Robinson Kruzoe.doc

(81 KB) Pobierz

Urodziłem się w roku 1632 w Anglii, w mieście Yorku. Ojciec mój był kupcem i handel morski przyniósł mu w ciągu lat znaczny majątek. A jed­nak w rodzinnym domu, jak pamięcią sięgam, zawsze gościł smutek. Oto miałem niegdyś dwóch starszych braci. Obydwu ich zabrało morze. Tak tedy obdarzywszy ojca mojego majątkiem, dom nasz na zawsze okryło żałobą.

Byłem najmłodszym synem mych rodziców. Ojciec mój inną mi sposo­bił przyszłość, ja jednak - wzorem moich braci - pragnąłem zostać żegla­rzem. Pragnienie to silniejsze było niż przestrogi życzliwych przyjaciół, niż wola i nakazy ojca, niż prośby i nalegania matki...

-        Znowu cały dzień straciłeś w porcie, nie zajrzawszy nawet do kajetu. Nie pojmuję doprawdy, jak możesz tak lekkomyślnie traktować moje prośby i nakazy ojca!

Pani Kruzoe mówiła spokojnie, nie podnosząc ani

na chwilę głosu, ale Robinson wiedział, że tym

spokojem matka pokrywa wzbierający gniew. Zawsze była na pozór opanowana, nawet gdy zasługiwał na wymówki. Ten spokój dziwnie harmonizował z żałobą noszoną od lat, a ściśle od dnia, w którym jakiś obdarty człowiek przyniósł tra­tą wiadomość o śmierci jej pierwszego syna.

Robinson pochylił głowę. Przez otwarte okno słychać było pogwizdy- asig mleczarza i grzechot drewnianych konwi zdejmowanych z wózka, ł taórym chłopiec przed chwilą wrócił z pobliskiego portowego miasta.


-     I może mi wytłumaczysz, dlaczego znowu byłeś w Hull, skoro raz na zawsze zakazaliśmy ci tam jeździć bez naszej zgody?

Chłopiec milcząc opuścił głowę jeszcze niżej. Mleczarz głośno do kogoś zagadał i strzelił z bicza. Oddalający się klekot kopyt ucichł na zakręcie uliczki. Robinson spojrzał w okno, za którym zieleniły się drzewa, i po­myślał, że port w Hull jest takim właśnie oknem otwartym szeroko na świat. Za garść tytoniu można tam od przygodnego majtka nasłuchać się najróżniejszych opowieści, z których każda bardziej jest interesu­jąca niż książki, dom, szkoła i zabawy w gronie rówieśników. U nabrzeża kołyszą się lekko trzymasztowe statki kupieckie i zgrabne rybackie ło­dzie. Wiatr zwija i rozwija kolorowe bandery na masztach, morze mar­szczy się drobną falą aż po daleki widnokrąg i cicho snują się opowieści

o              nieznanych lądach, nieprzebytych lasach brazylijskich, o złotopiórych kolibrach, gromadkach swawolnych małpek, o wspaniałych miastach Wschodu, o bogactwie gorących krain, gdzie wystarczy schylić się, ażeby zbierać złoto, perły, rubiny, diamenty...

Robinson nie wiedział, ile prawdy jest w tych opowieściach. Wierzył opowiadającym na słowo i dom wydawał mu się nudny, kantor kupiec­ki ojca - odpychający, szkoła - miejscem, gdzie traci się czas, gdy jedy­nie tam, na morzu i za morzem, życie jest naprawdę wspaniałe. Nic też dziwnego, że z niedozwolonych wycieczek do Hull wracał zawsze do domu niespokojny i rozgorączkowany.

-     Czy ty nie masz gorączki, mój chłopcze? - chłodna dłoń matki spoczęła na czole Robinsona. - Bo coś mi się zdaje...

Zaprzeczył gwałtownym ruchem głowy. Zastanowiła się chwilę.

-     W takim razie dobrze będzie, jeśli pójdziesz do ojca. Może on ci przemówi do rozumu - i lekko popchnęła go w stronę drzwi wiodących do gabinetu pana Kruzoe.

Robinson wszedł tam z pewną obawą. Pokój był mroczny, pachnący skórą, lekarstwami i fajkowym dymem. Ojciec, chory od lat, opuszczał go bardzo rzadko. Jak zwykle, tak i teraz siedział w głębokim fotelu z grubo obandażowaną, bezwładną nogą, wspartą na niskim taborecie. Półmrok komnaty rozjaśniał tylko żarzący się na kominku ogień. W jego poblasku siwa głowa pana Kruzoe przypominała głowę jakiegoś egzo­tycznego ptaka. W wychudłej i trochę jakby martwej twarzy naprawdę żyły tylko oczy. Te oczy, zwykle łagodne i powleczone mgłą smutku, teraz patrzyły na Robinsona twardo i pochmurnie.

-     A więc postanowiłeś, jak słyszałem, zostać żeglarzem? Stań no rataj, chłopcze.

Przezroczysta dłoń ojca wskazała kąt oświetlony żarem kominka.

-      Postanowiłeś zostać żeglarzem. Czy tak? - i nie czekając na odpowiedz ciągnął dalej: - Nigdy bym tych mrzonek nie traktował poważnie, gdyby nie skargi twojej matki i twoje zaniedbanie w nauce. Myślę prze- io. że nadszedł czas, ażeby pomówić z tobą jak z dorosłym człowiekiem. Otóż postanowiłem, abyś został prawnikiem. To jest zawód godny młodego człowieka, któremu trud rodziców zapewnił możność nauki i do- statniego życia. Wiem, że nie bawią cię kupieckie księgi i że nie zastąpisz mnie w moim kantorze. Pragnę więc, abyś zdobył wykształcenie, które pozwoli ci przynajmniej używać rozsądnie dostatków, jakie ci pozo- stawię.

Chłopiec słuchał błądząc spojrzeniem po pokoju. Na dębowym stole, pod przezroczystym, szklanym kloszem, stał mały okręcik - misterne cacko o kadłubie z brunatnej połówki kokosowego orzecha. Wzdęte pergaminowe żagle kierowały go dziobem w stronę półki, na której leżały zakurzone księgi kupieckie. Tam, pośród not o imbirze i pieprzu, między długimi kolumnami cyfr, można się było także doszukać dale- lekich lądów i dalekich mórz.

-     Nie sądź, że znajdziesz szczęście na morzu - ciągnął dalej ojciec. - Zapewniam cię, iż jest ono żywiołem przeklętym. A może myślisz, że zostaniesz admirałem? Na to trzeba mieć przynajmniej dyplom szla-

checki. jeśli się nie zna geometrii, astronomii i nawigacji. Ty zaś nic nie umiesz i nie jesteś, mój drogi, szlachcicem. Ale nawet gdybyś chciał zostać tylko okrętowym cieślą, musiałbyś nabyć umiejętności cieśli. Czy ty zdajesz sobie z tego sprawę? Kim więc chcesz zostać w końcu? Awanturnikiem? Jednym z gromady obdartych obieżyświatów, stwo- rzonych do szorowania pokładów na kupieckich statkach? Bo cóż? W nailepszym razie mógłbyś po latach zostać zaledwie szyprem jakiejś nędznej łupiny, nie będącej w dodatku twoją własnością. Czy w tym wi- dzisz swoją przyszłość? Odpowiedz wreszcie. No? Czekam. Czekam, mój synu!

Chłopcu przypomniał się Mathews, stary rybak z Hull, który zwykł mawiac. że za żadne skarby świata nie oddałby ani jednego dnia swojej żeglarskiej tułaczki po morzach i że wyżej sobie ceni okruchy starego suchara niż świątecznego indyka na kupieckim stole.


-    A więc postanowiłeś, jak słyszałem, zostać żeglarzem? Stań no tutaj, chłopcze.

Przezroczysta dłoń ojca wskazała kąt oświetlony żarem kominka.

-     Postanowiłeś zostać żeglarzem. Czy tak? - i nie czekając na odpo- wiedź ciągnął dalej: - Nigdy bym tych mrzonek nie traktował poważnie, gdyby nie skargi twojej matki i twoje zaniedbanie w nauce. Myślę prze­to. ze nadszedł czas, ażeby pomówić z tobą jak z dorosłym człowiekiem. Odcz postanowiłem, abyś został prawnikiem. To jest zawód godny mło- aeą?:* człowieka, któremu trud rodziców zapewnił możność nauki i do- Sazn:ego życia. Wiem, że nie bawią cię kupieckie księgi i że nie zastąpisz ng w moim kantorze. Pragnę więc, abyś zdobył wykształcenie, które jczwoli ci przynajmniej używać rozsądnie dostatków, jakie ci pozo-

CMopiec słuchał błądząc spojrzeniem po pokoju. Na dębowym stole, poć przezroczystym, szklanym kloszem, stał mały okręcik - misterne ■do o kadłubie z brunatnej połówki kokosowego orzecha. Wzdęte jerzaminowe żagle kierowały go dziobem w stronę półki, na której bały zakurzone księgi kupieckie. Tam, pośród not o imbirze i pieprzu, wmc&zy długimi kolumnami cyfr, można się było także doszukać dale- Iker ^ądów i dalekich mórz.

-     Nie sądź, że znajdziesz szczęście na morzu - ciągnął dalej ojciec. - Zapewniam cię, iż jest ono żywiołem przeklętym. A może myślisz, że Tiniesz admirałem? Na to trzeba mieć przynajmniej dyplom szla-

jeśli się nie zna geometrii, astronomii i nawigacji. Ty zaś nic nie mmaesz i nie jesteś, mój drogi, szlachcicem. Ale nawet gdybyś chciał jes^c tylko okrętowym cieślą, musiałbyś nabyć umiejętności cieśli, tr* ty zdajesz sobie z tego sprawę? Kim więc chcesz zostać w końcu? %*intumikiem? Jednym z gromady obdartych obieżyświatów, stwo- mmych do szorowania pokładów na kupieckich statkach? Bo cóż? W raiiepszym razie mógłbyś po latach zostać zaledwie szyprem jakiejś aedznej łupiny, nie będącej w dodatku twoją własnością. Czy w tym wi- ctst swoją przyszłość? Odpowiedz wreszcie. No? Czekam. Czekam, k* synu!

Chłopcu przypomniał się Mathews, stary rybak z Hull, który zwykł ■■siać, że za żadne skarby świata nie oddałby ani jednego dnia swojej ZE-^iirskiej tułaczki po morzach i że wyżej sobie ceni okruchy starego Kacpra niż świątecznego indyka na kupieckim stole.

-     Chciałbym zostać żeglarzem - rzucił Robinson śmielej nawet, niż zamierzał. - Przecież i ty, mój ojcze, niegdyś, za młodu...

-      Nawet mi o tym nie wspominaj. Jesteśmy rodziną żeglarzy, ale nie jesteśmy stworzeni po to, aby szorować cudze pokłady. Odkąd zdo­byłem pewny kęs chleba, noga moja nie stanęła więcej na trapie. Po­zostawiłem to ludziom niższego stanu. Ty, będąc moim synem, należysz już do stanu średniego i stoi przed tobą otworem gładka droga życia. Na niej też winieneś szukać swojego szczęścia. Będzie to już chyba winą losu lub najpewniej twoją własną, jeśli go nie osiągniesz. Czy masz mi jeszcze coś do powiedzenia?

-     Ależ ja, mój ojcze, chciałbym poznać świat. Chciałbym zobaczyć inne kraje, innych ludzi. Przecież są sprawy ciekawsze niż angielska mgła. Opowiadano mi w Hull...

-     Przestań! „Ciekawsze niż angielska mgła”, powiadasz. I dla tych ciekawszych spraw gotów jesteś porzucić chorego ojca i starą matkę? Gotów jesteś pozostawić nas samych? Popatrz! - przezroczysta dłoń pana Kruzoe uniosła się w stronę kominka, na którym stał, pokryty kurzem, kolorowy globus. - Popatrz! Ziemia jest kulą, mój chłopcze.

I   każda droga prowadzi do domu. Do rodzinnego domu...

-     Właśnie, mój ojcze...

-     Nie przerywaj! Ale każda z tych dróg może być zbyt długa na siły człowieka, kiedy dom swój dobrowolnie porzuci.

Starzec pochylił głowę, a Robinsonowi zdawało się przez chwilę, że w jego oczach zalśniły łzy. Stał tedy milcząc i patrzał, jak ojciec nie­zdarnym ruchem ujął w dłoń kostur, aby rozprostować leżącą przed kominkiem skórę. Nie padło już ani jedno słowo, ale chłopiec i tak wie­dział, dlaczego drży ręka pana Kruzoe. On również pomyślał w tej chwili o braciach, którzy zginęli na morzu. Odczekał jeszcze chwilę, a ponieważ milczenie trwało i ojciec nie unosił głowy, cicho wysunął się z pokoju. Dopiero przed domem, na podwórzu, odetchnął głęboko.

Drzewa stały oblane czerwonym blaskiem. Pustą uliczką przebiegł chłopak od piekarza, stukając głośno sabotami. Po omszałym dachu spacerowały gołębie. Gdzieś daleko, nad morzem, zachodziło słońce.

Zgłoś jeśli naruszono regulamin