Smith Wilbur - Lot sokola.pdf

(2750 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
WILBUR SMITH
LOT SOKOŁA
Przekład MARCIN WAWRZYŃCZAK
AMBER
Tytuł oryginału A FALCON FLIES
Ilustracja na okładce STEVE CRISP
Redakcja merytoryczna ALEKSANDRA ZIEMBICKA-HUSZCZO
Copyright © 1980 by Wilbur Smith
For the Polish edition Copyright © 1994 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7169-23
Książkę tę, jak wiele innych,
poświęcam mojej żonie
Danielle Antoinette
Rok 1860
Afryka czaiła się na horyzoncie, jak lwica czyhająca na ofiarę, brązowozłota w promieniach
rannego słońca, owiewana chłodem Prądu Benguela.
Robyn Ballantyne stała przy relingu i patrzyła w tamtą stronę. Czekała tak już godzinę przed
świtem, długo wyglądając pojawienia się lądu. Wiedziała, że jest tam; czuła jego zagadkową
obecność skrywaną przez ciemności i ciepłe, przenikliwe tchnienie ziemi, którym przesycone były
wilgotne opary prądu unoszącego wielki statek.
To jej krzyk, a nie majtka z bocianiego gniazda sprawił, że kapitan Mungo St. John wypadł ze
swojej kabiny na rufie i wspiął się po schodkach na pokład, a reszta załogi stłoczyła się przy burcie
okrętu, by gapić się i gorączkowo dyskutować. Mungo St. John chwycił na sekundę drewniany
reling, po czym odwrócił się błyskawicznie i wydał komendę niskim, lecz przenikliwym głosem,
który zdawał się docierać do najodleglejszych zakątków okrętu:
— Przygotować się do zwrotu!
Bosman Tippoo zaczął gonić ludzi do roboty za pomocą kawałka liny oraz zaciśniętych pięści. Od
dwóch tygodni, z powodu wściekłych wiatrów i ciemnych, nisko wiszących chmur, nie byli w
stanie dojrzeć słońca, księżyca ani jakiegokolwiek innego ciała niebieskiego, które pozwoliłoby im
ustalić pozycję smukłego klipera. Według niedokładnych obliczeń powinni znajdować się o sto mil
dalej bardziej na zachód i ominąć zdradliwe wybrzeże pełne nie oznaczonych na mapie skał i
dzikich, pustynnych brzegów.
Kapitan obudził się zaledwie przed chwilą, jego długie, ciemne, splątane włosy falowały tettfc ał
wietrze, policzki miał jeszcze zaróżowione od snu, a na gładkiej opalonej twarzy malowały się
gniew i zaskoczenie. Jego oczy były jasne, z białkami odcinającymi się wyraźnie od cętkowanej
złotem żółci źrenic. Po raz kolejny, nawet w tym momencie oszołomienia i konsternacji, Robyn
zafascynował wygląd tego mężczyzny — niepokojący, groźny, odpychający i tak bardzo
pociągający zarazem.
Jego biała płócienna koszula, wepchnięta niedbale w bryczesy, była rozpięta. Skórę na piersi miał
ciemną i gładką, jakby ją naoliwiono, a widok gęsto porastających tors czarnych, sprężystych
włosów sprawił, że Robyn spłonęła rumieńcem, przypominając sobie ten poranek na samym
początku podróży, kiedy to po raz pierwszy wpłynęli na ciepłe, błękitne wody Oceanu
Atlantyckiego poniżej trzydziestego piątego równoleżnika, poranek, który był dla niej źródłem
wielu cierpień i przyczyną niezliczonych, pełnych niepokoju modlitw.
Tego dnia o świcie usłyszała plusk wody, a potem jej dudnienie o deski pokładu nad głową i szczęk
okrętowej pompy. Wstała zza stolika, który w maleńkiej kabinie służył jej za tymczasowe biurko,
narzuciła szal na ramiona i wspięła się na główny pokład, by niczego nie podejrzewając stanąć w
białym świetle słońca i po chwili znieruchomieć z wrażenia.
Dwaj marynarze z zapałem obsługiwali pompę, tryskającą silnym strumieniem czystej morskiej
wody. Nagi Mungo St. John stał pod tą fontanną, wyciągając ramiona, a woda ściekała mu po
głowie na twarz i szyję, przyklejając do ciała czarne włosy porastające piersi i umięśniony brzuch.
Robyn stała i gapiła się z zapartym tchem, nie mogąc oderwać od niego wzroku. Dwaj marynarze
odwrócili głowy i spoglądali na nią z pożądaniem, nie przestając pompować wody.
Naturalnie Robyn widziała już wcześniej nagie ciało mężczyzny: rozłożone na stole sekcyjnym, z
miękkim białym mięsem odchodzącym od kości, rozciętym brzuchem i wnętrznościami
wypływającymi na zewnątrz niczym w rzeźni, albo pomiędzy brudnymi kocami w szpitalu
zakaźnym, wydzielające pot i fetor, wstrząsane konwulsjami nadchodzącej śmierci — ale nigdy nie
widziała ciała takiego jak to, zdrowego, pełnego życia i tak zachwycającego.
Imponujący tors, mocne nogi oraz szerokie ramiona i wąska talia wspaniale ze sobą
harmonizowały. Skóra błyszczała nawet tam, gdzie nie dotykało jej słońce. Robyn dostrzegła zarys
męskich organów, na poły ukrytych pod gęstwą . sztywnych włosów. Ten wstydliwy i lekko
odpychający widok, przywodzący na myśl historię o grzechu pierworodnym, wężu i jabłkach,
sprawił, że Robyn nabrała głośno powietrza w płuca. Mungo St. John usłyszał ją i odgarniając
włosy z oczu, wyszedł spod grzmiącego strumienia wody. Ujrzał Robyn stojącą obok, nieruchomą,
nie mogącą oderwać od niego wzroku. Uśmiechnął się leniwie i szyderczo, nie czyniąc nic, by się
zasłonić, mokry od spływających po nim jeszcze kropel wody błyszczących jak diamentowe
okruchy.
— Dzień dobry, doktor Ballantyne — mruknął. — Czyżbym miał być obiektem jednego z pani
naukowych doświadczeń?
Dopiero w tym momencie udało jej się ocknąć z zauroczenia, wiec odwróciła się na pięcie i
pobiegła do swojej ciasnej, zatęchłej kabir*« ^dawało się jej, że to, co zobaczyła, wstrząśnie nią,
wiec rzuciła się na deski swojej koi, czekając, aż ogarnie ją wstyd wywołany tym grzesznym
widokiem, ale nic takiego nie nastąpiło. Zamiast tego poczuła dziwny ucisk w piersiach i płucach,
który
8
f
sprawił, że zabrakło jej tchu. Policzki dziewczyny płonęły. Lekkie ukłucie poruszyło delikatne
włoski u nasady karku. Ciepło, które ogarnęło całe ciało, tak ją zaalarmowało, że zerwała się
pośpiesznie z koi i padła na kolana, by błagać o możliwość odpokutowania grzechu własnej
słabości oraz przyznać się do popełnienia niewybaczalnej niegodziwości. Była to metoda, którą
stosowała tysiące razy w ciągu dwudziestu trzech* lat życia, jednak jeszcze nigdy nie zawiodła jej
tak dotkliwie.
Przez następne trzydzieści osiem dni podróży robiła wszystko, by nie widzieć tych żółtych,
cetkowanych oczu i leniwego szyderczego uśmiechu. Mimo zastraszającego upału zaczęła jeść
posiłki w swojej kabinie, chociaż obecność wiaderka schowanego za płóciennym ekranem w rogu
kabiny ani trochę nie zaostrzała apetytu. Dopiero gdy nabrała pewności, że zła pogoda zatrzyma
kapitana na pokładzie, dołączyła do swojego brata i innych pasażerów w niewielkim salonie.
Patrząc na niego teraz, jak manewruje swym statkiem, by ominąć wrogi brzeg, raz jeszcze poczuła
to niepokojące ukłucie i odwróciła się szybko, spoglądając na ląd kołyszący się przed dziobem.
Liny zachrzęściły w blokach, reje zatrzeszczały z wysiłkiem, żagle szarpnęły się i wydęły
ponownie z łoskotem przywodzącym na myśl wystrzał armatni.
Na widok lądu Robyn niemal zapomniała o swoich wcześniejszych rozważaniach i doznała takiego
uczucia grozy połączonej z uniesieniem, że spytała się w duchu, czy to możliwe, żeby kraj
urodzenia wołał swoje dzieci tak wyraźnie i z podobną mocą.
Wydawało się niemożliwe, że dziewiętnaście lat minęło od dnia, kiedy uczepiona matczynej
spódnicy, pozbawiona domu czteroletnia dziewczynka, którą wtedy była, po raz ostatni patrzyła,
jak ta wielka, płasko zwieńczona góra, strzegąca południowego krańca kontynentu, znika powoli za
horyzontem. Było to jedno z niewielu wyraźnych wspomnień tej krainy, które zachowała w
pamięci. Czuła jeszcze niemal dotyk szorstkiego materiału, z jakiego musiały być uszyte suknie
żony misjonarza, słyszała tłumione łkanie i pamiętała, jak drżały nogi matki, gdy tuliła się do nich
z całej mocy. Przypomniała sobie wyraźnie strach i przerażenie małej dziewczynki widzącej
wzburzenie matki i przeczuwającej z dziecinną intuicją, że w ich życiu nastąpił wstrząs.
Czteroletnia Robyn wiedziała tylko, że wysoka męska postać, która do tej pory była tak ważną
osobą w jej egzystencji, nagle zniknęła.
— Nie płacz, kochanie — szeptała matka. — Niedługo znowu spotkamy tatę. Nie płacz, moja
mała.
Ale te słowa sprawiły tylko, że zaczęła wątpić, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy ojca, i wcisnęła
twarz w szorstki materiał spódnicy, nawet w tym wieku zbyt-dumna, by pozwoli hmym usłyszeć jej
szloch.
Jak zawsze ukoił dziewczynkę brat Morris, trzy lata od niej starszy, siedmioletni mężczyzna,
urodzony tak jak ona w Afryce, na brzegach odległej dzikiej rzeki o egzotycznej nazwie, Zouga, od
której otrzymał swoje drugie imię.
Morris Zouga Ballantyne — Zouga podobało jej się bardziej i zawsze tak się do niego zwracała, bo
przypominało jej to Afrykę.
Odwróciła głowę w stronę pokładu rufowego i ujrzała brata. Był wysoki niemal jak Mungo St.
John, z którym właśnie rozmawiał w podnieceniu, wskazując z ożywieniem na płowo zabarwiony
ląd. Rysy twarzy, które odziedziczył po ojcu, były grube, lecz wyraźne, nos kościsty i
haczykowaty, a linia ust zdecydowana, zdradzająca upór.
Raz jeszcze przyłożył lunetę do oka i jął obserwować niską linię brzegową, omiatając ją wzrokiem
w takim samym skupieniu, z jakim poświęcał się każdemu zadaniu bez względu na jego wagę. Gdy
opuścił lunetę, zwrócił się ponownie ku Mungo St. Johnowi i zaczął z nim cicho rozmawiać.
Nieoczekiwana więź powstała między tymi dwoma mężczyznami, wzajemny, acz ostrożny
szacunek dla zalet i osiągnięć drugiego. Jednak prawda była taka, że to Zouga dążył niezwykle
wytrwale do umocnienia tego związku. Zawsze gotowy wykorzystać nadarzającą się okazję,
czerpał z wiedzy i doświadczenia Mungo St. Johna. Robił to z wielkim wdziękiem, więc od czasu
opuszczenia przystani w Bristolu wyciągnął od kapitana wszystko, czego tamten nauczył się
podczas wielu lat handlowania i żeglugi wzdłuż brzegów tego rozległego, dzikiego kontynentu, i co
zapisał w jednej ze swoich oprawnych w cielęcą skórę ksiąg, by przechować wiedzę na przyszłość.
Dodatkowo kapitan postanowił wprowadzić Zougę w arkana nawigacji. Każdego dnia, około
południa, stawali we dwóch na podwyższeniu rufowym z wycelowanymi w górę mosiężnymi
sekstansami, czekając na błysk ognistego dysku zza grubej warstwy chmur, a jeśli niebo było
czyste, wpatrywali się weń żarliwie, kołysząc się w takt ruchów okrętu, by przytrzymać słońce w
okularze, gdy obniżali go ku horyzontowi.
Kiedyś urządzili z nudów zawody, strzelając na zmianę do zakorkowanej butelki po brandy
rzuconej przez marynarza nad sterem, używając pary wspaniałych pistoletów do pojedynków, które
Mungo St. John przyniósł ze swojej kabiny w wyłożonej aksamitem skrzyneczce i nabił na stole z
mapami.
Ryknęli śmiechem i pogratulowali sobie nawzajem, kiedy butelka eksplodowała w powietrzu
tysiącem odłamków, błyszczących w świetle słońca jak diamentowe okruchy.
Kiedy indziej Zouga przyniósł swój karabin marki „Sharps", prezent od jednego ze sponsorów
wyprawy, .Afrykańskiej Ekspedycji Ballantyne'ów", jak nazwał ją „Standard", ta cudowna gazeta
codzienna.
Karabin był wspaniały, celny na nieprawdopodobną odległość ośmiuset metrów, zdolny powalić
bizona z tysiąca. Mężczyźni, którzy w rym czasie dziesiątkowali wielkie stada tych zwierząt na
amerykańskiej prerii, uzyskiwali tytuły „sharpshooterów", strzelców wyborowych, wjfljPHirielri
zaletom tego karabinu. •""¦-¦
Mungo St. John rzucił w morze beczkę na ośmiusetmetrowej linie i celowali do niej na przemian
po szylingu wygranej za kolejkę. Zouga był doświadczonym
10
strzelcem, najlepszym w swoim pułku, ale zdążył już stracić pięć gwinei do Mungo St. Johna.
Nie dość, że Amerykanie produkowali najwyższej jakości broń na świecie (John Browning
opatentował właśnie model karabinu powtarzalnego, który fabryka Winchestera zaczęła
przekształcać w najbardziej zabójczą broń w historii), to byli także najlepszymi strzelcami. To
właśnie różniło amerykańskich traperów z ich długimi strzelbami od brytyjskiej piechoty oddającej
w żelaznym porządku kolejne salwy ze swoich gładko szlifowanych muszkietów. Mungo St. John,
Amerykanin, posługiwał się długolufym pistoletem do pojedynków, jak i karabinem Sharpsa z taką
łatwością, jakby poruszał kończynami własnego ciała.
Robyn odwróciła się, spojrzała ponownie w kierunku brzegu i z lekkim lękiem stwierdziła, że
Afryka niknie już w zimnych, zielonych wodach oceanu.
Tęskniła za nią, cicho, z desperacją, od dnia kiedy opuściła ten ląd tak dawno temu. Wszystkie
następne lata stanowiły jakby długie przygotowanie do owej chwili, tyle przeszkód i barier, które
musiała pokonać tylko dlatego, że była kobietą; tyle walki z pokusą, by skapitulować i poddać się
rozpaczy, konieczność stawienia czoła tym, którzy zarzucali jej upór, brak skromności i chełpliwą
dumę — wszystko dla tej właśnie chwili.
Wiedzę zdobywała, krok po kroku, z olbrzymim wysiłkiem, w bibliotece wuja Williama, pomimo
że był temu przeciwny.
— Zbyt wiele tych książkowych mądrości tylko ci zaszkodzi, moja droga — mówił. —
Analizowanie pewnych spraw nie należy do powinności kobiety. Lepiej byś zrobiła, gdybyś
pomogła swojej matce w kuchni i nauczyła się szyć albo robić na drutach.
— Już to umiem, wujku Williamie.
Dopiero później, kiedy docenił głębię jej inteligencji i determinacji, jego pełna wahań postawa i
niechętna pomoc zmieniła się w aktywne wsparcie.
Wuj William był najstarszym bratem jej matki i przyjął całą ich trójkę, kiedy niemal bez grosza
przy duszy wrócili z odległego, dzikiego kraju. Mieli jedynie pensję ojca z Londyńskiego
Towarzystwa Misyjnego, nędzne pięćdziesiąt funtów rocznie, a William Moffat nie był majętnym
człowiekiem, lecz zwykłym lekarzem, właścicielem niewielkiego gabinetu w King's Lynn, z
trudem utrzymującym tę nieoczekiwaną rodzinę, z jaką przyszło mu żyć.
Oczywiście później — wiele lat później — pojawiły się pieniądze, dużo pieniędzy, niektórzy
mówili, że aż trzy tysiące funtów, jako honorarium za książki ojca Robyn, ale to wuj William
chronił ich i wspierał przez te chude lata.
Znalazł pieniądze na zakupienie patentu oficerskiego dla Zougi, chociaż musiał w tym celu
sprzedać dwa nagradzane na wystawach konie wierzchowe i odbyć upokarzającą wyprawę do
lichwiarzy w Cheapside.
Tego, co udało mu ąię zebrać, starczyło na umieszczenie Zougi nie w modnym pułku, czy choćby
w regularnej armii, lecz w trzynastym pułku piechoty i Madras, liniowym oddziale Kompanii
Wschodnioindyjskiej.
To wuj William przekazywał Robyn całą swą wiedzę, a następnie dopomógł
11
L
jej w przeprowadzeniu wspaniałego fortelu, z którego odtąd zawsze była dumna. W roku 1854
żadna szkoła lekarska w Anglii nie przyjęłaby w poczet swoich studentów kobiety.
W zmowie z wujem i przy jego aktywnej pomocy, korzystając z poręczenia oraz zapewnienia, że
jest siostrzeńcem Williama Maffata, rozpoczęła naukę w szpitalu Świętego Mateusza na
wschodnim krańcu Londynu.
Pomogło również to, że imię dziewczyny wystarczyło zmienić z Robyn na Robin, że była wysoka i
obdarzona małymi piersiami, a jej głos miał w sobie głębię i chrypkę, którą umiała przesadnie
eksponować. Swoje gęste ciemne włosy obcięła krótko, a do noszenia spodni przyzwyczaiła się w
takim stopniu, że odtąd niewymownie irytowały ją halki i kłęby krynolin utrudniające chodzenie.
Władze szpitala wykryły fakt, że jest kobietą, dopiero wtedy, gdy w wieku dwudziestu jeden lat
uzyskała dyplom lekarski od Królewskiej Szkoły Chirurgów. Szpital wystąpił natychmiast z
żądaniem o odebranie Robyn tego zaszczytu, a skandal, który odbił się szerokim echem po całej
Anglii, uznano za jeszcze bardziej godny uwagi, ponieważ chodziło o córkę doktora Fullera
Ballantyne'a, słynnego badacza Afryki, podróżnika, misjonarza i autora wielu książek. W końcu
władze szpitala Świętego Mateusza zostały zmuszone do odwrotu, gdyż Robyn Ballantine i jej wuj
William znaleźh' sojusznika w osobie niewielkiego, pulchnego Olivera Wicksa, wydawcy
„Standardu".
Wicks, rasowy dziennikarz, wyczuł szansę dla gazety i we wściekłym artykule redakcyjnym
wezwał do przestrzegania tradycyjnej brytyjskiej zasady fair play, ośmieszył wypowiadane
półgębkiem aluzje na temat orgii w salach operacyjnych i podkreślił zawodowe sukcesy tej zdolnej,
wrażliwej młodej dziewczyny, osiągnięte wbrew wszelkim przeciwnościom losu. Ale nawet fakt
potwierdzenia jej kwalifikacji stanowił dla Robyn tylko niewielki krok na drodze prowadzącej do
Afryki, drodze, którą szła już od tak dawna.
Czcigodnych doktorów Londyńskiego Towarzystwa Misyjnego dość poważnie zaalarmowało
podanie złożone przez kobietę. Żony misjonarzy to jedno, wiadomo, że chronią swoich mężów
przed zalotami i pożądaniem nagich dzikusek, lecz kobieta misjonarz to zupełnie inna sprawa.
Przeciw kandydaturze doktor Robyn Ballantyne przemawiało jeszcze coś. Jej ojciec, Fuller
Ballantyne, sześć lat wcześniej wystąpił z szeregów Towarzystwa, by zniknąć raz jeszcze w głębi
Czarnego Lądu; w oczach czcigodnych doktorów kompletnie go to zdyskredytowało. Było dla nich
jasne, że bardziej interesowała Ballantyne'a eksploracja i osobiste zaszczyty niż prowadzenie
nieoświeconych tubylców w objęcia Jezusa Chrystusa. W gruncie rzeczy, według posiadanych
przez nich informacji, Fuller Ballantyne nawrócił tylko jednego czarnego podczas swoich liczących
wiele tysięcy mil podróży po Afryce — był nim jego osobisty służący.
Wydawało się, że zamiast torować drogę Chrystusowi, rozpoczął krucjatę przeciwko handlowi
żywym towarem. Swoją pierwszą stację misyjną zamienił wnet w przystań dla zbiegłych
niewolników. Stację w Koloberg, niewielkiej oazie, ogromnym nakładem środków Towarzystwo
wybudowało na południowym
12
skraju wielkiej pustyni Kalahari, tam gdzie wśród dzikich ostępów biło z ziemi czyste, mocne
źródło.
Gdy Fuller zamienił ją w kryjówkę dla zbiegów, stało się to, co musiało się stać. Pierwotnymi
właścicielami niewolników, którym dał schronienie Fuller Ballantyne, byli Burowie z małej
niezależnej republiki otaczającej misję od południa. Zwołali „Commando", grupę, która
wymierzała sprawiedliwość na terenach granicznych. Godzinę przed świtem najechała Koloberg
cała setka ledwie widocznych, szybko poruszających się jeźdźców, brodatych i spalonych słońcem
na kolor ciemnej afrykańskiej ziemi. Błyski wystrzałów rozjaśniły świt, a płonące dachy budynków
misji uczyniły z niego widny dzień.
Burowie związali pojmanych niewolników razem ze służącymi z misji oraz wyzwoleńcami i
pognali ich na południe, zostawiając Fullera Ballantyne'a z rodziną zbitą wokół niego w
przestraszoną gromadkę. Kilka drobnych rzeczy osobistych, jakie udało im się wynieść z pożaru,
poniewierało się po ziemi, a dym z tlących się jeszcze, bezdachych budynków kłębił leniwie
dookoła.
To wydarzenie pozwoliło Fullerowi Ballantyne'owi utwierdzić się w swojej nienawiści do
instytucji niewolnictwa i dało mu usprawiedliwienie, jakiego nieświadomie szukał, a dzięki
któremu mógł wreszcie odpowiedzieć na zew olbrzymiej, pustej krainy rozciągającej się na
północy.
Jego żona i dzieci, dla ich własnego dobra, zostały odesłane z powrotem do Anglii, a wraz z nimi
popłynął list do dyrektorów Londyńskiego Towarzystwa Misyjnego. Bóg ukazał swoją wolę
Fullerowi Ballantyne'owi. Miał wyruszyć na północ i nieść słowo boże po Czarnym Kontynencie,
swobodny misjonarz, nie przypisany już do jednej małej stacji, lecz z całą Afryką jako swoją
parafią.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin