Smith Wilbur - Monsun.pdf

(4029 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Wilbur Smith
Monsun
Dedykuję tę książkę mojej żonie Danielle Antomette,
której miłość od lat jest dla mnie niczym monsun, prawdziwy i niezmienny, nadający memu
życiu kierunek
Trzej chłopcy wspinali się stromym wąwozem, biegnącym na tyłach kaplicy. Tu nie mógł ich
zauważyć nikt z dworu ani ze stajni. Tom, jako najstarszy, jak zwykle szedł przodem, ale
najmłodszy brat deptał mu po piętach, a kiedy przystanęli przy pierwszym zakolu strumienia za
wioską, podjął dyskusję na nowo.
- Dlaczego ja zawsze muszę być kotem? Dlaczego nie mogę się też zabawić, Tom?
- Bo jesteś najmniejszy - odparł brat lordowskim tonem.
Przyglądał się uważnie małej osadzie, widocznej w prześwicie wąwozu. Z komina kuźni
unosił się dym, na podwórku wdowy Evans łopotało na wietrze pranie, ale poza tym nie widział
oznak życia. Była pełnia żniw; o tej porze dnia większość mężczyzn pracowała na polach ojca, a
kobiety albo im pomagały, albo miały jakieś zajęcie we dworze.
Tom uśmiechnął się z satysfakcją, myśląc o nadchodzących wydarzeniach.
- Nikt nas nie zauważył - powiedział. A więc nikt nie doniesie na nich ojcu.
- To niesprawiedliwe. - Doriana nie tak łatwo było odwieść od tematu dyskusji. Z
opadającymi na czoło miedziano-złotymi lokami wyglądał jak zagniewany cherubin. - Nigdy mi
na nic nie pozwalasz.
- A kto ci pozwolił w zeszłym tygodniu puszczać swojego sokoła? - Natarł na niego Tom. -
Kto ci wczoraj dał wystrzelić z muszkietu? Kto ci pozwolił posterować kutrem?
- No tak, ale...
- Żadne tam ale - przerwał mu Tom. - Kto tu jest w końcu kapitanem, co?
- Ty, Tom. - Widząc groźne spojrzenie brata, Dorian opuścił wzrok. - Ale ja...
- Możesz iść z Tomem zamiast mnie, jeśli chcesz - po raz pierwszy cichym głosem odezwał
się Guy. - Ja mogę być kotem.
- Mogę, Guy? Naprawdę się zgadzasz?! - wykrzyknął radośnie Dorian. Kiedy się uśmiechał,
jego uroda jaśniała w całej pełni, jak słońce, które właśnie wyjrzało zza chmur.
- Nie, nie zgadzam się - rzucił ostro Tom, odwracając się raptownie do swego bliźniaka. -
Dorry to jeszcze dzieciuch. Nie może iść z nami. Ma siedzieć na dachu i koniec!
- Nie jestem żaden dzieciuch! - zaprotestował ze złością chłopiec. - Mam prawie jedenaście
lat!
- Skoro nie jesteś, to pokaż nam swoje włosy na jajkach - rzucił mu wyzwanie Tom. Odkąd
sam mógł pochwalić się pierwszym zarostem, uważał to za probierz męskości.
Dorian zignorował zaczepkę; nie mógł przeciwstawić imponującemu owłosieniu brata choćby
marnego rudego puszku. Spróbował z innej beczki.
- Tylko bym sobie popatrzył, nic więcej - powiedział błagalnym tonem.
- Oczywiście. Popatrzysz sobie, ale z dachu. - Tom uciął dalszą dyskusję. - Chodźcie, bo się
spóźnimy! - Zaczął się wspinać stromym jarem.
Obaj bracia poszli za jego przykładem, ociągając się... każdy z innej przyczyny.
- Przecież nikt nie przyjdzie - próbował jeszcze Dorian. - Wszyscy pracują. Nawet my
powinniśmy pomagać w polu.
- Może przyjść Czarny Billy - rzucił Tom przez ramię.
Dźwięk tego imienia uciszył nawet Doriana. Czarny Billy był najstarszym z braci
Courtneyów. Jego matkę, etiopską księżniczkę, sir Hal Courtney przywiózł ze swojej pierwszej
wyprawy na tajemniczy kontynent afrykański. Oprócz żony z królewskiego rodu stał się
wówczas właścicielem olbrzymich skarbów, zdobytych w walkach z Holendrami i poganami.
Dzięki tej fortunie podwoił niemal obszar rodowych włości, a Courtneyowie dołączyli do
najbogatszych posiadaczy ziemskich w hrabstwie Devon. Mogli się odtąd równać nawet z
Grenville’ami.
William Courtney, dla młodszych braci Czarny Billy, kończył niedługo dwadzieścia cztery
lata; był o osiem lat starszy od bliźniaków. Inteligentny i bezwzględny, przystojny na swój
mroczny, wilczy sposób, dawał młodszym Courtneyom wszelkie powody ku temu, żeby się go
bali i nienawidzili zarazem. Jego imię przejęło Doriana dreszczem i ostatnie pół mili wspinał się
w milczeniu.
W końcu opuścili łożysko strumienia i przystanęli na krawędzi jaru, pod wielkim dębem, w
którym wiosną uwiła gniazdo samica błotniaka. Tom usiadł i oparł się o pień drzewa, by złapać
oddech.
- Jeżeli wiatr się utrzyma, rano możemy popływać na kutrze - powiedział, ściągając z głowy
czapkę i ocierając rękawem pot z czoła. Czapkę zdobiło pióro krzyżówki, pierwszego ptaka,
którego upolował jego sokół.
Rozejrzał się po okolicy. Rozpościerał się stąd widok na niemal połowę posiadłości
Courtneyów - piętnaście tysięcy akrów łagodnych wzgórz i stromych wąwozów, lasów, pastwisk
i pól uprawnych, rozciągających się aż po klifowe wybrzeże i graniczących z przedmieściami
Plymouth. Tom nie podziwiał zbyt długo znanego mu doskonale krajobrazu.
- Pójdę zobaczyć, czy droga wolna - oznajmił, wstając. Nisko pochylony, podbiegł do
otaczającego kaplicę kamiennego muru i wyjrzał zza niego ostrożnie.
Kaplicę zbudował jego pradziadek. Sir Charles Courtney dochrapał się szlachectwa w służbie
Dobrej Królowej Elżbiety, gdy jako jeden z jej kapitanów wyróżnił się w walkach przeciwko
armadzie Filipa hiszpańskiego. Święty przybytek kazał wznieść przed z górą stu laty na chwałę
Boga i dla upamiętnienia działań floty angielskiej pod Calais. Podczas tej bitwy, która przyniosła
mu tytuł lordowski, liczne hiszpańskie galeony stanęły w płomieniach i zostały wyrzucone na
brzeg, a pozostałe rozpierzchły się w sztormach, które admirał Drakę nazwał „Wichrami Boga”.
Kaplica, zgrabny ośmioboczny budyneczek z szarego kamienia, zwieńczona była wysoką
iglicą, którą przy dobrej widoczności dało się dostrzec aż z Plymouth, oddalonego o piętnaście
mil. Tom, przeskoczywszy zwinnie mur, przemknął przez sad jabłoniowy pod okute żelazem
dębowe drzwi budowli. Uchylił je odrobinę i nadstawił ucha. Panowała nieprzenikniona cisza.
Wśliznął się do środka i podszedł do wewnętrznych drzwi.
Zajrzał do nawy. Wnętrze skąpane było w tęczowym świetle słońca, przesączającym się przez
wysokie witrażowe okna. Te nad ołtarzem przedstawiały flotę Anglii w bitwie przeciwko
Hiszpanom. Na płonące hiszpańskie statki spozierał z góry łaskawym okiem sam Bóg Ojciec.
Witraże nad głównym wejściem polecił wykonać ojciec Toma. Tym razem Anglicy zmusili do
kapitulacji nie tylko Holendrów, lecz także hordy muzułmanów. Bitwie przyglądał się sir Henry,
ze wzniesionym do góry mieczem i etiopską księżniczką u boku. Oboje odziani byli w
półpancerze, a na ich tarczach widniał croix patte Zakonu Świętego Jerzego i Świętego Graala.
Kaplica była pusta. Przygotowania do ślubu Czarnego Billy’ego, planowanego na przyszłą
sobotę, jeszcze się nie rozpoczęły. Tom mógł wykorzystać to miejsce do swoich celów. Podbiegł
z powrotem do drzwi wejściowych, wytknął głowę na dwór i włożywszy dwa palce do ust,
zagwizdał przeciągle. Bracia natychmiast przeskoczyli mur i podbiegli do niego.
- Na górę, Dorry! - rozkazał Tom, a kiedy spostrzegł, że najmłodszy z Courtneyów zamierza
znów protestować, postąpił groźnie krok ku niemu.
Dorian jęknął płaczliwie, lecz zniknął posłusznie na schodach.
- Czy już przyszła? - zapytał Guy lekko drżącym głosem.
- Jeszcze nie. Ale ma czas.
Tom przeszedł przez nawę i zniknął na pogrążonych w ciemności schodkach prowadzących
do krypty. Znalazłszy się na dole, odpiął klapę skórzanej torby, wiszącej obok sztyletu u jego
pasa. Wyciągnął ciężki żelazny klucz, ściągnięty rano z gabinetu ojca, i otworzył kutą w żelazie
kratę. Uchyliła się ze zgrzytem zawiasów. Chłopak bez chwili namysłu wszedł do mrocznego
pomieszczenia, w którym w kamiennych sarkofagach spoczywało jakże wielu jego przodków.
Guy nieco niepewnie podążył za nim. Towarzystwo zmarłych zawsze budziło w nim lekki
niepokój i wolał stać tuż przy wejściu.
Na poziomie ziemi znajdowały się tu wysokie okienka, przez które wpadało słabe światło,
nadające wnętrzu atmosferę tajemniczości. Pod kolistą ścianą krypty stały kamienne i
marmurowe trumny. Było ich szesnaście i we wszystkich leżeli Courtneyowie - poczynając od
pradziadka Charlesa - oraz ich liczne żony.
Guy instynktownie spojrzał ku trumnie zawierającej doczesne szczątki jego matki. Stała
między dwoma innymi sarkofagami zmarłych żon ojca. Na jej wieku znajdował się reliefowy
wizerunek nieboszczki. Była bardzo piękna, pomyślał chłopiec, jak biała lilia.
Nie było mu dane widzieć jej za życia ani possać jej piersi: trwający trzy dni poród bliźniąt
okazał się ponad siły dla tak delikatnej kobiety. Umarła z upływu krwi i z wyczerpania kilka
godzin po tym, gdy chłopiec wydał z siebie krzyk nowo narodzonego. Chłopców niańczyły liczne
mamki, a potem także macocha - matka Doriana.
Podszedł do marmurowej trumny i klęknąwszy u jej wezgłowia, przeczytał inskrypcję: „Tu
spoczywa Margaret Courtney, ukochana druga żona sir Henry’ego Courtneya, matka Thomasa i
Guya, która odeszła z tego świata 2 maja 1667 roku. Bezpieczna w sercu Chrystusa”. Guy
zamknął oczy i zaczął się modlić.
- Ona cię i tak nie słyszy - rzucił szorstko Tom.
- A właśnie, że tak - odparł Guy, nie podnosząc głowy i nie otwierając oczu.
Tom przestał się nim interesować i poszedł wzdłuż rzędu trumien. Na prawo leżała matka
Doriana, ostatnia żona ich ojca. Zaledwie trzy lata temu kuter, na którym płynęła, wywrócił się u
wejścia do zatoki i przypływ poniósł ją na otwarte morze. Hal próbował ją ratować, lecz prąd był
zbyt silny i omal nie porwał i jego. Morze zaniosło oboje do smaganej wiatrem zatoczki pięć mil
w dół wybrzeża, Elizabeth jednak już nie żyła, a Hal był niemal u kresu sił.
Tom czuł, jak gdzieś w głębi jego istoty wzbiera płacz; kochał Elizabeth tak mocno, jak nie
mógł kochać własnej matki, której nie dane mu było poznać. Odkaszlnął i przetarł oczy, starając
się powstrzymać łzy, zanim Guy dostrzeże tę dziecięcą słabość. Chociaż Hal ożenił się z
Elizabeth głównie po to, żeby zapewnić matczyną opiekę swym osieroconym synom, wkrótce
pokochali ją wszyscy, tak jak kochali Doriana, od dnia w którym go urodziła. Wszyscy, z
wyjątkiem oczywiście Czarnego Billy’ego. William Courtney nie kochał nikogo poza ojcem i był
zazdrosny o niego niczym tygrys o swe młode. Elizabeth chroniła chłopców przed jego mściwym
zainteresowaniem, ale odkąd zabrało ją morze, pozostali bez obrony.
- Nie powinnaś była nas opuszczać - rzekł cicho Tom i zerknął zmieszany na Guya, ale on był
zbyt pogrążony w modlitwie, żeby go usłyszeć.
Tom przeszedł do sarkofagu stojącego za trumną ich rodzonej matki. Spoczywała w nim
Judith, etiopska księżniczka i matka Czarnego Billy’ego. Wykuty w marmurze wizerunek na
wieku trumny ukazywał atrakcyjną kobietę o dzikich, niemal jastrzębich rysach twarzy, które
odziedziczył po niej syn. Była w półzbroi, jak przystało na osobę prowadzącą wojska przeciwko
poganom. U pasa miała miecz, a na jej piersi spoczywał hełm i tarcza ozdobiona krzyżem
koptyjskim, symbolem Chrystusa starszym nawet od instytucji Rzymu. Głowę miała odkrytą, a
gęste kędziory wieńczyły ją niczym korona. Przyglądając się Judith, Tom poczuł, jak wzbiera w
nim nienawiść do jej syna. - Szkoda, że cię ten koń nie zrzucił, zanim powiłaś swój pomiot -
powiedział tym razem głośno.
Guy wstał z klęczek i podszedł do niego.
- Nie wolno mówić źle o zmarłych, bo to przynosi nieszczęście - ostrzegł brata.
- A co mi ona zrobi? Przecież już nie żyje - wzruszył ramionami Tom.
Guy wziął go pod ramię i poprowadził do następnego sarkofagu. Obaj wiedzieli, że jest pusty,
a wieko nie zapieczętowane.
- „Sir Francis Courtney, urodzony szóstego stycznia tysiąc sześćset szesnastego roku w
hrabstwie Devon. Rycerz Zakonu Podwiązki oraz Zakonu Świętego Jerzego i Świętego Graala.
Nawigator i Żeglarz. Odkrywca i Żołnierz. Ojciec Henry’ego i Mężny Szlachcic - przeczytał na
głos Guy. - Niesłusznie oskarżony o piractwo przez nikczemnych osadników holenderskich na
Przylądku Dobrej Nadziei i okrutnie przez nich zgładzony piętnastego lipca tysiąc sześćset
sześćdziesiątego ósmego roku. Choć jego śmiertelne szczątki spoczywają na odległym i dzikim
wybrzeżu Afryki, pamięć o nim żyć będzie zawsze w sercu jego syna Henry’ego Courtneya i w
sercach wszystkich dzielnych i wiernych marynarzy, przemierzających ocean pod jego
dowództwem”.
- Po co ojciec postawił tu tę pustą trumnę? - mruknął pod nosem Tom.
- Chyba zamierza pewnego dnia sprowadzić szczątki dziadka - odparł Guy. Tom zerknął na
niego kosym okiem.
- Powiedział ci o tym? - Czuł zazdrość na myśl, że być może bratu powiedziano o czymś, a
jemu, choć starszemu, nie. Wszyscy chłopcy darzyli ojca prawdziwym uwielbieniem.
- Nie, nie powiedział - przyznał Guy. - Ale ja bym to zrobił dla mojego ojca.
Tom stracił zainteresowanie rozmową i przeszedł na środek pomieszczenia, którego posadzkę
tworzyła dziwna mozaika barwnych granitów i marmurów, układających się w kolisty wzór. W
czterech punktach koła stały miedziane kotły, które wypełniano pradawnymi żywiołami ognia,
ziemi, wody i powietrza podczas konwentu Świątyni Zakonu Świętego Jerzego i Świętego
Graala. Odbywał się on zawsze przy pełni księżyca w czasie letniego zrównania dnia z nocą. Sir
Henry Courtney był Nawigatorem Zakonu, tak jak przedtem jego ojciec i dziad.
W centrum kopuły kaplicy znajdował się otwór. Budynek skonstruowano tak pomysłowo, że
przez ów prześwit wpadało do wnętrza światło księżyca w pełni, oświetlając mozaikę i ułożone w
niej z czarnego marmuru zawołanie zakonu: In Arcadia habito. Żaden z chłopców nie pojął
jeszcze głębszego znaczenia tej herbowej dewizy.
Tom stanął na czarnych gotyckich literach, położył rękę na sercu i zaczął recytować słowa
liturgii, według której także i on miał zostać pewnego dnia wprowadzony do zakonu: „Oto
dogmaty, w które wierzę, których będę bronił do ostatniej kropli krwi. Wierzę w jednego Boga w
Trójcy jedynego, w wiecznego Ojca, wiecznego Syna i wiecznego Ducha Świętego”.
- Amen! - zawołał półgłosem Guy. Obaj studiowali pilnie katechizm zakonu i znali na pamięć
wszystkie odpowiedzi.
- „Wierzę we wspólnotę Kościoła Anglii i w prawa jego boskiego pomazańca, obrońcy wiary,
Wilhelma Trzeciego, Króla Anglii, Szkocji, Francji i Irlandii”.
- Amen - powtórzył Guy. Któregoś dnia także i oni zostaną powołani do tego prześwietnego
zakonu, staną w świetle księżyca i z przejęciem złożą te śluby.
- „Będę stał na straży Kościoła Anglii i walczył z nieprzyjaciółmi Wilhelma, mojego pana i
suwerena...”. - Tom recytował dalej podniosłym tonem, w którym nie było już niemal nic
dziecięcego. Przerwał mu cichy gwizd, dobiegający z otworu w kopule.
- To Dorry! - zawołał nerwowo Guy. - Ktoś idzie! Zamarli obaj w bezruchu, czekając na drugi
przenikliwy gwizd, oznaczający alarm i niebezpieczeństwo. Lecz kolejnego ostrzeżenia nie było.
- Ona! - Tom uśmiechnął się szeroko do brata. - Już się bałem, że nie przyjdzie.
Guy nie podzielał jego radości.
- Tom, mnie się to wcale nie podoba - powiedział, drapiąc się nerwowo po karku.
- No to na reję z tobą, Guyu Courtneyu - zakpił z niego brat. - Nie dowiesz się, co dobre,
dopóki nie spróbujesz.
Usłyszeli szelest tkaniny, odgłos lekkich kroków na kamiennych schodach i do krypty wbiegła
dziewczyna. Przystanęła w drzwiach, zdyszana, z policzkami pałającymi rumieńcem od biegu
pod górę.
- Czy nikt nie zauważył, że wychodzisz, Mary? - zapytał Tom.
- Zupełnie nikt, paniczu - pokręciła głową Mary. - Zażerali się polewką i nic nie widzieli. - W
jej głosie pobrzmiewał lokalny, irlandzki akcent, lecz jego ton był lekki i miły dla ucha.
Była dziewczyną dobrze zbudowaną, o kształtach wydatnych zarówno z przodu, jak i z tyłu.
Starsza od chłopców, raczej dwudziesto- niż piętnastoletnia, cerę miała bez skazy i gładką jak
sławna śmietanka z Devonu, a jej ładną pucołowatą twarz okalała gęstwa ciemnych kędziorów.
Wargi miała różowe, miękkie i wilgotne, a w oczach zdradzających znajomość życia kryła się
przebiegłość.
- Czy jesteś pewna, Mary, że panicz Billy cię nie widział? - dopytywał się Tom. Pokręciła
głową, kędziory zatańczyły.
- Nie widział. Nim wyszłam, zajrzałam do biblioteki. Siedzi z nosem w książkach jak zawsze.
Położyła drobne dłonie na biodrach. Choć szorstkie i poczerwieniałe od pracy w pomywalni,
niemal obejmowały wąską talię. Bliźniacy śledzili wzrokiem jej ruchy i wpatrywali się w zgrabne
ciało. Halki i poszarpane spódnice sięgały jej do połowy pulchnych łydek, a nogi, chociaż bose i
brudne, w kostkach były smukłe. Zauważyła ich spojrzenia i wyraz twarzy i uśmiechnęła się w
poczuciu władzy, jaką miała nad nimi.
Sięgnęła do stanika i zaczęła się bawić jego wstążkami. Obie pary oczu śledziły jej ręce, gdy
ścisnęła piersi, tak że naparły na przytrzymujące je wiązanie.
- Obiecałeś mi za to sześciopensówkę - przypomniała Tomowi, wytrącając go z transu.
- Obiecałem, Mary - skinął głową. - Sześciopensówka za nas obu, Guya i mnie.
Odrzuciła głowę do tyłu i pokazała mu różowy język.
- Szczwany z ciebie młodzieniec, paniczu Tomie. Miało być sześć pensów za każdego, razem
pół szylinga.
- Nie bądź głupia, Mary. - Tom sięgnął do sakiewki u pasa i wyjął srebrną monetę. Podrzucił
ją w powietrze. Zalśniła w świetle, a chłopak złapał ją i podsunął ku dziewczynie na otwartej
dłoni. - Cała srebrna sześciopensówka, zobacz.
Pokręciła głową i pociągnęła za kokardę stanika.
- Szylinga - powtórzyła. Przód stanika rozchylił się o cal. Obaj chłopcy utkwili wzrok w
białym pasku skóry, kontrastującym mocno z opalonymi i piegowatymi ramionami. - Szylinga
albo dla was figa z makiem! - Wzruszyła ramionami z udawaną obojętnością. Przy tym ruchu
jedna pierś obnażyła się niemal do połowy; sam czubek pozostał ukryty, lecz rubinowa otoczka
sutka wyjrzała wstydliwie znad postrzępionego brzegu bluzki. Chłopcom odjęło mowę.
- Myszy ci język odgryzły? - rzuciła butnie Mary. - Chyba nic tu po mnie. - Zawróciła ku
Zgłoś jeśli naruszono regulamin