Stokowski Marek - Stroiciel lasu.pdf

(1237 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Stokowski Marek
Stroiciel lasu
do śmiechu, i do płaczu. Ale więcej się uśmiałam.
Pani Stanisława Kosakowa
Nie, nie ma żelaznych dowodów na to, że śmiech, proszę państwa, leczy. Wszakże ja bym go zalecał.
Dr n. med. A. Pawlikowski
Myślę, że to książka o przyjaźni i ocalającej mocy ciszy. Aha, i to chyba jeszcze jest historia o nadziei.
Marta Bernatowicz
Ten M kiedyś walnął się porządnie w głowę i z tego powodu bardzo długo spał, jak susel, a potem, w
dodatku, co i rusz trafiały go meteoryty.
Leśniczy Bernatowicz
Pies coś gada, kruk coś gada. Taka, słyszę, bajka.
Bomba na wodę
Zwariowana opowieść o Polsce po roku 1989. Na szczęście, o trudnych sprawach mówi się tutaj z psim
humorem.
Wabi
M siedział na chmurze i dyndał nogami. A potem zeskoczył. Tak przynajmniej się zdawało. Zanim jednak
zdam relację z tego, jak przebiegło lądowanie i tak dalej, muszę spytać:
Naprawdę, drodzy państwo, uważacie, że psy nie myślą i nie potrafią wypowiedzieć ani słowa? A
zajrzeliście kiedyś w oczy suce bernardyna, takiej z kilkorgiem małych ssaków koło brzucha? Albo
zwykłemu powsinodze z wyschniętym rzepem na ogonie? Nie owczarkowi czy szpicowi, arystokratom
psiego świata, lecz właśnie kreaturze z podkurczoną łapą, arcykundlowi bez obroży! I co? Nie
dostrzegliście w jego ślepiach śladu duszy?
Tym, co tu gwiżdżą i obrzucają mnie argumentami o brakach w mózgu albo w ogólnym wykształceniu
czworonogów, odpowiem, że, faktycznie, psie wyrostki nie rozumieją jeszcze wielu rzeczy i nie są w
stanie wypowiedzieć takich słów jak centryfuga, stratyfikacja lub transkrypcja. Są też psie głupki, co to
nie wiedzą, gdzie jest Rosja. Wszelako nawet te głuptaki - gdyby chciały - mogłyby śmiało opowiedzieć
wam o niesłychanie ważnych sprawach, na przykład o sposobach uwodzenia atrakcyjnych samic czy też
staraniach o schronienie w porze mrozów. Natomiast psy dojrzałe, już jako tako doświadczone w swoim
fachu, umiałyby zawstydzić i poruszyć was niejedną pogadanką o miłości, radami w sprawie wychowania
krnąbrnych dzieci bądź przejmującą skargą na strzelanie z petard nocą i na perfidię starych kotów.
Czasem wydaje się, że wreszcie coś powiedzą, lecz koniec końców zaciskają zęby, bo mają do was dziwną
słabość. Po prostu nie chcą wam odbierać satysfakcji z tego, że niby to jesteście wyjątkowi w skali
galaktyki - z tym waszym nadzwyczajnym darem słowa, cudem mowy... Bardzo przepraszam, chyba
pchła.
Excuse-moi. Musiałem zagryźć.
Ufam, że może chociaż siedemdziesiąt siedem osób uznało za prawdziwe moje wyjaśnienia i zrozumiało
raz na zawsze, po co psu jęzor dłuższy od
ogona. Tych właśnie ludzi chciałbym teraz prosić, aby przyjęli z mego pyska tę opowieść, o jakiej
napomknąłem na początku, o lądowaniu i tak dalej.
Przyjmijcie ją jak zestrzeloną nad bagnami dziką kaczkę, skarb przyniesiony wam pod nogi. A jeśli
okazałyby się zgniłą kością odnalezioną nocą na śmietniku, to postarajcie się, mimo wszystko, dostrzec w
niej skromny znak przyjaźni, jakiej ze świecą szukać między ludźmi.
To co?
To proszę bardzo - zaczynamy.
1
Dlaczego M zeskoczył właśnie wtedy, a nie wcześniej - tajemnica. I jak udało mu się wylądować - nie
wiadomo. Myślał, że stoi przy nim siostra Klara, a on jest w sanatorium górskim dla gruźlików
astmatyków, lecz prędko zorientował się, że chyba jednak nie, że długonoga pielęgniarka blisko niego to
nie tamta i przestrzeń dookoła też jest inna.
Siostra szukała czegoś obok łóżka. To pochylała się głęboko, to znowu próbowała siagnąć po coś, co
znajdowało się wysoko, tak że wspinała się na palce jak tancerka i rozstawiała lekko stopy. Miała na sobie
krótki fartuch i pończochy - białe. Nie przejmowała się leżącym za nią śpiochem, który był podłączony do
dwóch rurek, bo wiedziała, że nic nie słyszy i nie widzi, chociaż powieki miał zazwyczaj lekko uchylone,
jakby ciut oszukiwał i podglądał. Tylko że teraz on naprawdę widział! I to nie z góry, ale właśnie z dołu.
Jest oczywiście wiele pięknych rzeczy na tej ziemi, na przykład drzewa i zwierzęta (no, nie wszystkie),
samoloty, niektóre myśli, niektóre głosy instrumentów albo ludzi - przynajmniej tak uważał M i parę
innych mądrych osób - lecz kształty kobiecego ciała są czymś zupełnie wyjątkowym, tym, co, jak
zauważyłem, sprawia, że chłopcy i mężczyźni mogą unosić się nad ziemią, mówić wierszem, zapomnieć o
urwanej nodze lub zwariować. Więc może to go właśnie przebudziło - nadzwyczaj smukła linia ciała
pielęgniarki Anny Wilkosz. Powtarzam, nie wiadomo. Tajemnica.
M cicho jęknął. Z uwielbienia. Siostra A. Wilkosz odwróciła się, spojrzała prosto w jego oczy i już
wiedziała, że się gapił. Mężczyźni, nawet kiedy umierają, myślą wyłącznie o tym jednym, każda kobieta
wam to powie.
Zrobił się raban. Telefony. Przybiegły jakieś inne pielęgniarki i przyszedł stary doktor Pawlikowski ze
zwisającą mu na brodę siną wargą. Pan doktor zawsze był zajęty. Akurat pełnił dyżur, chwała Bogu.
Sprawdził przebudzonemu puls, a potem - nie wyciągając mu kuchennej rurki z zębów i wnętrzności -
zaczął go pytać o sto różnych głupot. Pacjent miał odpowiadać ruchem głowy.
9
Tymczasem M przymrużył oczy, bo chciał zatrzymać pod powieką pierwszy obraz, ten, którym go
przywitał świat po śnie-rozstaniu. Dopiero kiedy widok nóg nadzwyczaj atrakcyjnej Anny Wilkosz zupełnie
i nieodwołalnie mu się rozwiał, śpioch zaczął kiwać głową z większym przekonaniem. Z tym że jedyne, co
tak naprawdę chciał powiedzieć - poza słowami uwielbienia dla białego cudu - to: „Kompot. Czereśniowy.
Bardzo proszę!". Niestety, nie był w stanie wyrzec ani słowa, bo mu w tym przeszkadzała rurka w ustach i
przełyku. I coś w głowie.
Kobieta, która znikła mu spod powiek, stanęła sobie skromnie pośród koleżanek, a te też były całe białe,
bardzo ładne (z wyjątkiem siostry Zofii Prystor). M czuł, że w jego żyłach coraz prędzej krąży krew. A
potem poczuł płynny ogień. Stopniowo ogień zaczął się rozlewać bólem po ramionach, plecach, piętach,
wlał się do gardła i w tył głowy.
M podejrzewał, a nawet był głęboko przekonany, że nie obudził się zupełnie taki, jaki zasnął. Wiem, bo
mi to wszystko potem opowiadał. Co najmniej trzy, a może nawet cztery razy.
Chyba cztery.
*
Przez pierwsze lata głębokiego snu M był chroniony przez rodzinę. Po śmierci jego babci, potem mamy, o
śpiocha wojowali dawni kompani zabaw na Okęciu: Andrzej z Gośką. Musieli go ratować przed wyrokiem,
przed wykreśleniem z kartoteki, przed wywaleniem z odpadkami na śmietnisko.
Więc oni wszyscy, po kolei, myli ten strasznie ciężki zewłok i przewijali go, golili, strzygli, goili jego rany,
płacili pielęgniarkom i cały czas gadali coś do niego, jakby słyszał. A jeszcze później zjawiła się przy
śpiochu siostra Dominika, w białym kornecie i z różańcem. Trudno powiedzieć, dlaczego również ona
walczyła o to, żeby powrócił z chmury na dół, walczyła jak jego rodzona matka. I oczywiście bronił
śpiocha stary doktor ze zwisającą na kolana, siną wargą. Jakoś się uparł, zwłaszcza gdy już zabrakło
siostry Dominiki, a Andrzej z Gochą wyjechali, bo musieli, do Kanady. Pilnował, żeby pacjent miał
przewietrzane odleżyny, zmieniane prześcieradło, i te sprawy. Czasami mówił do białego personelu:
- Siostry na pewno dobrze rozumieją, że o przeżyciu kogoś w jego stanie przesądza przede wszystkim
pielęgnacja, pielęgnacja!
10
-
A czy przypadkiem on nie jest już od dawna nieboszczykiem? - odszczekiwała na to jedna z drugą.
-
To proszę sprawdzić, czy jest ciepły. Bo trupy, według mego doświadczenia, prędko stygną.
Nie ciągnął tych dyskusji nazbyt długo, tylko wymagał od pielęgniarek i salowych, żeby po prostu
przyzwoicie pracowały. I ciągle coś tam sobie pisał, zapisywał, ma się rozumieć - o kondycji śpiocha.
Ponadto robił mu co jakiś czas badania. Na przykład EKG, osłuchiwanie płuc i serca, cykliczne analizy krwi
i moczu, zwykłe sprawy. Jego kolega, lekarz neurolog, badał odruchy, to znaczy, czy w ogóle jeszcze u
chorego występują, czy nie są zbyt wygórowane, czy są - jak trzeba - symetryczne i te rzeczy. I zrobił EEG,
ze cztery razy. Pod koniec lat osiemdziesiątych udało się wykonać M komputerową tomografię głowy, a
przy okazji reszty jego ciała, co pozwoliło na ocenę przepływów krwi w tętnicach. Wyniki badań były
całkiem dofcre, z wyjątkiem może EEG, bo tam każdorazowo wychodziła dosyć wyraźna asymetria półkul.
Strasznie zajęty doktor Pawlikowski, jak tylko zetknął się ze śpiochem, jesienią 1982 roku, zapisał sobie
dodatkowe informacje o tym, skąd ów się wziął, co mu się stało i dlaczego. A było tak, że latem roku 1970
M zasnął na lotnisku. To była jakaś bardzo dziwna sprawa. Prawdopodobnie chciał wystartować w niebo
na rowerze. Ten manewr się nie udał, ponieważ drogę przecięła mu warszawa z tajniakami. Przyłożył
czaszką w beton pasa i gotowe. Zasnął snem ciężkim i głębokim, jakby chciał uciec od nieznośnej jawy.
Sprawa, powtarzam, była zagadkowa. Pan doktor Pawlikowski ogromnie przejął się historią śpiocha i
zaczął troszczyć się o niego, już mówiłem, jak o powstańca z Żoliborza. Może dlatego M w ogóle
przetrwał i mógł mi potem o tym wszystkim opowiadać, gdy łaziliśmy nad brzegami leśnej strugi.
Nawiasem mówiąc, on uważał, że tego, co się kiedyś wydarzyło
i co przeżył, nie dałoby się opowiedzieć nawet w książce. I to grubej.
*
Przez kilka kolejnych dni przy łóżku M zjawiali się podekscytowani ludzie w białych kitlach, a stary doktor
Pawlikowski tłumaczył im półgłosem różne sprawy. Podobno wśród tych gości najwięcej było
neurologów. To są lekarze od tego, co jest we łbie. Lubili powtarzać - sensacja, sensacja.
11
Dotykali M, szeptali, zadawali mu pytania i prosili, jakby był, no nie wiem, niemowlakiem, żeby ruszył dla
nich ręką albo nogą. M to robił albo nie, zależnie od humoru. Zmęczony, zaciskał powieki i marzył, żeby
sobie wreszcie poszli. Czekał, żeby przyszła siostra Wilkosz. Siostra Anna przychodziła i M fruwał.
Dnia dwunastego października strasznie zajęty doktor Pawlikowski wyjął mu z przełyku długą rurkę i
ogłosił:
-
No to dzisiaj pogadamy tak jak ludzie.
Chory kiwnął głową, ale nie wycedził ani słowa. A chciał z miejsca wrzasnąć: „Błagam o kompot,
czereśniowy!". Miał ostatecznie swoje lata i musiał zachowywać się jak ktoś dorosły.
Doktor zapytał go o imię i nazwisko, a potem spytał, jak się czuje, co pamięta, jaki jest rok i miesiąc, i te
rzeczy. Pacjent uśmiechał się i milczał. Jakoś nie umiał zebrać się do wydobycia z siebie dźwięków. Lekarz
powrócił więc do monologu na temat, który bardzo lubił.
- Stopniowo kończymy z odżywianiem dojelitowym - oznajmił. - Dlatego właśnie wyjąłem zgłębnik.
Sięgał ci przez żołądek do dwunastnicy i dalej aż do proksymalnego odcinka jelita cienkiego. Rozumiesz?
Chory rozumiał, co miał nie rozumieć.
- Przez cały czas podawaliśmy ci mieszankę do jelita, bezpośrednio. Chodziło o to, żeby zapobiec
cofaniu się treści pokarmowej, głównie z żołądka, i zakrztuszeniu się wymiocinami, co ci groziło
zachłystowym zapaleniem płuc i pewną śmiercią.
Śpiochowi zrobiły się ogromne wyłupiaste oczy, ale nie płakał, bo już nie był dzieckiem. Miał prawie
trzydzieści pięć lat, tak sobie wyliczył, kiedy pokazano mu kalendarz. Wyliczył bez kartki, tak w głowie.
- Powiem ci, wkraplanie pożywienia do jelita, nie do żyły - ciągnął doktor Pawlikowski - jest w
naszych warunkach dużo bezpieczniejsze i co ważne, choremu nie zanikają kosmki jelitowe, a bariera
błony śluzowej jelita, oddzielająca od reszty organizmu bakterie funkcjonujące w ludzkim przewodzie
pokarmowym, zachowuje szczelność i nie dochodzi do translokacji mikroorganizmów do krążenia
ustrojowego i do tragicznych skutków tego przemieszczenia.
M był po prostu zachwycony. Podziwiał zastosowany sposób odżywiania. Na szczęście niedaleko stała
siostra Anna i poprawiała jedną z zasłon. Znów unosiła się na palcach, a przez jej fartuch przenikało
światło z okna, obrysowując ciemny kształt wyjęty z marzeń.
12
- Przez pierwsze lata podawano ci wywary, przeciery i bulion - prawił doktor Pawlikowski. - Wtedy
nie pakowaliśmy w przełyk sylikonu, tylko czerwone gumowe sondy zaopatrzone w stalową oliwkę
chroniącą chorego przed pokiereszowaniem jego błon śluzowych. Może było to cokolwiek staroświeckie,
ale przynajmniej nie karmiła śpiącego jakaś plastikowa torba - doktor wskazał na wiszący na stojaku
worek z syntetyczną paszą
0 kolorze i konsystencji mydła w płynie - tylko pielęgniarka lub salowa, a najczęściej ktoś z twych
bliskich, jakiś, ty rozumiesz, żywy człowiek dozował ci ten przecier ze szklanej Żanety, z takiej szprycy jak
dla konia. A od kiedy czasy się zmieniły, przez ostatnich parę lat wcinałeś właśnie to, co wisi tu, przy
łóżku. Pies by tego chyba nie tknął, nawet gdyby zdychał z głodu.
Skąd on wiedział to o psie, ja nie wiem.
M przyglądał się workowi, skoro musiał, ale tak naprawdę zerkał stale na A. Wilkosz, która poruszała się
po całej sali jak łyżwiarka figurowa, taka zgrabna, ^ króciuteńkiej sukieneczce i rajstopach.
-
To są rozpuszczone w wodzie cukry, zazwyczaj glukozy. Do tego lipidy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin