Marcin_Wolski_-_Trylogia_optymistyczna_01_-_Nieprawe_łoże.docx

(352 KB) Pobierz
Trident eBooks

 

Marcin Wolski

Nieprawe łoże



2006


Niniejsza książka zawdzięcza swoje powstanie paru osobom.

Pawłowi Zawadzkiemu, który wpadł na pomysł, by na bazie pracy Piotra Gontarczyka o PPR-ze zamówić u mnie powieść z tamtych lat. Michałowi Jeżewskimu, który rzecz zamówił, a następnie wyegzekwował oraz Piotrowi Gontarczykowi, który nie tylko zgodził się służyć jako półprodukt, ale jeszcze podjął się roli konsultanta i przewodnika po okupacyjnej Warszawie. Było to doświadczenie dość zabawne, historyk młodszy ode mnie o generację oprowadza mnie z niezwykłym znawstwem po czasach, w których nas obu nie było na świecie.

Każdy człowiek jest tworem swoich osobistych doświadczeń, swoich lektur i swoich znajomych. To zbiornik, z którego czerpie wiedzę i inspirację. Dziękując trzej wyżej wymienionym panom, z wdzięcznością myślę o wszystkich tych, których w swoim życiu spotkałem i wysłuchałem, bo przecież bez nich nie byłoby tej opowieści.

 

Marcin Wolski


1.

Samochód zaparkowałem w alei Armii Ludowej, prawie przy samym placu Zbawiciela i nie bawiąc się w zakładanie blokady na kierownicę, szybko skręciłem w Mokotowską. Miałem dzień wzmożonej ufności? Zapewne! A może po prostu szczęśliwi nie boją się złodziei? Zdawałem sobie sprawę, że cały jeszcze pachnę Martą. Palce, usta, broda... Niesamowite wrażenie, piętnaście minut wcześniej byłem z nią, przy niej, w niej... a i teraz nadal towarzyszyła mi ta przedziwna woń miodu, mleka i poziomek. Skąd w tym wszystkim wzięły się poziomki?

Ciemnawy hol w obszernym gmachu zajmowanym przez Region Mazowsze zaatakował moje zmysły tradycyjnym rejwachem, gorączkową krzątaniną i tą nieprawdopodobną, nie wiadomo skąd wyrojoną aktywnością, którą rok wcześniej wyzwoliła w nas wszystkich „Solidarność”. We wszystkich? No, prawie we wszystkich. W szkole nie uległ jej pan Bolo, wf-menktóry związki ze Służbą Bezpieczeństwa miał wypisane na twarzyoraz woźna, wdowa po milicjancie, który bohatersko poległ na służbie (spadł po pijaku z dachu jakiegoś gołębnika). No i dyrektor. Nasz „kochany” Dyro, znienawidzony na równi przez uczniów, jak i przez grono pedagogiczne. Wprawdzie Hipolit Wernicki zapisał się do NSZZ zaraz we wrześniu 1980 roku, na zebraniu założycielskim, ale szybko wycofał swój podpis, twierdząc, że jako zwierzchnik placówki edukacyjnej winien być bezstronny. Nie przeszkadzało mu to pozostawać czynnym członkiem Związku Nauczycielstwa Polskiego.

Rzuciłem okiem na tłumek kłębiący się w kącie holu przed niewielkim sklepikiem z bezdebitowymi wydawnictwami i kamiennymi schodami pobiegłem na górę, mijając po drodze charakterystyczną postać w dżinsowym uniformie.

Cześć, Jacku!

Czołem, Maćku!odpowiedział mi Kuroń.

W kanciapie u Ryśka Adamskiego, mego przyjaciela z Regionu Mazowsze, obok sali z dalekopisami, czekał na mnie komplet regionalnej prasy związkowej i trochę publikacji nadesłanych z różnych niezależnych oficyn. „Tygodnik Solidarność” nabyłem wcześniej w kiosku koło szkoły i zdążyłem przejrzeć jeszcze przed spotkaniem z Martą. Na pierwszej stronie bił po oczach dramatyczny „Apel do członków Związku i całego społeczeństwa”, wydany w związku z narastającym konfliktem z władzą. Sukces betonu na nadzwyczajnym zjeździe PZPR-u, bezczelnie zerwane przez Rakowskiego rozmowy rządu z „Solidarnością”, blokada warszawskiego ronda na skrzyżowaniu Alej Jerozolimskich z Marszałkowską i dziesiątki terenowych konfliktów źle wróżyły najbliższym miesiącom.

Czy nie obawiasz się, że władza wcale nie zrezygnowała z wariantu siłowego?zapytałem Ryszarda.

Żartyzaśmiał się ten ryży byczek o wyglądzie pasującym bardziej do ochroniarza niż konspiratora.Wiadomo, coś tam te misie z pewnością kombinują, ale nie dadzą rady, jest nas 10 milionów!

Obyś miał racjęodparłem. A Rysiek, zmieniając temat, uraczył mnie jakimś dowcipem o Breżniewie, Honeckerze i Husaku, który usłyszał w kuluarach krajówki w Gdańsku. Zaproponował również piwo, które wbrew przepisom miał zawsze na podorędziu. Odmówiłem i szybko zapakowałem bogaty zestaw biuletynów z tytułami wypisanymi solidarycą. Któryś już raz konstatowałem, że moje myśli pracują doskonale na dwóch niezależnych ścieżkach. Jedna dotyczyła „Solidarności”, druga ciągle Marty. „Dwie miłości, które odmieniły moje życiepomyślałem„Solidarność” i Marta, Marta i „Solidarność”. Obie tym wspanialsze, iż nieoczekiwane”.

Kim byłbym bez nich? Wystarczyło cofnąć się rok, by uświadomić sobie ogrom zmian. Przed wakacjami 1980 roku byłem doskonale ustabilizowanym trzydziestopięciolatkiem, lubianym przez młodzież nauczycielem geografii w podwarszawskim ogólniaku. Po stronie aktywów mogłem wpisać mieszkanie w szeregowym segmencie na Saskiej Kępie, żonę, wprawdzie nie gwiazdę filmową, ale za to z tatusiem, prominentnym członkiem Warszawskiego Komitetu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, pięcioletnią córeczkę, no i „malucha” barwy (w tych rzadkich chwilach kiedy nie był brudny) bahama yellow, nabytego dzięki otrzymanemu talonowi. Czego trzeba więcej do szczęścia i świętego spokoju? A pasywa? Oczywiście nie zrealizowałem żadnego z mych młodzieńczych marzeń: nie opłynąłem dookoła Ziemi, nigdy nie byłem na safari w Afryce, nie stanąłem na biegunie, ani na Dachu Świata. A nasze podróże po Europie wypakowanym po sam dach fiacikiem, z oszczędnościami na każdym kroku, stanowiły jedynie blady cień tego, co sobie wyobrażałem kiedy byłem dzieckiem. I tak dobrze, że dzięki uczelnianej znajomości z naczelnym jednego z młodzieżowych pisemek mogłem pisać o podróżach na ilustrowanych łamach socjalistycznego organu, wyciskając z banalnej, pijackiej ekskursji na BAM syberyjską przygodę, pełną fascynacji męskimi przyjaźniami i surową przyrodą dziewiczej tajgi.

A jeśliby ten bilans podrążyć głębiej? Moje małżeństwonie ma co ukrywaćod początku było poczekalnią, która z czasem stała się dla nas obojga zaciszną kolejową bocznicą. Zwłaszcza że „pociąg marzeń” jakoś nie nadjeżdżał. „Trudnych czasów nie da się przejść w pojedynkę”tłumaczył mi w czasie jednej z nocnych dysput Artur. Mój przyjaciel od piaskownicy, który przeniósł się do Warszawy mniej więcej w tym samym czasie co ja. I musiałem się z tym zgodzić. Zresztą Arturowi niezwykle łatwo było teoretyzować, był od lat rozwodnikiem. A ja... Kim byłem naprawdę, nie patrząc się na dane wpisane w ankietę personalną? Wygodnym konformistą?

Kiedyś, bardzo dawno temu, Grażyna pociągała mnie swoją energią, optymizmem i zaradnością, z jaką kultywowała nasze domowe ognisko w postaci gazowego pieca do centralnego ogrzewania. Teraz kobieta dzieląca czas między Instytut, a wiecznie chorującą Basię w niczym nie przypominała mi tamtej wiośnianej dziewczyny z grubym, złocistym warkoczem, którą poznałem na studenckim obozie. Inna sprawa, czy ja byłem w jej oczach tym samym chudym, bladym wyrostkiem, którego wystające żebra kojarzyły się wszystkim z kaloryferem zamontowanym na sztorc. Owszem, Grażka była ciągle stałym i zapewne niezbędnym elementem mojej egzystencji, ruchomym meblem, nierozpalającym jednak więcej emocji niż etażerka, na której gromadziłem zdobywane niemałym wysiłkiem stare numery „National Geografic”.

Artur twierdził, że takie osobniki jak ja, wiecznie kroczące z głową w chmurach, pozbawione wsparcia i opieki twardej życiowej realistki, jaką niewątpliwie jest Grażynałącząca w niepojęty sposób obowiązki matki, żony i pracownika naukowego, dbającą o dom, o zaopatrzenie lodówki, a nawet o komfort psychiczny mężabyłyby skazane na wymarcie. Pewnie prawda. Trudno powiedzieć o mej ślubnej złe słowow porównaniu z żoną Wernickiego, która notorycznie przyprawiała mu rogi, czy z byłą połowicą Adamskiego (po roku małżeństwa wyrzuciła go z domu)moja pani doktor była niemal aniołem. Tolerowała moje drobne szaleństwa, pobłażała doraźnym flirtom, a nawet kiedy oddałem serce „sentymentalnej pannie S”, postanowiła to przeczekać. Do tej pory umiejętność przeczekiwania była najpotężniejszym atutem decydującym o trwałości naszego stadła. Czy miała jakieś poglądy, a konkretnie, czy była genetycznie uwarunkowana przez ojca komucha? Po tylu wspólnie spędzonych latach po prostu nie mam zdania. Kiedy ją poznałem, podczas jednej z pierwszych rozmów z zaskoczeniem dowiedziałem się, że nie wie nawet kto jest ministrem spraw zagranicznych w rządzie Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, a co gorsza, nie uważa tego za okoliczność wstydliwą. „A do czego miałoby to mi być potrzebne? Jak interesuje cię polityka, to pogadaj z tatą”.

W czasach małej stabilizacji dobrego wujka Gierka kompletne desinteressement wobec rzeczywistości nie było stanowiskiem pozbawionym sensu, ale w okresie burzy i naporu? „Możesz nie interesować się polityką, ale prędzej czy później ona zainteresuje się tobą”twierdził Artur. I jak zwykle miał rację. Jak tu nie wierzyć w sprawczą rolę Najwyższego Reżysera?

Wiosną 1981 roku, wkrótce po zażegnaniu kryzysu bydgoskiego, kiedy widma strajku powszechnego i stanu wyjątkowego krążyły nad Polską, w moim doskonale ustabilizowanym życiu doszło do paru zdarzeń przełomowych. 10 maja, po rocznej, beznadziejnej walce z nowotworem, który zaczął się od bezbolesnej narośli na udzie, ale w szybkim tempie zdewastował cały organizm, zmarł Artur. Trzy dni później na burzliwym zebraniu szkolnego koła „Solidarności” pani Langmann, powszechnie nazywana „Chemicą” (a mniej powszechnie „kurwiszonem na kaczych nogach”), poddała w wątpliwość moje kwalifikacje jako delegata na regionalny zjazd „Solidarności”. Nie podobała się jej moja umiarkowana postawa, jaką wykazywałem, pełniąc funkcję szkolnego przewodniczącego Związku, a także zwracała uwagę na obciążenie rodzinne, jakim była osoba mojego czerwonego teścia. W podtekście litanii zarzutów czaił się jeszcze jeden argument, którym coraz szerzej szermowali „prawdziwi Polacy” z Regionu: „Kolega Maciej” pół-, a w najlepszym razie ćwierć-Żyd nie był najlepszym kandydatem do władz związku zawodowego w katolickim kraju. Piękny nokaut, prawda?

Mogłem naturalnie kilkoma słowami zniszczyć koleżankę Langmann, wnuczkę rabina, a do niedawna radną z ramienia PZPR, ale nie miałem na to ochoty. Ku zaskoczeniu wszystkich totalnie odpuściłem, zrezygnowałem z kandydowania, złożyłem także rezygnację z dotychczasowej funkcji. Dlaczego? Chyba po prostu miałem dość ludzkiej głupoty, zawiści, a także całej tej związkowej orki, bo choć „koleżeństwo” z ochotą dawało się wybierać do rozmaitych władz, kiedy przychodziła jakaś robota, zostawałem sam. Nie chcąc by wyglądało, że się obrażam, obiecałem, że nadal będę społecznie zajmował się szkolną biblioteczką i to zajęcie absolutnie mnie usatysfakcjonuje.

Czy mówiłem prawdę? W ówczesnym stanie ducha na pewno. Ale gdy tylko wyjechałem ze szkoły dopadło mnie poczucie głębokiej pustki, której nie prędko cokolwiek będzie w stanie wypełnić. Myliłem się.

Awaria sieci elektrycznej (wyjątkowo nie strajk!) unieruchomiła wszystkie tramwaje. Stały wielkie, biało-czerwone gąsienice, poczynając od pętli na Gocławku, po rondo Wiatraczna. Część pasażerów apatycznie oczekiwała cudu w środku wagonów, reszta chodnikami przemieszczała się w dwóch kierunkach. Do i od miasta. Głównie od, ku willowym osiedlom Wawra, Anina, Rembertowa. Tylko niepoprawni optymiści ciągle warowali na przepełnionych przystankach autobusowych. Na wysokości placu Szembeka zobaczyłem wysoką, zgrabną dziewczynę z pokaźnym futerałem (ani chybi wiolonczela) dość niepewnie usiłującą zatrzymywać samochody. Wyglądała znajomo. Przyhamowałem, nie zastanawiając się, czy wielkie pudło zmieści się do mojego fiata.

Pan profesor!wielkie oczy dziewczyny pojaśniały.Podwiezie mnie pan? Jeśli za pół godziny nie będę na Bednarskiej, spóźnię się na egzamin...

Oczywiście!nie zważając na trąbiące samochody, zatrzymałem się, włączyłem światła awaryjne, pomogłem dziewczynie usiąść z tyłu, następnie wsadziłem instrument na przednie siedzenieprzydała się wprawa w pakowaniu jeszcze większych bagaży zdobyta na rodzinnych eskapadach. Równocześnie zachodziłem w głowę, zastanawiałem się skąd znam tę rudowłosą piękność? Tyle uczennic przewinęło się (w przenośni) przez moje ręce. Jak mogła mieć na imię?

Marzena?zaryzykowałem.

Marta!poprawiła.Dwa lata temu zostawił mnie pan na drugi rok w drugiej licealnej...

Bardzo mi przykrowybąkałem zawstydzony. Nauczyciel jest tylko człowiekiem, za biurkiem uzbrojony w dziennik to pan życia i śmierci, bez tych atrybutów to jedynie chudy inteligent, a co gorsza bezbronny samiec.

Nic nie szkodziobdarzyła mnie jednym z tych promiennych uśmiechów, które potrafią śnić się do późnej starości.Był pan tylko jednym z pięciu egzekutorów. A ja zapowiadałam się na koszmarną kretynkę... Dlatego to zimowanie naprawdę mi pomogło. Zmieniłam szkołę, solidnie wzięłam się za muzykę...usta się jej nie zamykały, ale miły timbre głosu sprawiał, że słuchałem tej paplaniny z prawdziwą przyjemnością.

Zanim dojechaliśmy do szkoły na Mariensztacie zdążyłem poznać mnóstwo szczegółów z życia początkującej artystki. A podczas zjeżdżania z mostu Śląsko-Dąbrowskiego dziewczyna znalazła na siedzeniu obok siebie jeden z numerów „National Geografic”.

Boże, jakbym chciała pojechać na safari do Keniiwestchnęła.Albo chociaż o tym przeczytać.

Znasz angielski?zapytałem.

Uczę się...

No to...chciałem powiedzieć, że chętnie podaruję jej ten egzemplarz, ale ubiegła mnie.

Naprawdę może mi go pan pożyczyć. Nie zniszczę i oczywiście szybko oddam... Kiedy możemy się spotkać?

Nie powinienem tego robić. Nie powinienem umawiać się z osiemnastoletnią panienką o włosach koloru starego miodu. Święty nie byłem, to prawda, ale dotąd, żerując wyłącznie w kręgach pokoju nauczycielskiego, skutecznie ignorowałem wszelkie słodkie oczy, jakie robiły do mnie uczennice. (A robiły, szelmy!). Ale przecież Marta nie była już moją uczennicą! Poza tym umawiając się w sobotę na Mariensztacie, nie przewidywałem, że to się może tak rozwinąć... Gówno prawda! Wiedziałem, że to się tak rozwinie! Marzyłem o tym. Jeszcze tej samej nocy odbębniając obowiązki małżeńskie z Grażyną, wyobrażałem sobie, że trzymam w ramionach szczupłą wiolonczelistkę.

A co ci się dzisiaj stało, Maciusiu?zapytała po efektownym finiszu moja żona, od dawna nie przywykła do podobnych wyczynów.Może niesłusznie dawałam ci za mało jajek i orzechów przez ostatnie lata?

Wolałem udać, że już śpię niż dyskutować o afrodyzjakach.

Sobota, na którą się umówiliśmy, powinna być pierwszą, ale i ostatnią sobotą naszej znajomości. I mogła być. Marta spóźniała się. W którymś momencie patrząc na pustawy, socrealistyczny placyk, który wbrew wysiłkom propagandystów i filmowców nigdy nie stał się ośrodkiem ludowej rozrywki, pomyślałem z ulgą, że dziewczyna nie przyjdzie i nie będę musiał stawiać czoła budzącemu się we mnie diabłu. Przyszła jednak, zaróżowiona od biegu, w kusej, letniej sukience i lekko zakłopotana, tłumaczyła się, że zapomniała pożyczonego pisma. Czyżby chodziło jej, żeby mieć powód do następnego spotkania?

Gadając o wszystkim i o niczym przeszliśmy wiślanym nadbrzeżem aż do Trasy Łazienkowskiej, potem jedliśmy lody pod kasztanem opodal Pałacu na Wodzie, a gdy się rozstawaliśmy na placu Na Rozdrożu, widzieliśmy, że nasze następne spotkanie jest oczywistością. Poczułem muśnięcie warg Marty na swoich ustach i niestety znalazłem się w sytuacji rybki, która zasmakowała przynęty. Na razie jeszcze na długiej żyłce.

Potem nastąpiły dziesiątki sobót, niedziel, a następnie piątków i śród. Działalność związkowa (Grażynie nie chwaliłem się swoją rezygnacją ze stanowiska przewodniczącego, mimo że ją, członkinię związku branżowego, zapewne by to ucieszyło) dostarczała mi znakomitego alibi. Mogłem wracać i wychodzić z domu o dowolnej porze. W końcu walczyłem o lepsze jutro dla całego narodu (z drobnymi wyjątkami!).

Po miesiącu prześliczna wiolonczelistka zaprosiła mnie na strych. Właściwie na pachnące przedwojennym żywicznym drewnem wysokie poddasze, w starym domu na Grochowie, w którym urządziła sobie muzyczne studio. Jej przedwcześnie owdowiała ciotka, mieszkająca piętro niżej i teoretycznie zarządzająca lokalem, nie była melomanką, toteż rozumiała, że Marta mieszkająca przystanek dalej, w małym, akustycznym mieszkanku, otoczonym przez nieprzyjaznych sąsiadów, nie ma tam warunków do nauki. A ponieważ dwa razy w tygodniu pani Kazia wychodziła na całe popołudnie zajmować się dzieckiem brata, nie miała nic przeciwko temu, żeby jej siostrzenica przychodziła ćwiczyć na stryszek. Nie miała tylko pojęcia, że od czerwca były to ćwiczenia wspólnie ze mną.

Początkowo oboje zachowywaliśmy się nadzwyczaj powściągliwie. Pocałunki, drobne pieszczoty, to wszystko, na co pozwalali sobie profesor i uczennica. Jak długo jednak można utrzymać zmysły na uwięzi. Rubikon został przekroczony 10 lipca 1981 roku, kiedy późnym popołudniem wpadłem na stryszek, wracając z Marysina Wawerskiego, gdzie na miejscowym cmentarzu odwiedziłem grób Artura. Upływały równo dwa miesiące od przedwczesnej śmierci mego przyjaciela, a ja ciągle nie pogodziłem się z tym faktem. Cholernie brakowało mi tych długich, nocnych rozmów, namiętnych sporów, czasem kłótni, które powodowały, że rozbudzona Grażyna wybiegała z sypialni sprawdzić, czy jeszcze się nie bijemy? Nigdy do tego nie doszło. Spieraliśmy się namiętnie, ponieważ Artur, jeśli idzie o życie, świat, kobiety czy politykę, był cynikiem pesymistą, a ja optymistą entuzjastą, ale właśnie dzięki temu nasze dyskusje nigdy nie były nudne. I nigdy tak naprawdę się nie kończyły. Jakże mi teraz brakowało tego zabawnego, nieco mentorskiego tonu („Paaanie profesorze, bezwzględnie nie ma pan racji!”), chłodnych argumentów i błyskotliwych paradoksów, a zarazem tej krzepiącej pewności, że mimo wszelkich sporów jest na tym świecie ktoś, komu w decydującej chwili można zaufać. Kto nie zawiedzie. Pomimo swej śmierci Artur nadal pozostawał moim jedynym powiernikiem. Tyle że milczącym. Ciekawe, że za każdym razem, w czasie mojego cichego monologu nad jego mogiłą, tuż obok kępy siwych brzóz, przez chmury przedzierało się słońce. Znak od starego kumpla?

Marta wiedziała o mojej wizycie, musiała też słyszeć kroki na drewnianych, skrzypiących schodach, nie czekała jednak na progu. Drzwi zastałem ledwie przymknięte. Wystarczyło je pchnąć. Mimo skwarnego popołudnia, dzięki spuszczonym zasłonom i lekkiemu przeciągowi, na poddaszu było ciemnawo i względnie chłodno. Wiolonczela nie opuściła futerału. Dziewczyna czekała na mnie na wpół leżąc na starej otomanie. W białej, letniej sukience z drobną koronką przypominała ofiarne zwierzę czekające na swój los. Była gotowa. Zbliżyłem się do niej. Nie wstała. Wpatrując się w moje oczy, z ogromną powagą szarpnęła troczki i sukienka osunęła się z ramion, ukazując drobne jędrne piersi o bladoróżowych sutkach. Rumieniec wstydu, a może tylko podniecenia, oblewał szeroko jej szyję, podążając coraz niżej. Widząc moje wahanie, powiedziała:

Chcę tego! Kocham cię!

Więc stało się. Powiem szczerze, tak jakbym rozmawiał z Arturem. Nie pamiętam szczegółów mojego „pierwszego razu”, który miał miejsce gdzieś na początku studiów. Nie było to wydarzenie znaczące, a z pewnością przyjemne. Jakaś prywatka w wielkim mieszkaniu, dużo alkoholu, powietrze ciężkie od papierosowego dymu, przypadkowe ciało, na stercie płaszczy niewprawna walka z odzieżą i z własną niezręcznością, szybki wytrysk, strach, zażenowanie, że już, że po wszystkim. Nic do wspominania. Podobnie jak wymęczony seks z Grażyną. Ciekawe, że zupełnie nie pamiętam, kiedy to się dokładnie zdarzyło? Pamięć podsuwa różne wersje i różną chronologię. Czasem mam wrażenie, że uległa mi w moim akademiku, nad ranem po długiej nocy, pełnej moich namów i jej skrupułów. A czasem widzę podobną szamotaninę w mieszkanku, które kupił jej stary. Jedno pamiętam, ustąpiła, gdy, prawdę powiedziawszy, straciłem już ochotę. Czyżby od początku swą babską intuicją wyczuwała, że młody student geografii pożąda jej, ale jej nie kocha. Dlaczego w takim razie zdecydowała się na małżeństwo, a potem tak konsekwentnie parła do niego? Z braku lepszych kandydatów?

Niczego z tamtych doświadczeń nie da się porównać z naszym lipcowym wieczorem na Grochowiez tkliwością pieszczot, zdecydowaniem w penetracji, szaleństwem rozkoszy i krzykiem bólu, po którym jak stempel OCENZUROWANE, pozostała purpurowa róża na prześcieradle.

Zostaniesz ze mną, prawda?zapytała, kiedy szczęśliwy, przytulony do niej, znajdowałem się w stanie zawieszenia pomiędzy spełnieniem a snem.Na zawsze?

Ale jeszcze nie dziśmruknąłem wymijająco. Bałem się nawet rozważać tę kwestię. Nie miałem pojęcia jak mógłbym wytłumaczyć to Grażynie. A co gorsza jej ojcu.

 

* * *

 

Mieszkanko w segmencie na Saskiej Kępie przywitało mnie pustką. Obie panieGrażka i Baśkanie wróciły jeszcze ze spaceru i zakupów. Miałem wielka ochotę zapaść w drzemkę (zwykle po południu ulegam takiej pokusie), postanowiłem jednak wcześniej rzucić okiem na przyniesione wydawnictwa. Jak zwykle kotłowało się w nich od wydarzeń bieżących, choć nie tylko. Doniesienia o lokalnych konfliktach, protestach, marszach głodowych oraz o przygotowaniach do zjazdu Związku, sąsiadowały z analizami o samorządnej Rzeczpospolitej i z materiałami publicystycznymi, obnażającymi istotę reżimu i skutecznie odkłamującymi najnowszą historię. Kartkując pobieżnie broszurę pochodzącą z nieznanej mi bliżej oficyny z Łodzi, natrafiłem na swoje nazwisko. Senność pierzchła błyskawicznie. Zacząłem czytać uważnie. Przeczytałem cały tekst raz, potem ponownie.

Przytoczona historia przypominała fragment powieści sensacyjnej Forsytha lub Alistaira MacLyana. Oto współczesny mieszkaniec podwarszawskiego osiedla, podczas remontu dachu, natrafił między belkami więźby dachowej a deskami, do której przybito blachę, na zamaskowaną skrytkę, a w niej na aluminiowy tubus z doskonale zachowanymi dokumentami.

Ani chybi umieścił je tam jego ojciec, oficer Armii Krajowej, pseudonim „Ryś”. Musiał dokonać tego na krótko przed swoim aresztowaniem przez Sowietów i wywiezieniem na Wschód. Z przymusowej wycieczki na białe niedźwiedzie nigdy nie powrócił.

W pojemniku obok zachowanej na przebitkach dokumentacji dotyczącej działań przeciw okupantowi, znalazł się pamiętnik „Rysia”. Jego fragment przytoczył autor artykułu. Oto w dniu wybuchu Powstania Warszawskiego, kiedy „Ryś” odcięty od głównego regionu działań, w swoim domu w Wawrze daremnie oczekiwał na rozkazy (nawet zawiadomienie o godzinie „W” nigdy do niego nie dotarło), późnym wieczorem został obudzony przez Felka. Był to młody chłopak, właściwie warszawski andrus, znany mu od dziecka syn praczki i węglarza. Wyrostek prosił o pomoc. Podczas potyczki z patrolem niemieckim jego przyjaciel został trafiony w brzuch. Ukryty w zaroślach na pobliskich łąkach, cierpiał okrutnie. „Ryś” nie zapytał kim był ranny, przypuszczając, że raczej musi chodzić o jakiegoś bandziora niż żołnierza Polski Podziemnej. Jeszcze przed świtem przeniósł rannego do swej piwnicy. Akcję ułatwił ogromny bałagan, wszystkie siły niemieckie zwróciły się przeciw powstańcom. Równocześnie trwała ewakuacja Pragi; podobno w rejonie nieodległej Radości pojawiła się szpica wojsk sowieckich.

Rannemu w brzuch mężczyźnie niewiele można było pomócbył w agonii. Na zmianę odzyskiwał i tracił przytomność. Momentami klął po rosyjsku. Nie do końca zdawał sobie sprawę gdzie jest. Jednak kiedy „Ryś” zaproponował mu sprowadzenie księdza, odmówił ze wstrętem.

Nie chcę klechy!

AK-owiec zorientował się, że ma do czynienia z komunistą, jak się później okazało kurierem PPR, wiozącym ważny meldunek do polskich kolaborantów z Lublina. Kiedy zmarł, dokumenty przemyślnie ukryte w bucie wprawiły „Rysia” w konsternację. Stanowiły one doskonale rozpracowany materiał na temat Polskiego Państwa Podziemnego.

Gdybyś przeżył, musielibyśmy cię rozwalićpomyślał z goryczą oficer Armii Krajowej, zakopując zwłoki.

Krótko przed śmiercią komunista, na wpół przytomny, zaczął powtarzać imię swej matki, Jadwigi. Prosił, żeby zawiadomiono ją o jego śmierci. Powtarzał, że mieszka pod Łukowem.

Ale jak się pan nazywa?

Gienek. Eugeniusz Podlaski.

Kiedy pierwszy raz doczytałem do tego miejsca, poczułem dziwną suchość w gardle. Przez moment pocieszałem się, że autor opowieści musiał najwyraźniej zdrowo konfabulować. Albo że pomyliły mu się daty... Przecież prawdziwy Eugeniusz Podlaski zmarł postrzelony przez Niemców podczas przeprawy przez Wisłę pod koniec Powstania, w ostatnim dniu września 1944 roku. A więc dwa miesiące później niż komunista, który wedle artykułu skonał na rękach „Rysia”. Tak przynajmniej podawały wszystkie jego biografie. Co dość istotne, dziewięć miesięcy później na warszawskiej Pradze urodził się jego syn, pogrobowiec. Podobno zdarzają się cuda, a Arabki w warunkach pustynnych mogą przetrzymać ciążę długie miesiące. Jednak nie słyszałem, żeby w naszych szerokościach geograficznych jakiekolwiek dziecko urodziło się jedenaście miesięcy po śmierci ojca? A jednak się urodziło. Wiedziałem o tym doskonale, ponieważ byłem tym dzieckiem, Maciejem Podlaskim, synem Eugeniusza i Róży z Kupidłowskich. Jeśli więc „Ryś” nie kłamała czemu miałby kłamaćcały mój świat walił się w gruzy, a ja nie miałem pojęcia czyim mógłbym być synem.

 

* * *

 

Któż z ludzi wychowanych w latach pięćdziesiątych nie słyszał o Gienku Podlaskim? (Ciekawe, że nikt z hagiografów nie nazywał tego dwudziestodziewięcioletniego osiłka Eugeniuszem). Był czas, w okresie stalinowskim, że wśród ikon komunistycznych świętych wymawiany był jednym tchem obok Mariana Buczka czy Janka Krasickiego. Okrzyknięto go bohaterem z racji bezsensownego skądinąd zamachu na niemiecką knajpę. Zginęło wtedy parę prostytutek, jakiś cywil i kelner Polak, konspirator z AK. W ramach odwetu hitlerowcy rozstrzelali stu polskich zakładników. Jedno z czołowych dzieł socrealizmu przedstawia atak oddziału „Chudego Gienka” na pociąg pancerny pod Puławami. A jego śmierć podczas ostatnich dni Powstania opisał jeden z ówczesnych poetów:

 

Gdy pochodnia londyńskich zdrajców

podpaliła niezłomne miasto

stanął z bronią by mężnie walczyć,

z hitlerowską krwawą hałastrą. (...)

On robotnik z czerwonej Pragi

skoczył w nurty ze skarpy Bielan

jak szkarłatny sztandar odwagi,

co żyć umie

i umie umierać.

Siekły kule, strzelali kaci,

on bez trwogi w znojnej przeprawie,

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin