Opowiesci z dziesieciu swiatow.pdf

(672 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Arthur C. Clarke
Opowieści z dziesięciu światów
Przełożył Zbigniew Kański
PODZIĘKOWANIE
Chciałbym wyrazić swą wdzięczność panu doktorowi Johnowi Pierce'owi za pomysł
do opowiadania Lekki przypadek udaru, zaczerpnięty z Rozdziału 10 Electrons, Waves and
Messages.
Pamiętam Babilon
Nazywam się Arthur C. Clarke i nie mogę odżałować, że dałem się wplątać w tę
ponurą aferę. Ale skoro w grę wchodzi moralne - powtarzam, moralne - oblicze Stanów
Zjednoczonych, poczuwam się do obowiązku dać wiarygodne świadectwo swej przeszłości.
Tylko tym sposobem zrozumiecie dlaczego, z pomocą błogosławionej pamięci doktora
Alfreda Kinseya, wywołałem nieopatrznie lawinę, która może pogrzebać ogromne obszary
zachodniej cywilizacji.
W 1945 roku, kiedy służyłem jeszcze jako oficer radarowy w Królewskim Lotnictwie
Brytyjskim, przyszedł mi do głowy jedyny oryginalny pomysł w życiu. Dopiero za dwanaście
lat miał się pojawić pierwszy sputnik, a ja już ubzdurałem sobie, że sztuczny satelita byłby
wymarzonym miejscem na nadajnik telewizyjny, z wysokości kilku tysięcy mil bowiem stacja
objęłaby swym zasięgiem bez mała pół globu. Spisałem swój pomysł tydzień po Hiroszimie,
proponując utworzenie sieci satelitów przekaźnikowych dwadzieścia dwa tysiące mil nad
równikiem; na tej wysokości w ciągu jednego dnia wykonywałyby pełny obrót, a tym samym
utrzymywałyby się ponad stałym punktem na Ziemi.
Artykuł ukazał się w październikowym numerze “Wireless World” z 1945 roku; nie
przewidując, iż mechanika kosmiczna skomercjalizuje się za moich dni, nie starałem się
opatentować pomysłu, a i tak wątpię, czy wówczas by mi się to udało. (Jeśli się mylę, wolę o
tym nie wiedzieć.) Ale wizja ta uporczywie powracała w moich książkach, a dziś idea
satelitów komunikacyjnych tak już spowszedniała, że nikt zgoła nie wie, skąd wzięła
początek.
Owszem, na prośbę Komitetu Izby Reprezentantów Do Spraw Astronautyki i Badania
Przestrzeni Kosmicznej podjąłem żałosną próbę wyjaśnienia, jak się rzecz ma naprawdę;
znajdziecie moje świadectwo na stronie trzydziestej drugiej raportu tegoż Komitetu,
zatytułowanego Dziesięć następnych lat w kosmosie, l jak zobaczycie niebawem, końcowe
słowa mej wypowiedzi zawierały ironię, której sam w owych czasach nie doceniałem: “Żyjąc
na Dalekim Wschodzie, jestem na co dzień mimowolnym świadkiem walki pomiędzy
światem zachodnim a ZSRR o nie zaangażowane po żadnej ze stron miliony mieszkańców
Azji... Gdy możliwe będą teletransmisje po torze optycznym z satelitów umieszczonych
bezpośrednio ponad danym obszarem, korzyści propagandowe mogą okazać się
rozstrzygające...”
Słowa te nadal pozostają dla mnie aktualne, choć o pewnych niuansach wówczas nie
pomyślałem - a które, niestety, w lot pojęli inni.
Wszystko zaczęło się na jednym z owych przyjęć oficjalnych, które stanowią
nieodłączny element życia towarzyskiego wschodnich metropolii. Zgoda, może są i
powszedniejsze na Zachodzie, ale w takim Colombo trudno o konkurencyjne rozrywki.
Przynajmniej raz w tygodniu, jeśli jesteś kimś, dostajesz zaproszenie na cocktaile w
ambasadzie czy innym poselstwie, British Council, amerykańskiej misji wojskowej,
L'Alliance Francaise albo jednej z nielicznych agencji, które spłodziła Organizacja Narodów
Zjednoczonych.
Z początku, gdy mój wspólnik i ja czuliśmy się bardziej u siebie pod wodami Oceanu
Indyjskiego niż w kręgach dyplomatycznych, nikt się z nami nie liczył i mieliśmy święty
spokój. Ale wystarczyło, że Mikę zorganizował pobyt na Cejlonie Dave'owi Brubeckowi, a
wkrótce zaczęliśmy zwracać na siebie uwagę - szczególnie od czasu, kiedy tenże Mikę
poślubił jedną z najsłynniejszych piękności na wyspie. Teraz naszą konsumpcję cocktaili i
wykwintnych kanapek ogranicza głównie wstręt na samą myśl, że trzeba zrzucić z siebie
wygodne sarongi, by przywdziać takie zachodnie idiotyzmy jak spodnie, smokingi czy
krawaty.
Po raz pierwszy gościliśmy w ambasadzie sowieckiej, gdzie wydawano przyjęcie na
cześć ekipy rosyjskich oceanografów, którzy właśnie zawinęli do portu. Pod nieodłącznymi
portretami Lenina i Marksa kłębiło się z dwustu gości, reprezentujących wszelkie kolory
skóry, wyznania i języki, którzy jeśli nie rozprawiali z przyjaciółmi, to rozprawiali się bez
skrupułów z wódką i kawiorem. Oddzielony byłem od Mike'a i Elisabeth, ale widziałem ich
po drugiej stronie salonu. Mikę odgrywał swój popisowy numer “I ja tam byłem, w
przepastnych głębinach oceanu” przed zafascynowanymi słuchaczami, podczas gdy Elisabeth
wpatrywała się z figlarnym niedowierzeniem - a bodaj czy nie więcej osób wpatrywało się w
Elisabeth.
Od kiedy pękł mi bębenek w trakcie poławiania pereł na Wielkiej Rafie Koralowej,
czułem się szczególnie upośledzony na takich wytwornych imprezach; panujący na nich hałas
o jakieś dwadzieścia decybeli przekracza znośną dla mnie dawkę. Niebłaha to ułomność,
zwłaszcza gdy przedstawiają mi osobistości o takich nazwiskach jak Dharmasiriwardene,
Tissaveerasinghe, Goonetilleke czy Dżajawikrema. Toteż kiedy decyduję się odejść od
bufetu, szukam względnej ciszy, gdzie mogę spokojnie włączyć się do rozmowy, z której
bodaj co drugie słowo jestem w stanie zrozumieć.
Stałem więc sobie w akustycznym cieniu dużej, ozdobnej kolumny, obserwując
sytuację z dystansem w stylu Somerseta Maughama, gdy kątem oka spostrzegłem, że ktoś mi
się przygląda, jakby pytał “Skąd my się znamy?”
Postaram się opisać go w miarę dokładnie, bo zapewne znajdzie się wiele osób,
którym postać ta wyda się znajoma. Był po trzydziestce i wyglądał na Amerykanina. Gładko
ogolona, wypucowana buzia, króciutko przycięte włosy i prezencja bywalca Centrum
Rockefellera - jeszcze do niedawna nieomylne cechy gatunkowe, póki z powodzeniem nie
zaczęli imitować ich młodzi rosyjscy dyplomaci i doradcy techniczni. Miał na oko sześć stóp
wzrostu, bystre piwne oczy i czarne włosy, przedwcześnie posiwiałe na skroniach. Choć
byłem niemal pewien, że nie spotkaliśmy się wcześniej, jego twarz mi kogoś przypominała.
Dopiero po dwóch dniach mnie oświeciło: pamiętacie nieodżałowanej pamięci Johna
Garfielda? To przecież, wypisz wymaluj, właśnie on, jakby wstał z grobu.
Ilekroć spotykam na przyjęciu wzrok nieznajomego, automatycznie włącza się mój
wypróbowany program działania. Jeśli mam do czynienia z osobnikiem w miarę
sympatycznym, ale nie chce mi się zawierać znajomości, stosuję Zwiad Neutralny, a więc
przebiegam po nim błyskawicznie wzrokiem, nie okazując choćby mgnieniem oka sympatii,
ale i bez wyraźnych oznak wrogości. Obleśnych cwaniaczków załatwiam przez Coup d'oeil,
czyli przeciągłe, niedowierzające spojrzenie, po którym niespiesznie ukazuje się widok mego
karku. W przypadkach krańcowych włącza się na parę milisekund wyraz obrzydzenia. Sygnał
zazwyczaj dociera do adresata.
Ale ten gość sprawiał interesujące wrażenie, a że zaczynałem się nudzić,
odpowiedziałem mu Przystępnym Skinieniem. Po kilku minutach przebrnął przez tłum,
skierowałem więc ku niemu moje zdrowe ucho.
- Hello - powiedział (tak, istotnie był Amerykaninem). - Nazywam się Gene Hartford.
Mam wrażenie, że się już gdzieś spotkaliśmy.
- Niewykluczone - odpowiedziałem. - Dużo czasu spędziłem w Stanach. Arthur
Clarke, bardzo mi miło.
Zazwyczaj moje nazwisko trafia w próżnię, ale zdarza się też inaczej. Widać było
niemal, jak za tymi skupionymi, brązowymi oczyma migoczą karty IBM; schlebił mi krótkim
czasem potrzebnym na zaczerpnięcie informacji.
- Pisarz?
- Zgadza się.
- Ależ to wspaniale.
Najwyraźniej był szczerze zdziwiony. - Teraz już wiem, gdzie pana widziałem. Byłem
raz w studio, kiedy występował pan w programie Dave'a Garrowaya.
(Może i warto pójść tym śladem, ale wątpię; zresztą głowę daję, że “Gene Hartford” to
Zgłoś jeśli naruszono regulamin