Brand Jo - Załatwić Billy'ego.pdf

(1205 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Brand Jo
Załatwić Billy'ego
Trzy kobiety. Jeden chłopak - drań i brutal. Sara jest zadurzona w
nieobliczalnym Billym. Ale po kolejnej sprzeczce, kiedy
poturbowana ląduje w szpitalu, jej przyjaciółki, Flower i Marta,
dochodzą do wniosku, że czas przystąpić do działania. Co powinny
zrobić? Przemówić Billyemu do rozsądku? Wysłać na
psychoterapię? Wynająć zawodowego zabójcę? Marta i Flower mają
swoje własne problemy: Marta jest w siódmym miesiącu ciąży, a
sceniczna kariera Flower stoi pod znakiem zapytania.
Załatwić Billy'ego to zabawna historia o tym wszystkim, co robi się z
miłości, i o wyrafinowanych strategiach, do jakich się uciekamy,
kiedy sprawy przybierają zły obrót.
Prolog
Marta pamiętała dokładnie, kiedy po raz pierwszy zaczęła odczuwać
nienawiść do ojca. Miała wtedy cztery lata. Wcześniej doznawała tylko
lekkiego niepokoju wywołanego szorstkością jego głosu, nieprzyjemnym
zapachem rąk i faktem, że jej matka Pat prawie zawsze wyglądała jak
królik, którego mali chłopcy wyciągnęli właśnie z klatki, by się nad nim
poznęcać.
Dzień Nienawiści powinien na dobrą sprawę stanowić wyjątkowo
radosną okazję, gdyż były to siódme urodziny jej siostry Mary, a
wielebny Brian, w przypływie niezwykłej dla siebie wspaniałomyślności,
postanowił wydać na cześć córki przyjęcie. Zaprosił kilkoro przyjaciół i
członków rodziny, ale tylko nieliczni - tak pierwsi, jak i drudzy - przyjęli
zaproszenie, ponieważ rodzina go nie lubiła, a większość przyjaciół
zamieniała się właśnie we wrogów.
W związku z tym, że Harrisowie rzadko urządzali przyjęcia, wielebny
Brian znajdował się w stanie wyraźnego zdenerwowania, którego
objawem był zły humor i łagodna histeria. Martwiło to jego młodszą
córkę. W uroczystość wrobiono kilkoro dzieci z klasy Mary - przyszły
pod przymusem, gdyż żadne z nich, pomimo że bardzo ją lubiły, nie
chciało tak naprawdę spędzić ani minuty w domu „Wielebnego
Śmierdzi-brzucha", bo budził w nich strach. Włosy w jego nosie wymy-
kały się spod kontroli, a ponieważ nieodmiennie przemawiał do
wszystkich - nawet małych dzieci - przysuwając swe oblicze do ich
twarzy, każdy siedmiolatek wybuchał w takiej sytuacji płaczem. Poza
tym Brian był pastorem.
Tak więc wielebny Brian robił co w jego mocy, by odgrywać rolę
uprzejmego gospodarza, lecz po kilku godzinach wysiłek związany z
dyrygowaniem dziesiątką niechlujnych wiejskich dzieci w jego, jak
uważał, pięknym domu i widok ich brudnych palców, które wędrowały
po zasłonach, obrazach i tapecie, sprawiły, że cieniutka powłoka
życzliwości okrywająca pastora zaczęła powoli zanikać.
Mary pierwsza oberwała podczas zabawy w szukanie skarbu, kiedy to
krzyknęła zbyt radośnie jak na niezwykle delikatny stan psychiczny
wielebnego Briana. Zaciągnął ją do pokoju, z dala od uszu gości, i
przygwoździł słowami: „Nie hałasuj, głupia dziewczyno, i nie przynoś mi
dyshonoru". Mary nie miała pojęcia, co oznacza ten drugi zakaz, i doznała
takiego szoku, że niemal zapomniała się rozpłakać.
Pat Harris, nieświadoma zmiennych nastrojów swego na-dąsanego męża,
siedziała w kuchni, nucąc i ustawiając świeczki na torcie, kiedy wkroczył
wielebny Brian i oświadczył, że ma dość małych gówniarzy, którzy
rujnują mu dom, i że zamierza wysłać tę grasującą bandę prostaków do
ogrodu, gdzie nie będą mogli niczego zdewastować. „Och, daj spokój,
Brian - odparta Pat. - Nie co dzień urządzamy przyjęcia, poza tym tak
dobrze się bawią. To prawdziwa przyjemność słyszeć ich śmiech i
widzieć uradowane buzie. Proszę, nie psuj wszystkiego, kochanie".
Tego było już za wiele dla pastora, który aż kipiał ze złości, zwłaszcza od
chwili gdy mały Jim Baker rozbeczał się, ponieważ odkrył, że
poszukiwanym skarbem jest egzemplarz Biblii, a Kim Meades zsikala się
na perski chodnik w holu, kiedy Brian na nią ryknął. W końcu puściły mu
nerwy i przemaszerował z Pat przez salon, ciągnąc ją za ucho i
oświadczając, że czego jak czego, ale pyskatej kobiety nie zniesie, i że
musi ją bezwzględnie ukarać.
Ku konsternacji Marty, Mary i gości wepchnął Pat, która próbowała
rozpaczliwie obrócić wszystko w żart, do składziku pod schodami i
zamknął na klucz. „Będziesz tam siedzieć, dopóki nie nauczysz się
dobrych manier" - oznajmił.
Choć Marta miała dopiero cztery lata, odczuła głębokie zażenowanie. Ze
składziku dobiegało wołanie Pat, która błagała łagodnym głosem, by ją
wypuścić, ale wielebny Brian nie chciał słuchać. Wyprowadził gości do
ogrodu, tłumiąc wszelkie protesty i udowadniając po raz kolejny, że
ludzie z dużym prawdopodobieństwem zrobią to, co im się każe, jeśli
tylko jest się dostatecznie chamskim.
Marta nie była w stanie zapanować nad gniewem i podchodząc
zdecydowanym krokiem do swego ojca, rzuciła mu prosto w oczy z
wyrafinowaniem godnym czterolatki: „Nienawidzę cię, nienawidzę.
Jesteś... - zawahała się. - Jesteś palantem, tato".
Czas jakby stanął w miejscu, gdy wielebny Brian zawisł nad córką
niczym lawina, by po chwili porwać ją z ziemi i zanieść z powrotem do
domu. Potem zabrał ją do łazienki, gdzie wepchnął jej do ust kawałek
mydła. Następnie wystawił ją za okno, jakby chodziło o doskonały
dowcip, i wrzasnął: „Spokojnie, jest tutaj, to tylko zabawa!". Jego głos
brzmiał tak, jakby usunięto mu niedawno jądra, a słowo „zabawa"
znaczyło „morderstwo".
Tego było już za wiele dla zwykłych rodzin z wioski, które
wymaszerowały jedna za drugą z ogrodu pastora i gdy tylko znalazły się
na ulicy, przyspieszyły kroku, chichocząc i szepcząc, gotowe
zrelacjonować incydent komu się tylko da, i to jak najszybciej.
Upłynęło wiele miesięcy, nim mieszkańcy wioski wybaczyli wielebnemu
Brianowi jego zachowanie tamtego dnia, a Mary, Pat i Marta przez cały
ten okres surowo karano, gdyż oczywiście ponosiły za wszystko winę.
Z upływem czasu stosunki między Martą a ojcem wcale nie poprawiły
się, ponieważ dziewczyna postanowiła sprzeciwiać mu się przy każdej
nadarzającej się okazji. Mary natomiast
uznała, że lepsza jest uległość i że w dużym stopniu ułatwi jej życie.
Faktycznie. Od tej pory wielebny na ogół ją ignorował, pomijając rzucane
mimochodem zjadliwe komentarze na temat jej wyglądu, umiejętności
domowych czy wyboru męża.
Zarówno Marta jak i Mary musiały przystąpić do bierzmowania, choć ta
pierwsza postanowiła w wieku mniej więcej sześciu lat, że zostanie
ateistką, gdyż uważała, że gdyby Bóg istniał, nigdy by nie dopuścił do
zachowania, na jakie pozwalał sobie wielebny. Przy tej okazji ojciec
skorzystał ze sposobności, by przedstawić wiernym naturę Boga,
ilustrując to opowieściami z życia rodzinnego, których uwieńczeniem był
opis pewnego incydentu, jaki miał miejsce tydzień wcześniej. „Obecnie
moja córka Marta to mały nieznośny osobnik nawet w najbardziej
prozaicznych sytuacjach - oznajmił. - Mało tego, jest też wielkim
łakomczuchem. Na przykład w zeszłym tygodniu moja żona Pat
przyrządziła lemoniadę, którą Marta uwielbia. Pomimo naszych wezwań
do umiarkowania, wypiła jej całe litry. W rezultacie tej samej nocy zmo-
czyła łóżko. Czy uwierzycie, że tak zachowuje się ośmioletnia
dziewczynka?".
Dzieci zachichotały, rodzice zaś sprawiali wrażenie zakłopotanych.
„Mówię o tym tylko dlatego, że moja żona i ja ostrzegaliśmy Martę, by
nie piła za dużo lemoniady, bo wydarzy się katastrofa - wyjaśnił
wielebny. - My, dorośli, zachowujemy się czasem tak jak Marta, jeśli
chodzi o Boga: nie zawsze słuchamy Jego rady, ale On jest od nas
mądrzejszy".
Marta miała wrażenie, że wszystkie oczy zwróciły się na nią, i
zastanawiała się, jak przeżyje poniedziałek w szkole. Pat i Mary, całym
sercem po jej stronie, zapłonęły z oburzenia i wstydu, ale żadna nie
odezwała się słowem, gdyż Mary była w tym okresie już prawie niema,
Pat natomiast nie chciała doprowadzać wielebnego do wściekłości.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin