszczędzę trochę pary.
Nie miał na myśli gry w siatkówkę. Kiedy posługiwał się naszym starym slangiem,
nigdy nie wiedziałem, czy okazuje w ten sposób swój szacunek, czy też z nas drwi. Pewnie
mając dwadzieścia jeden lat, robiłem jedno i drugie jednocześnie, rozmawiając
z moimi rodzicami.
Na zewnątrz zatrzymał się autobus. Usłyszałem, jak Sara biegnie w deszczu po podeście.
Frontowe drzwi otworzyły się i prawie natychmiast zamknęły. Pobiegła na górę,
żeby się przebrać.
— Kolacja za dziesięć minut — zawołała za nią Marygay. W odpowiedzi usłyszała
zniecierpliwione burknięcie.
— Jutro zacznie krwawić — mruknął Bill.
— Od kiedy to bracia interesują się takimi sprawami — powiedziała Marygay.
— Albo mężowie?
Wbił wzrok w podłogę.
— Mówiła coś dzisiaj rano.
Przerwałem milczenie.
— Jeśli będzie tam dziś jakiś Człowiek...
— Nigdy tam nie przychodzą. Nikomu nie powiem, że poszliście spiskować.
— Nie spiskujemy — odparła Marygay. — Planujemy. W końcu im powiemy. Jednak
to nasza sprawa.
Nie omawialiśmy tego z nim i z Sarą, ale nie próbowaliśmy również niczego ukrywać.
— Też mógłbym tam kiedyś pójść.
— Kiedyś — powiedziałem. Raczej nie. Do tej pory była to sprawa wyłącznie pierwszego
pokolenia: sami weterani oraz ich małżonkowie. Zaledwie kilkoro z tych małżonków
urodziło się na tej planecie, którą Człowiek nazwał „ogrodem”, kiedy pozwolono
nam wybrać miejsce, gdzie chcemy osiedlić się po wojnie.
Zazwyczaj nazywaliśmy „naszą” planetę MF. Większości zamieszkałych tu ludzi wielopokoleniowa
przepaść kulturowa nie pozwalała zrozumieć znaczenia tego skrótu od
„środkowego palca”. A nawet jeśli go rozumieli, to zapewne nie kojarzyli tego akronimu
z historią Edypa.
Mimo to, przeżywszy tutaj choć jedną zimę, z pewnością nazywali tę planetę takimi
odpowiednikami słowa „pieprzona”, jakie istniały w ich kulturze.
MF przedstawiono nam jako cichą przystań, schronienie i miejsce, gdzie na nowo
można ułożyć sobie życie. Będziemy na niej mogli żyć jak zwyczajni ludzie, z daleka od
Człowieka, a jeśli ktoś zgubił przyjaciół lub ukochanych w relatywistycznym labiryncie
Wiecznej Wojny, mógł na nich zaczekać w „Time Warp”, przerobionym krążowniku,
który kursował tam i z powrotem między Mizarem a Alcorem z prędkością, która prawie
powstrzymywała proces starzenia.
Oczywiście okazało się, że Człowiek chce mieć nas na oku, gdyż byliśmy elementem
jego przezornej polityki genetycznej. Mogliby wykorzystać nas jako matrycę, gdyby
po iluś tam pokoleniach coś się pokręciło w mechanizmie genetycznym wytwarzającym
osobniki będące kalkami samych siebie. (Kiedyś użyłem tego określenia w rozmowie
z Billem; chciałem je wyjaśnić, ale on wiedział, co to takiego „kalka”. Tak jakby wiedział,
co to rysunek naskalny).
Jednak Człowiek nie był biernym obserwatorem. Był dozorcą zoo. A MF rzeczywiście
...
izebel