Rolle Antoni - LITERACKA DRUŻYNA.doc

(235 KB) Pobierz
Rolle Antoni

Rolle Antoni

Literacka drużyna

 

 

I

USTRONIE

 

Było to  maja  roku. W Zamiechowie, rzucony nad głębokim parowem, niezwykły ruch panował; właściciel miasteczka pan Stanisław Starzyński obchodzi imieniny, sprosił więc pod gościnną strzechę liczne grono znajomych; po imieninach miał zamiar wyruszyć za granicę, pożegnać na długo ów uroczy zakątek, który, modelując się na wzór panujących podówczas idyllicznych usposobień, nazywał zwykle Samotnią. Samotnia jednak prezentowała się wcale pokaźnie: był to obszerny dwór, na pochyłości góry wzniesiony, otulony zewsząd ogrodem, spoza którego wyglądały zabudowania dworskie, zdradzające więcej niźli mierny dostatek. Starzyński znany już wówczas pod nazwą Stacha z Zamiechowa, kawaler nie pierwszej młodości, kończył lat ; wdzięcznego układu, wykształcony, dowcipny, pociągał ku sobie serca właśnie ową serdeczną grzecznością, a stanowił niezwykłe w naszym społeczeństwie zjawisko, mianowicie dlatego, że nie szedł utartą drogą, po jakiej wędrowali jego sąsiedzi, nie kochał się w sejmikowaniu, kart nie brał do ręki, ale za to lubił książki, pisał wiersze i — co mu najbardziej wyrzucano — nie doszukiwał się w ludziach rodowych zasług, ale wykształcenia. Demokratyzmem owym zaraził się podczas przydługiej po Europie wędrówki, ze szkodą własną, jak utrzymywali herbowni, bo z racji stanowiska, z racji stosunków i krewieństwa, mógł śmiało stanąć na świeczniku pośród braci szlachty okolicznej; poprzestał jednak na skromnym tytule sędziego i nie szedł wyżej — a i pod tym względem zrobił ustępstwo, chciał dogodzić gorącym pragnieniom niedawno zmarłego rodzica, a ten właśnie marzył tylko o tym, by go widzieć koniecznie w poczcie dygnitarzy, już jeżeli nie gubernialnych, to powiatowych przynajmniej. Sąsiedzi, do uprzywilejowanej należący

klasy, nazywali pana Stanisława dziwakiem, ale jednocześnie bali się go po trosze, bo się im często dowcipnym wierszykiem odcinał, marnował talent na okolicznościowe piosenki, ulegał modzie czy zwyczajowi przekazanemu nam przez ubiegłe stulecie. Zresztą i epoka, w której żył, nie nadawała się do poważnych studiów: wszystko w niej było chwilowe, dorywcze.

Toteż w zamiechowskim dworze, w dzień imienin dziedzica, zebrała się różnobarwna ludzi gromada. Najprzód naturalnie dygnitarze: marszałek gubernialny Stanisław Komar, chorąży Jan Makowiecki, sędzia graniczny Erazm Rakowski, prezes sądów granicznych Kajetan Witosławski, hrabia Ksawery Stadnicki, major Wyleżyński, stryj Józef, starosta nestorowicki zamieszkały w Bednarówce pod Husiatynem, Karol Darowski, dzierżawca podówczas Tomaszówki, piastujący także jakiś urząd w powiecie, i wielu jeszcze innych, których nazwiska wyszły nam z pamięci. Obok nich stawili się reprezentanci niedawno zwiniętej loży wolnomularskiej w Kamieńcu, mianowicie: dwaj bracia Sabińscy, wiceregens trybunału głównego pan Ignacy Sadowski, kapitan kwatermistrzostwa Szymon Czajkowski; przybył z nimi i Seweryn Malinowski, artysta dramatyczny, zastępca dyrektora sceny miejscowej, ulubieniec gospodarza domu, protegowany przez niego wytrwale. W gronie poważnych osób było dwóch młodzieniaszków, dwóch pretendentów do Parnasu: przybiegli oni, by się pokłonić starszemu bratu: mówię tu o Maurycym Gosławskim i Adolfie Januszkiewiczu. Pierwszy, syn ubogiego oficjalisty z okolicy, wychowaniec krzemienieckiego liceum, był nauczycielem przy Trzecieskim, bogatym paniczu z Berezówki; drugi, jeszcze student podówczas Uniwersytetu Wileńskiego, mieszkał przy stryju w Krasnem; poznał się on z Gosławskim przed kilku tygodniami i podążył z nim razem do Zamiechowa. Akademik stanowił u nas niezwykłe zjawisko, zwłaszcza akademik wileński; młodzież podolska bowiem kształciła się albo w wołyńskim liceum, albo na domowej poprzestawała edukacji. Jeszcze o dwóch przybyszach, może najwybitniejszych nie wspomniałem: mianowicie o Franciszku Kowalskim i Tymonie Zaborowskim. Obaj byli krzemieńczanie, ostatni podówczas opuścił Warszawę i osiadł w rodzinnych Liczkowcach pod Miodoborami, na prawym „zakordonowym" brzegu Zbrucza; drugi także w Galicji „bakałarzował", wyrwał się więc na chwilę, by pożegnać patriarchę podolskich pieśniarzy. Nie brakło w towarzystwie i legionisty, majora Młodzianowskiego, który, jakby w żałobie po cesarzu, nie brał żywego udziału w rozmowach i zabawie; nie: brakło i starego rezydenta pana Bartłomieja Staniszewskiego, nie

             

               

 

 

  

 

             

 

 

gdyś towarzysza kawalerii narodowej, pamiętającego czasy koliszczyzny; rad bowiem opowiadał, jako przy boku pana łowczego koronnego, a późniejszego hetmana, brał udział w poskromieniu Gonty i patrzał na jego egzekucją na polach serbiańskich.

Rozmowa krążyła około powszednich wydarzeń, potem dotknięto zatargu gospodarza z biskupem Mackiewiczem, nie obeszło się bez .żarcików, spoza których przebijał libertynizm sui generis, przeszczepiony na niwy podolskie i nawet bujnie rozrosły. Pan Karol Darowski, ojciec Aleksandra, znanego pisarza, prym tu trzymał; człowiek to był niemłody podówczas, łatwo władał piórem, znany autor bardzo wesołej i bardzo rozpowszechnionej satyry, prześladował gospodarza, utrzymując, że ten do „nowatorstwa" ma pochop. Starzyński nie przeczył może dlatego, że się znajdował pod wrażeniem chwili, rozjątrzony na biskupa, który istotnie w owej epoce nie posiadał popularności pośród ogółu ziemiańskiego. Do tej niepopularności przyczyniło się trochę

             

               

 

 

  

 

             

 

 

i nieoględne postępowanie samego pasterza. Szczególnie głośną była jego sprawa z dominikankami kamienieckimi (). Trzy panienki pobożne, nie wiem już z jakiej racji, kazał wydalić z klasztoru; dodamy nawiasem, że nie wykonały jeszcze profesji. Panienki się opierały, biskup użył pośrednictwa policji, policja niechętnie brała się do rzeczy, wówczas faktor Limończyk podjął się misji nie arcyprzyjemnej: użył fortelu, panienki pod jakimś pozorem z klasztoru wyprosił i ściągnął z nich na ulicy wobec licznych świadków szaty zakonne. Pokrzywdzone w lament, miasto, a i szlachta w nim zamieszkała stanęła po ich strome: reprezentanci uprzywilejowanego stanu wystąpili ze skargą do metropolity, a nawet podobno i do ks. Golicyna , ministra wyznań „z użaleniem; na gwałtowność i nadużycia władzy księdza biskupa". Ostatni wysztyftował manifest i w kilka dni po wypadku dokonanym odczytał go publicznie w sądzie głównym kamienieckim. W manifeście owym nie szczędził podwładnych, ujemnie malował duchowieństwo, szczególnie zakonne, zanadto jaskrawych barw używając do malunku. Wszystko to dziwnie wyglądało.

Starzyński skorzystał.z nieoględnego kroku i w wierszu, może zanadto złośliwym, w imieniu szlachty remanifestował; stąd nieporozumienia i kwasy, które przy pierwszej stosownej zręczności powód do nowej dały niechęci. A zręczność ta nadarzyła się właśnie. W Zamiechowie znajdował się kościół, a w nim groby familijne Starzyńskich. Pan Stanisław, chcąc uczcić pamięć ojca zmarłego w  roku, zamówił u Fontany we Włoszech pomnik, z zamiarem umieszczenia go w świątyni parafialnej. Wypukłorzeźba z białego marmuru wyobrażała anioła śmierci, ze smutną i przepiękną twarzą; anioł prawą ręką gasił pochodnię życia, lewą trzymał opartą na medalionie, wystawiającym portret nieboszczyka. Artysta twarz anioła z żywego skopiował wizerunku — a wszystko to długich wymagało zachodów, długo wędrowało z pięknej ziemi italskiej na Podole, tak że ledwie w  roku przystąpiono do ustawienia pomnika. Proboszcz miejscowy, rozpatrzywszy się w płaskorzeźbie, struchlał; anioł bowiem był nagi, więc pokusa dla prostaczków; wstrzymał roboty i doniósł o tym biskupowi. Ksiądz Mackiewicz, może powodowany niechęcią, usankcjonował postępowanie proboszcza. I rozpoczęła się walka listowna między pasterzem a poetą; pierwszy lubił dużo pisać, a nie miał wielkiego daru po temu; drugi korzystał ze słabostki przeciwnika; w końcu atoli, rozżalony, spory traktat wypalantował o stosunku religii do rzeźbiarstwa, powoływał się w nim na teologią dogmatyczną, na ojców kościoła, dowodził, że obnażona świętość w przybytku Pańskim miejsce mieć

             

               

 

 

  

 

             

 

 

może i powinna, że biskup krępując rozwój sztuki, tym samym ujemnie wpływa na cywilizacją, że więc suplikant, jeżeli nie otrzyma pozwolenia, gotów jest przyjąć protestantyzm i w przybytku na cześć Lutra wzniesionym umieścić arcydzieło, którym się chlubić będą w przyszłości.

Mackiewicz nadspodziewanie znalazł się bardzo zgrabnie; zamiast długiej rozprawy zbył malkontenta kilku słowy tej mniej więcej treści: „Na list wielmożnego pana dobrodzieja mam honor odpowiedzieć znanym przysłowiem: Baba z wozu, koniom lżej! Co wyraziwszy, piszę się itd." Pan Stanisław właśnie podczas imienin znajdował się pod wpływem humorystycznego a dotkliwego responsu, nawet w pierwszej chwili nie miał odwagi sporu prowadzić, choć ten zakończył się dla stron obu pomyślnie, naturalnie za pośrednictwem wpływowych przyjaciół, płaskorzeźba zdobyła sobie prawa obywatelstwa w kościele, a choć proboszcz przez czas jakiś okrywał ją płachtą, by się pobożni nie gorszyli, z laty atoli usunięto zasłonę na zawsze, a pomnik, jeden z najpiękniejszych w naszych stronach, do dziś dnia jest ozdobą zamiechowskiej świątyni.

O zmierzchu, po skończonej uczcie, powszedniejsi sąsiedzi widząc, że się na posiedzenie literackie zanosi, pośpiesznie wynieśli się; zostali tylko wielbiciele talentu gospodarza i przyszli żołnierze armii rymotwórczej. Kółko to dobrane, udało się ze dworu dziedzica do Ustronia, albo mówiąc zwykłym językiem, do drugiej rezydencji pana Stanisława, zwanej Jarycowem przez lud pospolity. Za miasteczkiem, o jakie kilka tysięcy kroków, wznosił się domek ukryty w pąkach zieleni; to już była prawdziwa idylla dla marzyciela stworzona: kilkanaście pokoików schludnych, wesołych, słomianą strzechą okrytych, za wirydarzem kwiatowym sad rozłożysty przypierał do starego lasu, z drugiej zaś strony kobierzec zielony po lekkiej pochyłości zbiegał do sadzawki, ujętej w obręcz ścieżkami żwirem usypanymi... wszędzie pełno altanek, ozdobionych powojami i napisami, ławeczki w cieniu lip wiekowych, na dębie gniazdo bocianie, a dokoła cisza, chyba świergotem zamącona ptasim. Tutaj Stach z Zamiechowa przemieszkiwał, tutaj teraz przepędzał chwile natchnienia: pisał, czytał, marzył, jeżeli chcecie. Na progu Ustronia zostawiał kłopoty gospodarskie, jak muzułmanin zostawia pantofle na progu haremu. Tylko wybranych gości przyjmował w Jarycowie; więc też sąsiedzi nazywali z pewnym przekąsem owo zaciszne domostwo Parnasem podolskim.

W chwili naszego opowiadania nieliczna w nim się zebrała drużyna; bohaterem jednak, a jeżeli chcecie, najwydatniejszą postacią

             

               

 

 

  

 

             

 

 

pośród tego koła był Tymon Zaborowski, nazwany „wieszczeni miodoborskim"; skromny ptaszek, w orle przystrojony piórka, użyć ich nawet do lotu nie umiał. Już to do przesady mieliśmy zawsze popęd niemały, a w owej jałowej epoce większy niźli kiedy indziej. Jakoż dzisiaj, rozglądając się w utworach rzekomego „wieszcza", dziwimy się ubogiej po nim spuściźnie. Gładkie to, wdzięczną pisane polszczyzną, dużo o pięknościach natury w ogóle, tęsknota do swego zagonu, a jednak ten zagon jakoś zimno, mglisto a niewyraźnie odmalowany, tak dalece, że malunek, noszący cechy konwencjonalne, do wszystkich nie swojskich dałby się zastosować zagonów, gdyby z niego nazwy miejscowości powykreślano. Dumy podolskie, sięgające czasów niewoli tureckiej, bardzo niewiele rysów właściwych Podolowi zawierają; w dramatach i poematach historycznych tyle historii, ile jej tkwi w nazwisku; poza nim wszystko zmyślone, zakute w klasyczne pęta, z których autor, rozczytany w Byronie, wydostać się pragnął, a nie umiał, albo nie miał siły. Więc powtarzamy, spuścizna literacka po Zaborowskim uboga. A jednak człowiek ten musiał posiadać szczególne zalety, kiedy grono zebrane pod gościnną strzechą Jarycowa taką go czcią okalało, kiedy młody wówczas Gosławski modelował się na wzór „wieszcza miodoborskiego" i pięknościom Podola poświęcił swoje pióro, a oddać należy mu sprawiedliwość, że pod tym względem mistrza prześcignął. Musiał posiadać szczególne zalety, kiedy drugi grajek czy pieśniarz wioskowy, Franciszek Kowalski, w lat wiele potem, jeden z najwięcej wypieszczonych swoich utworów na pamiątkę znajomości z Zaborowskim ochrzcił jego imieniem; gdy Sabiński, klasyk do szpiku kości, zbierał pyłki po nim pozostałe, z zapałem deklamował, kopiował, nie wiem już ile razy, ulotne kartki, niegdyś mu przez „wieszcza" przesyłane zza Zbrucza. Wreszcie jeden z uczestników tej uczty, wykształcony Ignacy Sadowski, w pół wieku potem, już będąc zgrzybiałym staruszkiem, unosił się na wspomnienie literackich posiedzeń w Zamiechowie, zaliczał je do najpiękniejszych chwil w życiu spędzonych, dodając, że gwiazdą przewodnią był Tymon Zaborowski. Prawda, że mógł imponować uczestnikom owych biesiad, bo już wówczas ogłosił drukiem tragedią przepolszczoną z Woltera (Tankred), graną po kilkakroć z powodzeniem na scenie warszawskiej. Blady i anemiczny Parnas we śnie , drukowany w jednym z pism wychodzących w stolicy, czytany był powszechnie, i to z zapałem niekłamanym. Nie należy zapominać, że zdarzyło się to na początku trzeciego dziesięciolecia dziewiętnastego wieku, żeśmy jeszcze nie znali dobrze Brodzińskiego, żeśmy nie przeczuwali nawet narodzin owej plejady gwiazd pierwszej.

             

               

 

 

  

 

             

 

 

wielkości, które znacznie później zabłysły na szarym firmamencie rozpiętym nad naszą ubogą niwą. Dodajcie do tego powagę redaktora pisma literackiego, pewnym nacechowanego odcieniem, bo też „Ćwiczenia naukowe" , które Tymon Zaborowski wspólnie ze Skomorowskim wydawał, prawie wyłącznie mieściły utwory wychowańców szkoły krzemienieckiej, więc broniły honoru domu, a krzemieńczanów na Podolu było niemało. W owym nawet kółku, oprócz samego współredaktora, do jej niedawnych uczniów należeli: Kowalski, Gosławski, Sadowski, Czajkowski. Posiadał jeszcze inny urok „wieszcz Miodoboru", mianowicie „serce szlachetne, duszę wyniosłą, ujmującą łagodność i dobroć", a obok nich werterowska tęsknota skroń jego zdobiła; ona to rozrosła się potem chorobliwie i stała się jego smutnego i przedwczesnego końca przyczyną. Tymon kochał ubogą dziewczynę w okolicy Kamieńca zamieszkałą, pragnął z nią stanąć do wspólnego życia, ale matka uważała ten związek za niestosowny, więc wszelkich używała wysiłków, by mu przeszkodzić; snadź węzeł ów nie był mocno zadzierzgnięty albo, co pewniejsza, synowi jej brakło hartu, więc z troską, z niedołężną skargą na ustach chodził pośród tłumów. Sentymentalizm i „cicha melancholia" były wówczas zbyt modne, by nie miały pociągnąć ku sobie serc młodych, z taką wiarą poglądających w przyszłość, oświeconą dla nich jakby różaną jutrzenką. Jeden może gospodarz Ustronia, który doznał nieurojonych zawodów, mógłby o nich więcej powiedzieć, ale on milczał uparcie i dźwigał krzyż bez szemrania, dla ludzi mając zawsze uśmiech i dowcip na pogotowiu. Ludzie się śmieli, tak ich zaślepiała wesołość, że spoza śmiechu, spoza dowcipu, głębokiej nie dostrzegali żałoby.

Bądź co bądź, uczta w Jarycowie przeciągnęła się do późna. Prawie każdy z jej uczestników wniósł choć jedno danie. Zaczął pan Tymon, wygłosił wiersz do Alzyry, tym bowiem mianem ochrzcił wybraną serca. Dużo w nim było o miłości i zawodach, a wszystko ujęte z właściwą Zaborowskiemu zabiegliwością w gładką formę, ale tchnącą wymuszonością i chłodem... patos od początku do końca. Wiersz ten, o ile nam się zdaje, nie był nigdzie drukowany, błąkał się po zbiorach autografów, przepłynął przez nasze ręce i gdzieś z kolei zaginął. Niewiele na tym straciła literatura, choć obecni unosili się nad pięknością utworu. Może podnosił jego wartość dar deklamacji, a ten w wysokim stopniu miał posiadać „wieszcz Miodoboru".

Młody i namiętny Gosławski, trochę demokratyzmem tegoczesnym podszyty, przywiózł z sobą balladę, w której wyśmiewał biednego ks. Marczyńskiego, autora Statystyki guberni Podolskiej. Za co miał

             

               

 

 

  

 

             

 

 

żal do skromnego skądinąd pracownika, pedagoga, nigdyśmy się dowiedzieć nie mogli; bo jeżeli kto, to ten ostatni zasługi niemałe położył owym dziełem lekceważonym przez Gosławskiego, a z tego powodu także lekceważonym i przez ogół miejscowy. Dobrze się może stało pod pewnym względem; bo choć autor wydawca stracił na nim i dla pokrycia zaległości musiał w końcu przedać jedyną pozostałą mu porządniejszą sutannę, ale za to książka jego, po półwiekowym odpoczynku na półkach księgarskich, doczekała się wreszcie uznania, zaczęto do niej częściej zaglądać... A wówczas, wybuchem nieudawanej wesołości powitali goście Ustronia ten ustęp szczególnie, w którym Ballada, mityczna postać swarliwej jędzy, z burzą i grzmotami strąconej na ziemię, wygłasza wyrok, na mocy którego autor bezbożnej statystyki za to, że się nie do swojej wziął rzeczy, skazany zostaje na nieustanne jej przez całą wieczność czytanie.

Kowalski wystąpił z powinszowaniem o ciężkim trzynastozgłoskowym wierszu, w którym ten oto ustęp może najwdzięczniej wyglądał:

 

Ty więc, którego pióro bawi i porusza,

W którym jak rosa w kwiatach rozpływa się dusza,

Co zmysły czarodziejską słodyczą upaja,

Powiedz, co ci napisać na ósmy dzień maja?

 

A jednak wiązka rymowanych szkiców, do których składu weszła tylko co przytoczona oracja, doczekała się aż dwóch wydań, jednego w Wiedniu, a drugiego w Kamieńcu ( i ) i w ciągu dziesięciu lat obie edycje wyczerpane zostały.

Starzyński odpowiedział Kowalskiemu piosnką pełną uroku, jaki posiadały wszystkie jego utwory. W końcu młody reprezentant wileńskiego uniwersytetu, jeszcze podówczas słuchacz filozofii, Adolf Januszkiewicz, nieśmiało wyciągnął z kieszeni niewielką bibulastą książeczkę, a pan Malinowski przeczytał z niej kilka ustępów. Książeczka owa zawierała część pierwszą poezji Mickiewicza, wydanych nakładem Zawadzkiego w Wilnie — znali już utwory naszego wieszcza i Starzyński i Zaborowski; tamten nawet odzywał się o nich pochlebnie, choć w początkach z pierwszych próbek nie obliczył sił poetyckich Mickiewicza, kiedy mówiąc o jednej z piosneczek (Paciorek), porównał go z „wieszczem Miodoboru"...

 

Mickiewicz i Zaborowski Parnasu polskiego orlęta, Mogą żywiąc zapał boski Śpiewać wino i dziewczęta!...

             

               

 

 

  

 

             

 

 

Zaborowski na rok prawie przed opisaną przez nas uroczystością, donosił Sabińskiemu: „Mam tu nowe wiersze pewnego pana Mickiewicza, szczególną zalecają się oryginalnością i trafnym każdej rzeczy malowaniem." Więc i w tej pobieżnej wzmiance brzmiało jakby lekceważenie — dopiero wszakże na literackiej uczcie w Zamiechowskim Ustroniu świetnie się zainstalował nowy aspirant do parnasu polskiego, goście pana Stanisława, olśnieni, jakby przeczuli, że wkrótce osiędzie on na tronie, że miliony braci będzie pieśnią utulał, łzy smutku ocierał i cieszył i zagrzewał do czynu i do wytrwałości zachęcał — przeczuli, zaimponowało im to „trafne każdej rzeczy malowanie", do jakiego oni podnieść się nie byli w stanie, dość że już tego wieczoru nikt z obecnych nie czytał własnych utworów, a młody Januszkiewicz dumny był, że piosnka skowronka znad Niemna i Wilii, rozpoczynająca erę nową poezji, tak jakoś rzewnie i uroczyście przyjęta w jarach podolskich była. I gdyby w owej epoce egzystowały druty telegraficzne, a w modzie były owacje, tak w dzisiejszej dobie zwyczajne, niechybnie by Mickiewicz otrzymał od braci „po lutni" powinszowanie pełne patetycznych uniesień.

Tak się wieczorek w Ustroniu zakończył; nazajutrz rozbiegli się wszyscy, gospodarz bowiem udał się do Karlsbadu, nigdy już potem do nowego posiedzenia literackiego w tak wielkim komplecie pod jego strzechą nie przyszło, choć przeszło połowa tej gromadki zdobyła sobie uznanie pośród społeczności miejscowej, a wszyscy wdzięczne pośród nas zostawili wspomnienie.

 

II

WŁAŚCICIEL USTRONIA

 

Nie omylimy się utrzymując, że Starzyński wkoło siebie gromadził siły umysłowe i zagrzewał do pracy ludzi udarowanych zdolnościami. Słusznie więc należy go poznać bliżej. Zacznijmy od przodków. Słaba to strona w dziejopisarstwie zamiłowanego gawędziarza. Starzyńscy spłynęli na Podole z Rusi Czerwonej już post hosticum na początku zeszłego wieku; świeża to była, ale bujna kolonizacja, kilka konarów jednego drzewa, wszystko Doliwowie. Nie przychodzili oni do nas dorabiać się mienia, ale raczej zużytkować w gospodarstwie rolnym nagromadzone kapitały. Nas tu w tej chwili obchodzą przed innymi dwaj bracia: Józef — starosta nestorowski i Erazm — chorąży podolski, tamten stryj, a ten ojciec poety. Obaj bracia serdecznie do siebie przy

             

               

 

 

  

 

             

 

 

wiązani, jednych przekonań politycznych, więc wspólnie występują: to jako stronnicy jenerała ziem podolskich, to jako reprezentanci partii królewskiej na kresach, to jako gorliwi propagatorowie ustawy ostatniego sejmu; należeli oni do tej garści szlacheckiej, która uczciwie służyła krajowi, na glebie dorabiała się gyosza, „wielkiej polityki" na własną nie prowadząc rękę. Posłowali, kiedy ich wybierali współobywatele, zawsze jednak nie przedsiębiorąc żadnych starań.

Starszy Erazm, znany powszechnie pod nazwą chorążego podolskiego, posiadał względy obu stronnictw, zarówno umizgała się do niego starościna liwska i pan podkomorzy Lipiński, jak jenerał Witte, ks. NassauSiegen, a nawet Złotnicki, z którym go łączyła zażyłość. I król lubił chorążego, w  r. przyozdobił go Orderem Sw. Stanisława. Podczas Targowicy pan Erazm odwoływał się ciągle do Najjaśniejszego Pana, radząc się, jak ma postąpić, i akces do niej uczynił za wyraźnym zezwoleniem ukoronowanego opiekuna. Bracia posiadali spore dobra na Podolu, ale chorąży był bogatszy od starosty nestorowskiego; należały do niego Zamiechów i Żabińce, osady w najżyźniejszej glebie położone, obejmujące około trzy tysiące morgów ziemi, gdy Józef był tylko panem na Bednarówce pod Zbrzyziem nad Zbruczem położonej, a liczącej podówczas  osadników, bo starostwo wyżej poszczególnione, choć wcale pokaźny stanowiło kawałek (w dzisiejszym uszyckim powiecie), choć prawa do niego nabył od ks. Janusza Sanguszki, które mu nadane było przez stany Rzeczypospolitej w  roku, ale wątpię, czy z niego długo korzystał, po trzecim bowiem rozbiorze wszystkie dobra koronne przeszły na własność rządu, a że dzierżawcy nie zawsze wykazać się mogli z praw posiadania czasowego, więc ich, jak to mówią, z kwitkiem puszczano — do rzędu takich należał i stryj naszego poety.

Splendor chorążego podolskiego podniosło ożenienie się z Poniatowską, a choć ta nie należała do rodziny królewskiej, zawsze atoli jedno z nią nosiła nazwisko. Stanisław August kuzynką zawsze panią Erazmową nazywał, w każdym niemal liście do chorążego pisanym znajdował się dopisek obligujący męża o ucałowanie rączek zacnej jego towarzyszki a domniemanej kuzynki.

Starzyńscy mieli troje dzieci: dwóch synów i córkę. Stanisław przyszedł na świat  roku; brat jego młodszy umarł młodzieniaszkiem; siostra wyszła za Marcelego Darowskiego, posiadacza ziemskiego na Podolu. Życie chorążyca, a raczej jego początki przypadły na epokę burzliwą; więc też z naukami dziwnie mu się nie wiodło, jak to sam zresztą w swoim pamiętniku wzmiankuje; zaczął od pensji prywatnej

             

               

 

 

  

 

             

 

 

Haukiego w Warszawie jako dziewięcioletni wyrostek (), dostał się do szkoły kadetów pod koniec jej egzystencji, w kilka miesięcy musiał ją opuścić dla prostej racji, została zwinięta; z kolei oddano go do szkoły prywatnej Varambona we Lwowie, ale już w rok potem musiał wracać z matką do Zamiechowa. Wówczas to obaj bracia, chorąży i starosta, sprowadzili cudzoziemca Steynakera, który zamieszkał u pana Józefa w Nestorowcach, ale ten wrychle umarł. Na tym wszakże nie koniec edukacji przyszłego Stacha z Zamiechowa; w  roku jest drugim nawrotem we Lwowie u Minasowicza, kanonika ormiańskiego, znowu w domu lat kilka przebywa, w  roku słucha wykładów w szkole Pijarów w Międzyrzeczu na Wołyniu, w  jedzie do Petersburga dla nabycia ogłady i wreszcie w  r. kończy studia naukowe w Wilnie.

Znad Wilii wrócił pod strzechę rodzinną jako dwudziestodwuletni młodzieniec. System takiego nauczania niewiele przyniósł pożytku; pan Stanisław nabrał wprawdzie wielkoświatowego poloru, po francusku, po niemiecku mówił pięknie, ale o ojczystej literaturze nie miał prawie wyobrażenia, chociaż już w Wilnie dużo pisał i wierszem i prozą, a jak chcą jego biografowie, nawet swoje drukował utwory.

W ciągu jedenastu lat następnych bawi się młody literat gospodarstwem rolnym, i to nie na glebie własnej, ale na dzierżawie, daleko na kresach Podola rzuconej, bo na rubieży tak zwanych stepów chersońskich, w dzisiejszym bałckim powiecie. Rząd był tu posiadaczem licznych osad, które w końcu zeszłego stulecia nabył od Aleksandrą Lubomirskiego, kasztelana kijowskiego, a choć i Katarzyna i Paweł hojnie szafowali nabytkiem, rozdając go dygnitarzom wielkorosyjskim, zawsze atoli zostało jeszcze niemało ziemi i pięćdziesiąt wiosek wchodzących w skład dóbr państwowych. Ponieważ sam jednak nie prowadził gospodarstwa, więc podzielił je na dziewiętnaście folwarków i wypuścił z wolnej ręki w dzierżawę. Jeden z takich, mianowicie buryłowski, dostał się chorążemu podolskiemu za pięć tysięcy złotych rocznej tenuty. Ubóstwo tu było wielkie, pustynia, step bezbrzeżny dla wypasów, w okolicy dalekiej, trzy więcej niźli skromne miasteczka, mianowicie Sawrań, Koniecpol i Bohopol, sam zaś folwark buryłowski składał się z pięciu niewielkich „słobód", liczących  poddanych, na pół dzikich przybyszów z rozmaitych stron świata.

I słobody owe nosiły nazwy nie swojskie, mianowicie: Buryłów, Dubinów, Kanłatyryk, Michałczenków i Olszanka. W pierwszej z nich założył pan Stanisław czasową rezydencją, a była ona podobniuteńką do zbudowanej naprędce siedziby farmera; w szczerym polu dworek,

             

               

 

 

  

 

             

 

 

kryty na wpół zmierzwioną słomą, z patriarchalnym gankiem na dwóch drewnianych słupkach opartym, trochę chudych drzewek, skąpego udzielających cienia, w ogródku nasturcja, malwy, jaskrawe maki; o staje ciągnęły się długie zabudowania dworskie, między którymi prym trzymały szopy dla wypasowego remanentu przeznaczone — jedyne towarzystwo w domu kilkunastu rozhultajonych parobków i dzikie „czabany" owczarze, okoleni równie zdziczałą zgrają psów strażniczych, a tak nieprzejednanych, że ich nigdy pan Stanisław nie mógł skaptować, i w nocy z obawą wychylał się poza wrota obejścia, by nie paść ofiarą ich zajadłości. Naokoło także prawie nikogo; posiadali tu wprawdzie dobra Potoccy: Tekla, Zofia i dwaj synowie ostatniej, mianowicie Bolesław i Mieczysław, Rzewuski Emir, Stanisław Komar jako spadkobierca po Kossakowskiej, Szołajski niedawny dorobkowicz, Moszyński, Brzozowski, ale w nich wcale nie mieszkali; jedni Sobańscy i Jełowiccy trzymali się domu, ale stanowili za dalekie sąsiedztwo, nawet tutaj, gdzie o przestrzeni miano względne wyobrażenie, gdzie mila stepowa zawierała w sobie dwie mile w reszcie więcej zaludnionego kraju przyjęte... Zostawał jeszcze nieliczny poczet dzierżawców,

             

               

 

 

  

 

             

 

 

w krwawym pocie dorabiających się chleba, tym było nie do ludzi i nie do odwiedzin. Młody więc poeta, nie bardzo dbający o dochody, dla którego gospodarstwo było niewinną zabawką, na zbytek rozrywek skarżyć się nie mógł. Widocznie samotność niczym nie zmąconą przekładał nad wszystko, i istotnie w życiu wrzaskliwym nie kochał się wcale, do służby wojskowej nie posiadał żadnej kwalifikacji, więc i pod tym względem nie mógł iść w ślady młodzieży naszej; wiedzieć bowiem potrzeba, że pan Stanisław był wątłego zdrowia, drobny, a co najdotkliwsze, wzrok miał krótki i ciągle na oczy zapadał, więc i lekturze wyłącznie poświęcić się nie mógł. Więc też w stepie tym dzikim przemarzył całych lat dziesięć, przetrwał burzę napoleońską, jakby oderwany od świata całego.

Z kolei wypadło się wyrzec Buryłowa, bo rząd owych dziewiętnaście folwarków rozdał w dwunastoletnią bezpłatną dzierżawę ludziom w ostatniej wojnie zasłużonym; w ten sposób zostali obdarowani jenerałowie Wiazanitinow, Bystry, Liwicki, Horkolin, Dawidów, Udom, ks. Oboleński, Rosen, Miezencow, admirał Tetu, wiceadmirał Greig, radcy stanu Perfilew, Skarbników, Bołuchiański; największy zaś folwark budziański, bo z pięciu wiosek złożony, a liczący  osadników, otrzymał ks. Ypsilanti na lat pięćdziesiąt. Jedyna to rodzina, z którą się zapoznał nasz poeta. Złośliwi utrzymywali, że wpadła mu do serca jedna z księżniczek, z córek greckiego wychodcy. Bardzo być może: panienki odznaczały się niezwykłą krasą, a strojem wschodnim, jakiego używały, zwracały na siebie uwagę. Wszyscy ci „arendatorowie" za uprzednim zezwoleniem rządu ustąpili natychmiast praw swoich miejscowym dzierżawcom. Starzyński jednak nie utrzymał się przy Buryłówce, nie chciał, czy nie mógł... I mimo to stepu nie opuścił; tuż obok dawnej rezydencji wydzierżawił dwa folwarki, należące do Klucza Sawrańskiego, mianowicie Niemirówkę i Oczeretną. Drobniutkie, razem liczyły  chłopów, i jeszcze skromniej wyglądały od tylko co opuszczonej siedziby; dworek istna chata zamożnego chłopa z górnego Podola, rzucony w szczerym polu; całą ozdobę stanowił rąbek lasu, o jakie pół mili oddalony i widny z okien tego zakątka. Wprawdzie przybył mu sąsiad i wspólnik zarazem, dawny znajomy, podupadły ziemianin Prószyński: by go zatrzymać, wspólnie z nim wziął w dzierżawę wieś Połanckie, także do sawrańskiego należącą pana. Działo się to wsizystko w  r. Co trzymało człowieka w pełni siły i życia z dala od świata cywilizowanego, od towarzystwa, do którego należał? Prawda, że corocznie odwiedzał Warszawę, ale na bardzo krótko, po drodze zabiegał do Zamiechowa, kilka dni spędził w Ustroniu i wracał

             

               

 

 

  

 

             

 

 

do siebie, jak gdyby w tych pustych polach skarb zostawił i dziwny urok przykuwał go do tego skarbu nierozerwanym łańcuchem.

Tak było istotnie, czary i urok ciągnęły go tutaj, gorąca miłość do kobiety — przesądy kastowe dla jej jawności stawiły zaporę, więc się potęgowała w osamotnieniu i ukryciu. Kto była owa kobieta? niejasne o tym posiadamy wzmianki, sam Starzyński okrył swój afekt tajemniczą zasłoną, nie lubił się ze swojej przeszłości nikomu spowiadać, bo nie chciał zasmucać rodziców, tak drażliwych co do mezaliansu, a potem, kiedy już ta zasmucenia obawa nie stała na przeszkodzie, nie chciał własnej rozkrwawiać rany, zasmucać samego siebie. Wielbiciele Starzyńskiego i bliscy utrzymywali, że owa wybrana jego serca była to cudzoziemka, nauczycielka, którą poznał w jednym z familijnych domów w niedalekim sąsiedztwie. Zalety mieć musiała, kiedy się do niej przywiązał tak gorąco. Niewesoło snadź było kobiecie w warunkach, w jakich się znajdowała, przeniesiona znad brzegów Sekwany pod strzechę domu ziemiańskiego, gdzie nauczała drobną dziatwę, a nieweselej stokroć, kiedy ten dom opuściła dla zdrożnej sielanki, kiedy jej przyszło „w chatce pustelni", odciętej od całego świata, długie pędzić miesiące... miłość zapełnić nie mogła wszystkich chwil, wreszcie wybrany ten nie był w stanie wszystkiego jej poświęcić czasu. W osamotnieniu przymusowym zrodziła się tęsknota, wyrzuty, z kolei rozwinęła się choroba, dla której usunięcia wypadło szukać pogodnego nieba południowego. A miał pan Stanisław dla tej wybranej obowiązki, została matką, ojciec przywiązał się do dziecka, wyprawił oboje do "Włoch, a w kilka tygodni sam pobiegł przez Odessę, Triest, za Alpy, niespokojny, zawsze rozkochany. Zdarzyło się to w  r. Wówczas to nabył pod Florencją folwark Dovel, gdzie zamieszkała biedna suchotnica z córeczką. Podczas tej podróży poznał się w Wenecji z Byronem, w Rzymie przypomniał się znajomości ks. Konstantego Poniatowskiego, który tak pokochał rozkosznego kuzyna, że go chciał koniecznie ożenić z posażną panną, ale chorąży zbywał protektora sakramentu żartem i wracał stęskniony do miłego gniazdka, w którym atoli już dni szczęścia były policzone; kobiecie nie pomagało niebo południowe, gasła widocznie....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin