Temple Peter - Przeklety brzeg.pdf

(1116 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
PRZEKLĘTY
BRZEG
PETER TEMPLE
Przekład KRZYSZTOF BEREZA
Tytuł oryginału The Broken Shore
854704589.001.png
Dla Anity
za jej śmiech i lojalność
C ashin przechadzał się wokół wzgórza, na twarzy czuł wiatr wiejący od morza. Była późna
zimna jesień. Ostatnie liście płonące barwami szkarłatu i złota trzymały się uparcie
ambrowców i klonów, zasadzonych jeszcze przez brata jego pradziadka, ale wkrótce miały się
poddać i zaścielić ziemię. Lubił tę porę roku, te spokojne poranki, bardziej niż wiosnę.
Psy były już zmęczone, wciąż jednak tropiły niewidzialne ślady, choć z coraz
mniejszym zapałem. Nagle jeden złowił mocniejszy zapach. Natychmiast z nową energią
pomknęły jeden za drugim w stronę drzew i znikły.
Kiedy był już blisko domu, psy, czarne jak lukrecja, wypadły zza drzew, przystanęły,
uniosły głowy i spojrzały wokoło, jakby widziały tę okolicę po raz pierwszy. Jak badacze
nieznanych ziem. Popatrzyły na niego przez chwilę i ruszyły zboczem w dół.
Ostatni odcinek drogi pokonał tak szybko, jak mógł, a kiedy wyciągnął rękę ku
bramie, dopadły do niego. Próbowały swoimi czarnymi kędzierzawymi łbami odsunąć go na
bok, odepchnąć silnymi tylnymi łapami; koniecznie chciały wejść pierwsze. Gdy otworzył
rygiel, rozwarły bramę na tyle szeroko, by móc wśliznąć się do środka, i pognały ścieżką do
drzwi przybudówki. Oba znowu chciały być pierwsze. Stały, prężąc ogony jak puszyste
szable, z nosami przywartymi do ościeżnicy.
Gdy wszyscy znaleźli się w środku, wielkie pudle poprowadziły go do kuchni. Miały
tam miski z wodą, wepchnęły do nich nosy i zaczęły głośno chłeptać. Cashin przygotował im
śniadanie, każdy dostał po dwa plastry specjalnej kiełbasy dla psów sporządzonej przez
rzeźnika z Kenmare i po trzy garście suchej psiej karmy. Wyniósł miski na zewnątrz.
Psy wyszły za nim. Kazał im usiąść. Opite wodą, wykonały polecenie tak powoli i tak
lekceważąco, jakby je dręczył artretyzm. Kiedy dał znak, że mogą jeść, popatrzyły na miski
bez zainteresowania, spojrzały jeden na drugiego, potem na Cashina. Tylko po to nas tu
przyprowadziłeś, żebyśmy wąchały to niezjadliwe żarcie?
Cashin wrócił do środka. Odezwał się telefon komórkowy, który nosił w tylnej
kieszeni spodni.
– Słucham.
– Joe?
Kendall Rogers z posterunku policji.
– Dzwoniła jakaś kobieta – powiedziała. – Mieszka niedaleko Beckett. Niejaka pani
Haig. Podejrzewa, że ktoś obcy jest w jej szopie.
– I co robi?
– Nic. Jej pies szczeka. Ja to załatwię.
Cashin przejechał dłonią po swoim zaroście.
– Jaki to adres?
– Pojadę tam sama.
– Nie ma sensu. To ode mnie niedaleko. Podaj mi dokładny adres.
Podszedł do kuchennego stołu i zapisał w notesie datę, czas, wydarzenie, adres.
– Powiedz, że będę za dwadzieścia pięć minut. Daj jej mój numer, jeśli wydarzyłoby
się cokolwiek, zanim się zjawię.
Psom spodobał się jego pośpiech. Gdy tylko Cashin wyszedł na podwórze, popędziły
w stronę samochodu. W czasie jazdy siedziały na swoich miejscach z nosami wysuniętymi
przez tylne okna. Zaparkował pojazd na drodze, sto metrów od bramy wiejskiego domu.
Kiedy podszedł bliżej, czyjaś głowa wynurzyła się zza żywopłotu.
– Glina? – zapytała kobieta. Siwe brudne włosy okalały twarz, która wyglądała jak
wyciosana tępym narzędziem w drewnie.
Cashin skinął głową.
– A mundur?
– Jestem po cywilnemu – odparł. Pokazał odznakę policji stanu Victoria z godłem
przypominającym lisa. Kobieta zdjęła poplamione okulary, żeby dobrze się przyjrzeć.
– A to psy policyjne? – zagadnęła.
Cashin się obejrzał. Dwie wełniste czarne głowy w jednym oknie.
– Pracują z policją – odparł. – Gdzie ten człowiek?
– Niech pan idzie za mną – poleciła. – Pies jest w domu, rozwścieczony jak diabeł,
mały drań.
– Jack russell – mruknął Cashin.
– Skąd niby pan wiesz?
– Zgaduję po prostu.
Obeszli dom. Cashin czuł lęk wzbierający w nim jak mdłości.
– To tam – powiedziała.
Szopa znajdowała się daleko od domu; trzeba było przejść przez zarośnięty ogród,
potem przez otwór w płocie przesłonięty wybujałymi pnączami. Szli w stronę wejścia. Dalej
ciągnęła się trawa po kolana, z której sterczały kawałki zardzewiałego metalu.
– Co jest w środku? – Cashin patrzył na uchylone drzwi stojącej kilka metrów od drogi
szopy z pordzewiałej blachy falistej. Poczuł krople potu. na obojczykach. Żałował, że nie
zgodził się, żeby Kendall to załatwiła.
Pani Haig dotknęła podbródka z czarnymi kolcami jak na zdartej szczotce do włosów.
– Różne rzeczy. Rupiecie. Stara ciężarówka. Nie byłam tam już od lat.
– Niech pani wypuści psa – powiedział Cashin.
Poruszyła gwałtownie głową, przestraszona.
– Sukinsyn mógłby mu zrobić krzywdę.
– Wątpię – zaprzeczył Cashin. – Jak pies się nazywa?
– Monty; wszystkie tak nazywam, od lorda Monty’ego, tego od Alamein. Pan za
młody, żeby o nim słyszał.
– To prawda – odparł. – Niech pani wypuści Monty’ego.
– A te policyjne psy? Co z nich, do diabła, za pożytek?
– Są przeznaczone do spraw życia i śmierci. – Cashin starał się panować nad swoim
głosem. – Podejdę do drzwi, a wtedy pani wypuści lorda Monty’ego.
W ustach mu zaschło, swędziała go skóra na głowie, takie rzeczy nie mogłyby się
zdarzyć przed Raiem Sarrisem. Przemierzył teren porośnięty trawą i podszedł do wejścia z
lewej strony. Człowiek szybko się uczy trzymać z dala od potencjalnie niebezpiecznych ludzi,
a więc i tego, że nie należy wchodzić do ciemnej szopy, by się z nimi zetknąć.
Pani Haig była już przy żywopłocie z pnączy. Uniósł kciuk na znak, serce mu waliło.
Nieduży pies nadbiegł susami przez trawę z napiętymi mięśniami i zajadle szczekając,
dopadł szopy, przyhamował, wcisnął głowę w drzwi i zawarczał; małe ciało zesztywniało z
emocji.
Cashin walnął lewą ręką w pofałdowaną żelazną ścianę.
– Policja! – zawołał głośno, zadowolony, że zdołał coś zrobić. – Wyłaź stamtąd. Ale
już!
Nie czekał długo.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin