§ Byzia Katarzyna - Pogryziona przez wiewiórki.pdf

(1727 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Byzia Katarzyna
Pogryziona przez wiewiórki
Edziajetzadowolonązżyciaautorkącenariuzanajpopularniejzej
telenoweliwPolce.Opowiadawniejhitoriędwóchzwanionych
rodów,którezpokolenianapokolenierywalizujązeobąoławę,
władzęipieniądze.Niedozwoloneuczucia,nielubnedziecioraz
egzotycznechorobyodzwierzęceątunaporządkudziennym.Edzia
komplikuje,gmatwaiwietnieięprzytymbawi.Kiedyniepracuje,
prowadzibujneżycietowarzykie.SpędzaczazMaurycym,drag
queen,ginekologiemSłodkimiNiką,detektywemodzdrad
małżeńkich.Trudnotakżeprzeoczyćuzależnionąodtelenowelmamę
Edzi.
Edziajetwłacicielkąpewnejblizny.Mająodzawze,zdążyłaię
więcprzyzwyczaić.Itakjużbypewniezotało,gdybynieaktor
Marian,zktórymEdziachceprzeżyćromanikbezzobowiązań.
MarianabrzydzibliznaEdzi,więcEdziapotanawiajejiępozbyć.
JednakchirurgzaiewawEdziziarnopodejrzenia...Tkniętanagłym
przeczuciemEdziawyruzapowojąwielkąprzygodę,któraprzerasta
wzytkiecenariuze,jakiedotejporynapiała.Jakpotocząięloy
Edzi?Czyodkryjerodzinnątajemnicę?Czywkońcuięzakocha?Co
dalejzblizną,Marianemiinnymibohaterami?
Tego dnia bialym stateczkiem o wdzięcznej nazwie „Red Sea Star"
rzucało po falach jak groszkiem ptysiowym po zupie, kiedy zamieszać w
niej zbyt gwałtownie.
Na wyścielonym pasiastymi derkami pokładzie wszystko, od dziobu po
rufę, kołysało się rytmicznie, uparcie odbierając oczom punkt
zaczepienia. Bujali się pasażerowie, bujały się ich pozwijane w kule
ręczniki, podręczniki nurkowania w weekend i kolorowe płetwy. Bujała
się załoga, złożona z kilku grubych, gęsto owłosionych i rozebranych do
rosołu Arabów oraz jednego bardzo przystojnego przewodnika, niestety
ubranego. On, w przeciwieństwie do tamtych, na pewno nie miał na
plecach ani jednego włosa. Miał za to piękne, długie nogi, których
pozazdrościć mu mogła niejedna kobieta.
Tak. Nogi przewodnika to było coś, co najbardziej rzucało się w oczy.
Może dlatego, że wszystkie podziwiające go kobiety i kilku
zachwyconych mężczyzn obserwowali go sprowadzeni do parteru. Z
nienaturalnie poskręcanych i bardzo niewygodnych pozycji, jakie
zmuszeni byli zająć na pasiastych derkach.
Należałoby jednak oddać sprawiedliwość całej, niesłusznie pominiętej bo
niezauważalnej w trudnych warunkach, reszcie przewodnika. A był on
piękny w całości. Od stóp do głów. Piękny i szczupły. Pomiędzy tamtymi
wyglądał jak Apollo wśród paczki kartoflowatych krasnoludków.
- Ale nie był Marianem. - Westchnęła Edzia, przyznając Marianowi
kolejny punkt za ciałoksztalt.
Tymczasem włochata załoga bujała się zawodowo. Mężczyźni pewnie
stali na nogach a kołysaniu poddawali się jakby mimochodem, ani na
moment nie przerywając swoich zajęć. Widać było, że błędniki im nie
wariują i nic, oprócz gardłowych, arabskich słów nie podchodzi im do
gardła.
Zupełnie inaczej niż grupie kilkunastu nieszczęśników, leżących
pokotem gdzie się dało. Oni wcale nie uważali, że wszystko gra.
Przeciwnie, mieli wspólne, rzec by można, międzynarodowe wrażenie, że
nabito ich w butelkę.
Piękny przewodnik dał im przecież słowo honoru w języku angielskim, że
tam, gdzie popłyną, morskiego dna nie dotknęła ludzka stopa! Ze
wszystkich stron miał ich otoczyć Wielki Błękit, jak to widzieli na filmie
z Leonem Zawodowcem, a barakudy i płaszczki miały ustawiać się do
zdjęcia wśród koralowców!
I żeby to wszystko przeżyć, wystarczy „only thirty dollars".
A tu skucha. Nie dość, że wyżej wymienione stworzenia zobaczyli
jedynie w posztukowanym taśmą atlasie, rozłożonym przez przystojnego
przewodnika na wolnym kawałku pokładu, to nawet nie zdążyli założyć
wypożyczonych na tę okazję profesjonalnych, szpanerskich skafandrów!
Ani pobawić się przymocowanymi do nich pokrętełkami... Szkoda!
Nic zdążyli, ponieważ już w polowie drogi byli kompletnie uziemieni i
wszyscy leżeli na pokładzie ledwie żywi, wydając z siebie jęki w różnych
językach.
Ci nieliczni, którzy mieli tyle samozaparcia i woli walki, żeby nie
rezygnować tak od razu ze zrobienia następnego kroku, stali w kolejce.
Do miejsca o wdzięcznej nazwie kingston.
Znaczy - do kibelka.
Tego dnia miał on szalone powodzenie. Mimo brudnej, zatluszczoncj
podłogi, grożącej gwałtownym poślizgiem połączonym z bolesnym
wybiciem zębów. Mimo konieczności ręcznego pompowania wody z
rezerwuaru po każdym razie.
I mimo tego, że woda w którymś momencie ot tak, po prostu, przestała
lecieć. Mimo wszystko - kingston był ciągle zajęty.
Jednak zza jego zamkniętych drzwi nie dobiegały żadne odgłosy, co
najprawdopodobniej oznaczało, że chociaż sytuacja jest bardziej niż
ciężka, każdy tam w środku stara się jednak zachować jak kulturalny
człowiek.
Savoir vivre przestawał obowiązywać, kiedy tylko następny w kolejce
dochodził do wniosku, że poprzednik okupuje przybytek zdecydowanie
za długo. Zaczynał wtedy pukać w drzwi, łomotać, wreszcie szarpać
klamkę i wywrzaskiwać coś wściekle.
Dopóki stary Arab, ten najbardziej zarośnięty i przewiązany ścierką w
pasie, co było jego jedynym ubraniem, nie poklepał go dobrotliwie po
ramieniu, mówiąc „don't, don't" w ostatniej chwili litościwie
podstawiając pogiętą, zardzewiałą miskę.
Trzeba przyznać, że Arab miał naprawdę niezły refleks. Za każdym
razem.
Na górnym pokładzie, tuż przy schodach, leżały dwie rumiane rosyjskie
lesbijki w średnim wieku, niepokojąco podobne do matrioszek, tyle że
bez chustek. Musiały być bardzo zakochane, bo żołądkowa
niedyspozycja nie przeszkadzała im w wymianie namiętnych pocałunków
na podwójnym ręczniku frotte.
Obserwowanie godowych rytuałów lesbijek to niekoniecznie było coś, co
Edzia lubiła najbardziej, ale z nudów popatrywała i na nie spod swoich
czarnych okularów, szczelnie pokrytych filtrem uv.
Popatrywała tak samo jak mały chłopczyk obok niej, tyle że on gapił się
na kobiety przez dyskretną szparę w kocu. Chłopiec czuł się nieswojo i
było mu trochę wstyd, ale... musiał patrzeć. Te panie całowały się
zupełnie inaczej i dużo ciekawiej niż tata i jego piękna sekretarka
Monica... Chłopiec podpatrzył ich kiedyś z okna, jak długo, bardzo długo
żegnali się w samochodzie. Oni też go dostrzegli i może
dlatego tamten dzień byl pierwszym z szeregu dni odmierzanych górami
słodyczy...
Jednak wspominanie słodkości nie było w tym momencie dobrym
pomysłem. To był zdecydowanie zły pomysł. Pomysł, który wywołał
efekt najbardziej możliwy do przewidzenia.
Mały zwrócił głowę tam, gdzie miał najbliżej. A wszystko, co w sobie
miał, trafiło prosto do słomkowego kapelusza Edzi.
- Mamma miał - krzyknął ktoś z oburzeniem.
Matka chłopca ocknęła się z letargu. Cały czas leżała odwrócona plecami
do synka, zgięta w znak zapytania, walcząc ze soba jak cała reszta, a
jedynym jej marzeniem byio, żeby nikt niczego od niej nie chciał. Jednak
dramatyczne odgłosy, jakie dochodziły teraz z głębi jej rodzonego
dziecka, nie pozwalały dłużej udawać, że nie słyszy.
Była to duża, czterdziestoparoletnia kobieta z potarganymi, pozlepianymi
w cienkie kosmyki włosami. Spojrzała na kapelusz i złapała małego za
ucho, wykręcając je boleśnie.
Chłopiec zaskowyczat, próbował się wyrywać, ale kobieta trzymała
mocno, spoglądając spod oka na Edzię, która siedziała nicporuszona.
W końcu puściła chłopca, wygrażając jeszcze palcem za uciekającym
smykiem, ale tylko tak, z rozpędu, bo gniew już z niej uszedł.
A potem wzięła kapelusz w dwa palce. Trzymając go jak najdalej od
siebie i starając się nie pokazać, jak bardzo ją to brzydzi, usiłowała
czyścić rafię kawałkiem jakiejś gazety, chociaż i dla niej, i dla Edzi było
jasne, że nic z tego nie będzie. Po chwili westchnęła z rezygnacją i złożyła
kapelusz tuż przy stopach właścicielki, jeszcze raz przepraszając ją
szczerze i po włosku.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin