Wójcicki Zdzisław - Siedmiu samurajów i tyluż wspaniałych.rtf

(557 KB) Pobierz
ZDZISŁAW WÓJCICKI

 

 

 

 

ZDZISŁAW WÓJCICKI

 

 

 

 

SIEDMIU SAMURAJÓW

I TYLUŻ WSPANIAŁYCH

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

MŁODZIEŻOWA AGENCJA WYDAWNICZA WARSZAWA 1987

 

 

Prolog

 

 

Jack stalowym spojrzeniem przygwoździł piratów do pokładu, i równie zimnym i ostrym jak hartowana stal (tak mu się przynajmniej zdawało) głosem powiedział:

-              Ostatni raz proponuję pokojowe rozstrzygnięcie sporu.

„Głupia sprawa” - pomyśleli w swoim pirackim żargonie morscy rozbójnicy. - „Załatwił nas, nie da się ukryć.”

-              Tyy - chrapliwie szepnął Stary Pew do Czarnego Psa - jesteś przygwożdżony?

-              Moowa... a ty?

-              Chłopie, jakby mi kto w buty ołowiu nalał.

-              Nie gadaj?! Skąd masz buty?

-              Nie mam... To tylko taka salonowa odzywka.

-              Spokój! - huknął Jack, dokładając po drugim gwoździu.

-              Nic, nic - uśmiechnął się obłudnie Czarny Pies - my sobie tylko z koleżką świńskie dowcipy opowiadamy...

Przychodzi raz foka do kucharza, a była goła, no nie?...

Pod karcącym spojrzeniem Jack'a gwoździe przybrały kształt korkociągów.

Właściwie Jack, co jak wiadomo czyta się Dżek, otrzymał od rodziców imię Jacek, ale w trudnych sytuacjach życiowych brzmienie „Dżek” poprawia mu samopoczucie, a przygoda, która właśnie zaczyna się rozwijać, wymaga wyjątkowej kondycji.

-              Powtarzam - cedził Jack - p o k o j o w e  rozstrzygnięcie.

John Silver, jednooki i jednonogi drab, poskrobawszy się poobgryzanymi (może przez piranie?) paznokciami w czerwoną chustę na kudłatej głowie, chytrze przymknął jedyne oko, aby uwolnić się od magnetycznego spojrzenia.

-              Hej, ty tam - zawołał Jack - patrz mi w oczy i słuchaj pilnie, skoro mówię do ciebie!

-              Do kroćset, nie udało się - zazgrzytał Silver i posłusznie wybałuszył oko na groźnego młodzieńca, a dodatkowo, żeby nie zostać posądzonym o brak uwagi, szacunku lub czegoś w tym rodzaju, usłużnie rozdziawił usta.

Pompelaballadimirinda, rozkochana w Johnie Silverze papuga, widząc to, pogardliwie obróciła się kuprem w kierunku dotychczasowego idola. Klnąc z bólu i rozczarowania tchó-rzostwem swego pana, oderwała wraz z zielonym pierzem czarny plaster, którym na obraz i podobieństwo Johna przesłaniała zdrowe skądinąd oko.

-              Mięczak, strzykwa! - jazgotało pstre ptaszysko. - A ja dla takiego przegrzebka i omułka marzyłam w bezsenne noce o utracie prawej nogi. I po co mi to było?! W życiu! Od dziś wycinam i kolekcjonuję zdjęcia aktorów filmowych... albo jeszcze lepiej: rozbiję się o bezludną wyspę i będę hodowała Robinsony, kozy i Piętaszki!

- Oto moje warunki - kontynuował Jack. - Po pierwsze: natychmiast uwolnicie Gośkę i Maćka...

-              Ooo - rozległ się dziki pomruk korsarzy.

-              Po drugie: - wyliczał, ignorując niezadowolenie obwiesiów - otrzymam od was w ramach kontrybucji motorower komar... no, może być jawa, a ponadto scyzoryk, taki, jaki ma Ciapała. Dacie mi też korsarski kordelas, kowbojski kolt, indiański tomahawk i całą baryłkę prawdziwego pirackiego rumu „Jamaica”.

-              Ooooo! - tym razem w pomruku zabrzmiało coś, od czego można dostać gęsiej skórki.

-              Tylko, żeby mi był słodki, bo byle paskudztwa nie będę pił! I żadnej w nim zawartości alkoholu, jasne?! Po trzecie...

-              He, he, he Jamaica bez procentów! - zarechotał Silver i aż uderzył się z uciechy dwiema piętami w pośladki zapominając, że dysponuje tylko jedną nogą. - Do stu beczek z niezawodnym piroksylinowym prochem, ale głupi ten lądowy szczur, co nie, kapitanie?

- Obu wam na mózgi padło - burknął chmurnie Flint.

-              Hę?! - sięgnął po szczudło Silver.

-              Piroksylinowy wydumał, syn pingwina... jak na razie wynaleziono tylko dymny.

-              Ludzie! - zdumiał się korsarz. - Niech mnie zapuszkują wraz z błękitkiem w przeso-lonym tomacie, wymyśliłem proch! W dodatku niezawodny!

Papuga z nawyku spojrzała cielęcym, pełnym uwielbienia wzrokiem na swego Johna, ale wspomniawszy na jego hańbę, wzruszyła tylko skrzydłami i prychnęła przez dziób: - Phi, kabotyn.

-              No dobrze, dobrze - zgodził się Jack - niech będzie coca cola... Ale za to aż dwie baryłki.

- Młodzieży do lat osiemnastu podajemy tylko siedemdziesięcioprocentową okowitę - wyrecytował z pamięci Ben Gunn, sternik i kucharz w jednej osobie - bo dorosłych bardzo po niej boli głowa... Patrz: rozporządzenie Bractwa Zardzewiałej Szekli, numer trzydziesty dziesiąty paragraf...

-              Co to jest, u kaduka, ta twoja przeklęta kola smoła?! -wrzasnął siniejąc kapitan Flint.

-              Albo cola, albo rum! Ostatecznie nie muszę go pić, ale będę miał i już! - uparł się Jack, uważając, że za wszelką cenę winien być konsekwentnym.

-              Nieee! - zawyły jednogłośnie postrachy mórz, oceanów i pełnych beczek.

-              Nie daj się robić w sztokfisza, kapitanie! - darła dziób papuga. - O! Takiego płetwala dostanie, kotwica mu w uszatkę!

-              Dobrze mówi! - wrzasnął Stary Pew wylewając ołów z butów. - Nie będzie rekinsyn pozbawiał wilków morskich ich codziennej strawy i pociechy!

-              Przeciągnąć pod kilem!

-              Do masztu przywiązać! My się schlejemy jak morsy, a jemu ani kropelki! Niech łyka ślinkę, butlonos-moczygęba!

-              Jaaa?! Zwariowaliście?! Za kogo wy mnie...- bezskutecznie próbował przekrzyczeć wrzawę Jack.

-              Z grubej rury! Słusznie, kapitanie! - Jedynie przenikliwy skrzek Pompelaballadimirin-dy mógł przewiercić się przez chrapliwy ryk wiecznie spragnionych gardeł.

Barwnopióry ptaku, niech będzie błogosławiony twój bojowy okrzyk. Gdyby nie on, wspomnienia po Jacku można by odczytywać tylko z epitafium lub z ksiąg o burzliwych dzie-jach Morza Karaibskiego. Twój przedwczesny entuzjazm, papugo, sprawił, że Jack spostrzegł w porę na wprost siebie paszczę spiżowego działa, szkarłat Flintowego surduta i czerwień rozpalonego haka zanurzającego się w otworze prochowej komory.

Ogromny, majtający syczącym lontem, kulisty pocisk z szumem przemknął między rozstawionymi w rozpaczliwym skoku nogami bohatera.

Ogłuszający łoskot wybuchu zmieszał się z trzaskiem pękającej piątej klepki, i z rozbi-tej beczki chlusnęła piekąca i pachnąca olejkiem do ciast ciecz oblewając Jacka od czupryny aż po sznurowadła.

Aj aj aj aj aj aj! Mój najprzedniejszy rum! - usłyszał chłopiec pełen oburzenia i rozpa-czy lament. - I gdzież ja, w mordę i kordelasem, taki rarytas w dzisiejszych czasach dostanę?! Na reję z nim! - Ryk przeszedł w histeryczny pisk. - Przez maszynkę do mięsa, przeklętego i za burtę! Krabom i barakudom na pożarcie!!!

RUM? - Jack końcem języka spróbował spływającego po twarzy płynu. — Tfuj! Więc przez takie, szczypiące w oczy, gorzkie obrzydlistwo miałbym stać się przystawką dla mor-skich poczwar?! W dodatku w łeb wzięły negocjacje... - W chłopca wstąpił duch wszystkich najwaleczniejszych i najbardziej narwanych kapitanów:

-              Ty chlebowy gniocie z nocnej zmiany, ty rybo piło bezzębna! - Jack jednym susem znalazł się przy kapitanie.

-              No, no, ręce przy sobie! Ja z panem, proszę ryżego pana, nie mam przyjemności! Pan jeszcze nie wie, kto za mną stoi! - Zaledwie tyle zdążył wykrzyczeć bandyta, gdy zaciśnięta pięść trzepnęła go z góry w trójgraniasty kapelusz. Skutek był tyleż błyskawiczny, co przewidywany.

Najpierw pękło drewno pokładu, następnie pokrywa i dno, zapomnianej w zakamarkach ładowni, beki korzennych śledzi i... nogi kapitana Flinta przebiwszy kadłub okrętu ukazały się łakomym oczom wyposzczonego rekina-ludojada.

Bezczaszkowiec gapił się niedowierzająco w otoczony kaskadą baniek powietrza, podwójny kąsek. Przymknął ślepia... powąchał i... skrzywił zębaty pysk w najpaskudniejszym grymasie najwyższego obrzydzenia:

-              Luudzie - pomstował na przekór uczonym ichtiologom, twierdzącym z uporem, że ryby głosu nie mają - jak można solić i zaprawiać tak cenne bezkartkowe mięso z kością?! Toć takiego ohydztwa nie spróbuje nawet ziewająca z głodu szczeżuja!

Na pokładzie zapanowała cisza, przerywana jedynie pełnym zdumionego uznania skrze-kiem papugi: - Ten mały nie jest taką meduzą, jak by się mogło wydawać. - A potem w po-wietrzu zawirowały furkocące tasaki, szczudła i świszczące kordelasy. Wszystkie te morder-cze narzędzia krzyżowały się z okrzykami: Bij-zabij, kęsim, śmierć, bis'mi'Llahi ar-Rahmani ar Rahimi, ociekającymi krwią i morską wodą oraz będącymi esencją najstraszliwszych jadów klątwami.

Jack chciał wykrzyczeć „Zamawiam!” lub jakieś inne rozjemcze hasło, ale uświadomił sobie, że sprawy zaszły zbyt daleko, by móc wrócić do rozmów. Zaciął więc zęby, ugiął kola-na i popadł w zachwyt nad pięknem męskiej powinności. - Gośko, Maćku - szeptał w uniesieniu. - Że też wy, jęczące gdzieś w trzewiach tego butwiejącego, kaperskiego pudła”, bezbronne dzieci, nie możecie oglądać dokonań swego nieustraszonego przyjaciela...

No, starczy. Przyjrzyjmy się teatrowi wojny:

Co dzieje się z Billym Bonesem, gdzież ten skunks?

Przecinając powietrze w skoku z bocianiego gniazda, Billy pędził właśnie z obnażonym kordelasem i migocącymi w źrenicach trupimi główkami.

-              „Do czynu, chłopcze” - pomyślał Jack. - „Jeśli nie zrobię czegoś, to garści pestek nie warto stawiać za moją szlachetną głowę; utnie mi ją przy samym pępku, a całą resztę wde-pcze w pokład.”

Nie wdeptał. Chybiając w locie niedoszłą ofiarę, rozpłaszczył sobie i tak dostatecznie płaską twarz o twarde drewno grotmasztu. Maszt zadygotał, ale wytrwał.

(Starzy marynarze powiadają, że Billy po pamiętnym wstrząsie, ni z gruszki ni z pietru-szki, zaczął rymami gadać, śpiewać i wkrótce tak się rozpaskudził, że przybrawszy inne nazwisko, zrobił karierę na którymś z festiwali. Ponoć ukazuje się o północy za kierownicą poloneza czy mirafiori... Strach przyśnić... Ale to na pewno nie w Sopocie i nie w Kołobrze-gu, tylko koło brzegu, w jakimś kapitalistycznym porcie).

-              Następny, nie pchać się! - woła Jack. - Ej, Silver! Czemu kryjesz się, morski kojocie, w gardzieli ciężkiego moździerza? Uważaj!

Za późno. Grzmot eksplozji, próba nieśmiałego protestu i oto sławny Długi John zmierza drogą powietrzną w stronę Bermudzkiego Trójkąta.

(O, nieostrożny głupcze, któż to z fajką w zębach zbliża się do prochu?! Chociażby dymnego...)

Proch to jednak groźne paskudztwo: z najwyższej rei stermasztu, strącony siłą wybuchu Stary Pew zjeżdża na pośladkach zaliczając kolejne żagle i na własnej skórze doświadczając niepojętego związku rosnącej prędkości - przy jednoczesnym tarciu - z wściekle wzrastającą temperaturą.

-              Sterbombramsel jest ciepły - głośno dziwi się Pew. - Sterbramsel gorący; stermarsel górny - diablo parzący! Stermarsel dol... uaaa!

Zakłębiło się od dymu spod marynarskich portek zjeżdżacza i gdyby szkutnicy popili sobie przy budowie fregaty i dołożyli jeszcze jakiś... na przykład, bombasdyngusbrumdrypsel albo coś dłuższego, pantalony Starego Pew spłonęłyby doszczętnie, a wraz z nimi okręt.

Na szczęście pozostał tylko krótki, błyskawiczny ześlizg po rozżarzonym do białości trójkącie stersztaksla i korsarz z sykiem i wyciem ulgi powitał chłód morskiej fali.

-              Przyjemnej kąpieli! - życzy mu Jack przekrzykując plusk wody. - Teraz twoja kolej, Ibrahimie Ben Halibut ibn Koszmar!

-              Allach jest wielki! - skowyczy wyrodny syn kraju chanów ściskając w garści linę i zbliżając się na kształt wahadła do czerwonowłosego Effendi. - Ty bdzidka, paskudna giaur, Ibrahim tobie będzie zrobić kęsim, dydu, dydu! - Drugie ramię kosookiego pirata, zamiast dłoni, zakończone ostrym hakiem, szykuje się do abordażu o szlufkę dżinsów „paskudnego giaura”, ale ten, nie tracąc zimnej krwi, wydobywa z kieszeni scyzoryk.

Niezawodne ostrze firmy „Gerlach” świszczę w celnym rzucie i niby struna dźwięczy przecinana lina.

Surowe prawa fizyki wynoszą Azjatę wysoko ponad maszty fregaty i jeszcze wyżej.

„Ibrahim, o, Ibrahim...” - szlocha żałośnie wiatr, a okręt macha mu na pożegnanie cza-rną flagą z wizerunkiem „Wesołego Rogera” - białą czaszką ze skrzyżowanymi piszczelami.

-              Allach jest wielki - trwożnie mamrocze Ben Halibut ibn Koszmar i powtarza to zdanie dopóty, dopóki wchodząc na orbitę okołoziemską, nie zacznie wydobywać z siebie piskli-wych „Bip... bip... bip...”

 

-              „Zupełnie nieźle poszło, a przecież byłem o krok od śmierci” - pomyślał Jacek, przy-siadając na lastrykowych schodach. Wyjął chusteczkę, by otrzeć pot z uznojonego czoła. - O krok od śmierci... a może lepiej byłoby „Śmierć zajrzała mi w oczy i zbladłem jak giezło”? Mmm, fajnie.

To dopiero brzmi tak, jak trzeba; tak awanturniczo-powieściowo-sensacyjnie... brrr...

Dźwig nie działa... To już trzeci raz w tym tygodniu. Mleko donoszą tylko do drugiego piętra. Ech, gdybym miał prawdziwe kolty... A może to i lepiej? Przynajmniej nie muszę wlewać w siebie mlecznej zupy z makaronem.

Gdzieś wysoko orbituje korsarz świecąc oczami i bipkając smutnawo...

Z bocianiego gniazda będę lepiej widział - przytomnieje Jacek i wspina się po sznuro-wej drabince. - No, rozejrzyjmy się, jak sytuacja wygląda?

Morski wiatr rozwiewa bujne włosy i smaga złowieszczą flagą. Już nie Jacek, lecz Jack wciąga głęboko do płuc zdrowe, słone powietrze i spogląda w dół:

Dziura po kapitanie zachowuje świeżość. Jest wciąż jak nowa; Czarny Pies bezskute-cznie kombinuje, jak by się tu odgwoździć; Stary Pew płynie w stronę Galapagos, dziarsko rozgarniając falc jednym ramieniem, drugim - wstydliwie osłaniając przysmażoną goliznę; Silver na Bermudach sprawdza, czy suma kwadratów przyprostokątnych istotnie równa się kwadratowi przeciwprostokątnej; co do Ibrahima, to zbliża się właśnie do apogeum. Jednego Jack nie wie: w opustoszałym saloonie...

 

No właśnie: w opustoszałym saloonie płatny rewolwerowiec i szwarccharakter - Dirty Buffalo, ciężkimi koltami ćwiczy „młynki”. Ćwiczy i... czeka.

Zezowaty, nie ogolony, w postrzelanym sombrero, w kolorowej, przepoconej koszuli, nieświeżej chuście-bandanie na szyi, w cajgowych, pasiastych spodniach i skórzanej kamizeli. Ma, oczywiście, pas z olstrami i ogromne meksykańskie ostrogi, które służą mu do podzwa-niania w drodze od drzwi do szynkwasu. Ponadto pachnie tytoniem, końską derką i czymś bardzo banalnym... nie dam głowy, ale chyba wodą kolońską z Inter Fragrance. Żeby go już doszczętnie obrzydzić, warto wspomnieć, że z lubością używa brzydkich wyrazów, ale, znając jedynie „amerykański”, robi to bez krzty fantazji, w odróżnieniu od piratów, którzy wzbogacają swój słownik w każdym porcie, od Szanghaju aż po Hukla-Pukla i Darłówek. (Jack brzydkich wyrazów z zasady nie używa.)

„Jęczący w trzewiach pudła” - jak już się rzekło - Maciek też nie używa, przyzywa więc tylko zbolałym głosem pomocy; Gośka bowiem popada (jak by to delikatnie ująć?)... popada w stan rozdrażnienia i domaga się od Maćka rzeczy niemożliwych. „Rób coś, kto tu w końcu jest mężczyzną? - marudzi. „To wszystko przez ciebie!; „Nie dotykaj!” - i różne takie. Bąka nieszczęśnik coś nieporadnie; chciałby pochwalić się przed nią ciężarem własnych cierpień, ale...

Krótko mówiąc: jest mu coraz bardziej głupio i w tym momencie stanowczo zamieniłby towarzystwo Gośki na obecność Jacka.

 

Tymczasem na pokładzie, za pakami i zwojami lin, bojaźliwie kryją się majtkowie i Ben Gunn - sternik-kucharz.

-              Widzę was - woła Jack. - Noo, który jeszcze?!

-              W porządku, kapitanie! - odkrzykuje Ben, ostrożnie wychylając złuszczony od słońca nos z wnętrza pustej stągwi. - Jesteśmy z tobą, ja i moi chłopcy!

-              Aj, aj, ser! - potwierdzają marynarze, skwapliwie kiwając głowami. - Obrzydło nam korsarstwo, to dobre dla smarkaczy!

-              Chcemy przewozić czekoladę, banany i koprę!

Podejmować czyny, przekraczać i w ogóle... Co złego to nie my! To jak będzie?

Co ma być?! Lewo na burt i tak trzymać... Cała naprzód!!!

-              Aj, aj, ser!

Tylko czy my aby nie utoniemy? - Ben Gunn ma wątpliwości.- Bo to kadłub przebity na wylot, jak się patrzy.

- Były postrach mórz doskonale, jak widzę, spełnia rolę szpuntu, choć miejscami nieco bąbelkuje. Dobrze go ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin