Orzeszkowa Eliza - Ogniwa.txt

(48 KB) Pobierz
Eliza Orzeszkowa

Ogniwa

Zaledwte nieg okrywajšcy dachy i ulice szarzeć zaczšł we wczesnym zmroku zimowym, okna dużego i ozdobnego domu zajaniały rzęsistym wiatłem. Na ich tle
złotym zarysowały się bogate festony firanek, wysmukłe postumenty lamp, grupy rolin i niestałe cienie postaci ludzkich. Gdy na ulicy ustawał turkot kół,
dolatywały stamtšd przez podwójne szyby słabe dwięki muzyki fortepianowej. Łatwo było zgadnšć, że ludzie t>ię tam bawiš; że powstawszy od stołu obiadowego
muzykš i rozmowami uprzyjemniajš sobie chwile ulatujšce tak szybko...
Przed bramš stało kilka powozów z pięknymi zaprzęgami 3 stangretami w liberiach, którzy zwiesiwszy głowy drzemali lub uderzali się zziębłymi ramionami po
plecach i bokach. Ale z bramy wybiegł lokaj we fraku i wydał stangretom rozkaz odjechania do domów. Koła zaskrzypiały na niegu, karety, porwane przez
spragnione już ruchu konie, sznurem potoczyły się w głšb ulicy, nad którš teraz włanie pomiędzy niegiem szarzejšcym a niebem jeszcze błękitnawym zapalać
się poczęły dwa rzędy latarni. Potem ulica przycichła; czasem tylko jednokonne sanki przelatywały ze słabym dzwonieniem; na białe chodniki padały z okien
magazynów nieruchome płachty wiateł, w kórych pojedynczo lub rojnie przesuwały się profile przechodniów.
Wówczas z bramy owietlonego domu wyszedł mężczyzna, którego broda siwa wydawała się płatkiem niegu położonym mu na piersi. Paltot futrzany z kosztownym
kołnierzem szczelnie okrywał postać doć wysokš, z plecami trochę przygarbionymi; brzeg czapki futrzanej dotykał złotej oprawy okularów. Ubranie, ruchy,
sam sposób, w jaki nacišgał rękawiczki, znamionowały człowieka należšcego do wyższych warstw społecznych. Miał brodę siwš, plecy przygarbione i okulary
na oczach, ale z tymi oznakami staroci nie zgadzał się krok przypieszony, jakim szedł po białym chodniku. W tym kroku, jako też w paru gestach, które
uczulił, malowało się zniecierpliwienie, co na kształt chęci zostawienia za sobš jak najdalej domu, który opucił.
Bo też ilekroć salony jego córki napełniały się gwarem rozmów błyskotliwych, lekkich, pustych, a w apartamencie zięcia rozkładano stoliki kartowe, uczuwał
on zawsze niesmak, smutek, nudę i o ile było podobnym, opuszczał dom ich, będšcy także jego domem. Czy postarzawszy stracił serce do wiata albo wiat
odwrócił się od niego? W obu zarazem przypuszczeniach było wiele prawdy. Dla niego, dziadka wnuków dorosłych, nawet ojcowie i matki rodzin byli młodzieżš.
To bardzo dobrze; można przecież kochać młodzież i być przez niš kochanym. Tylko że on niedobrze już rozumie życie tych pokoleń młodych. Miał niegdy ideały
ukochane, które były mu miarš sšdu o ludziach i rzeczach. Do,tej miary przyłożeni: córka, zięć, wnuki objawiajš wzrost nadzwyczaj mały. Nie chce być niesprawiedliwym
i odzywa się w nim przywišzanie ojcowskie. Ani córka i zięć, ani wnuczki i wnukowie nie sš znowu - plamami atramentu. Majš swoje zalety, wdzięki, zdolnoci,
tylko że on rzadko może zgodzić się z nimi w czymkolwiek. Inne zdania i upodobania, inne wspomnienia.. Pousypialiby ze znudzenia, gdyby zaczšł im prawić
o tym, co dniem. i nocš napełnia jego pamięć. Mieszka przy córce i zięciu w zbytku i blasku, a dnie spycha z życia, jak z pleców wory jałowego żwiru, i
wlecze się ku końcowi tak prawie powoli, jak teraz idzie chodnikiem ulicy. Bo wyszedłszy z bramy domu krokiem popiesznym, teraz zaledwie porusza stopami.
Kiedy przebywa miejsca, na które pada z okien magazynów wiatło rozpłomienione, u szyi jego połyskuje kołnierz bobrowy, u oczu złota oprawa okularów, w
ręku rzebiona gałka od laski. Lecz kiedy wchodzi na przestrzenie pogršżone w półzmroku, nie ma już na sobie połysków żadnych i rozmija się z przechodniami
wyprostowanymi, jak cień przygarbiony, z płatkiem niegu położonym na piersi i drugim dobywajšcym się spod czapki, nad karkiem zwieszonym.
Lecz miejsca owietlone stajš się coraz rzadszymi, a zanurzone w półzmroku coraz obszerniejszymi. Ruch uliczny słabnie, turkotu kół nie słychać wcale i
dzwonki u sanek ożywajš się tylko kiedy niekiedy. Nawet latarnie zdajš się płonšć słabiej za szkłam- mętniejszymi; chodniki też węższe, pustsze, mniej
gładkie, u cian niższych, za których oknami sš wprawdzie wiatła, ale nieduże i nieliczne, a nie ma wcale lamp wysmukłych,, waz wspaniałych ani dwięków
muzycznych. Jest to dzieln'ca miasta znacznie uboższa od tej, w której znajduje się wspaniałe mieszkanie jego dzieci i jego. Nie nędza tu jeszcze mieszka,
lecz ubóstwo bardzo jej bliskie, i jeżeli dostatek, tf bardzo skromny. Skromne też sklepiki zastšpiły magazyny z wystawami wietnymi, szyldy jaskrawe migocš
w słabym wietle u bram starych i okien niewielkich; niektóre z nich kołyszšc się z powiewem wiatru, skrzypiš nad głowami przechodniów. Kołysze się niekiedy
i poskrzypuje deska z tłem ciemnym i wymalowanš na nim tarczš zegara, wielkš, białš, podobnš do twarzy starej i zapłakanej. Spłowiałe cyfry i wskaniki
wyglšdajš jak zmarszczki przez czas wyryte, a kurzawy letnie i deszcze jesienne złożyły na niš mnóstwo czarnych kropek, jak zeschłych łez.
Wzrok starego pana w futrze bobrowym wypadkiem spotkał się z malowanš twarzš zegara, która w powiewie wiatru z lekka zakołysała się i zaskrzypiała. Było
to co na kształt zaproszenia wymówionego tonem żałosnym. Zegar na szyldzie! Zegarmistrz! to bardzo dobrze! Włanie zegarek jego potrzebuje naprawy. Od
pewnego czasu opónia się wcišż i opónia, po parę minut co dzień. Sam go już cišgle nastawia, naprawia, posuwa, cofa - nic nie pomaga. A przecież zna
się na zegarkach wymienicie i wszystkie, jakie sš w domu, zostajš pod jego dozorem wyłšcznym i bezporednim. Upokarza go trochę, że temu samodzielnie
rady dać nie może. Skoro przecież tak jest, trzeba dla przyjaciela starego wezwać porady lekarza. Wstšpił na parę starych wschodków, otworzył niskie drzwi
sklepiku, lecz gdy zamknšł je za sobš, nie od razu oddalił się od progu; przez minut parę stał słuchajšc i patrzšc.
Izdebka była mała, niska, od sufitu do podłogi napełniona szmerem dziwnym, zgiełkliwym, stukotliwym, monotonnym i zarazem niespokojnym, spiesznym. Nie był
to hałas, tylko szmer gwarliwy, nie wzdymajšcy się ani opadajšcy nigdy, lecz cišgle jednostajnie, bez sekundy przerwy napełniajšcy izbę od dołu do góry.
Nic tu więcej słychać nie było: ani ruchu ulicznego, ani skrzypienia szyldów, ani żadnego dwięku ze wiata żyjšcych. Nic, tylko od sufitu do podłogi i
od ciany do ciany ta rozmowa czy narada zegarów wiszšcych na cianach i mówišcych jeden za drugim, jeden za drugim, wielu głosami suchymi i stukotliwymi:
"Tak-tak..." "Tak-to-tak .." "Tak-to-tak..." A w tym szmerze rozmowy czy narady, zda się wiekuistej, u okna jedynego, przy stoliku, na którym paliła się
lampa z długim kominkiem, nad mnóstwem błyszczšcych kółek, sprężynek, haczyków siedział człowiek w ubraniu długim i wyszarzanym, z dwoma płatami nieżnymi,
jednym na piersiach, drugim nad karkiem zgiętym. Była to broda siwa i siwe włosy dobywajšce się spod jarmułki aksamitnej. W wielkich okularach, z narzędziem
delikatnym w ręku siedział i pracował około błyszczšcych drobiazgów. Czoło miał zmarszczone, wargi odęte i uwagę głębokš w oczach, połyskujšcych iskrš
srebrnš spod brwi siwych i powiek zaczerwienionych. Może ucho jego tak przywykło do stukotliwej rozmowy zegarów i tak się z niš zżyło, że dwięki inne
przebijały się doń z trudnociš; nie słyszał otworzenia się drzwi i wejcia człowieka obcego. Ale w minutę po tym wejciu ze szmeru tej rozmowy wytrysnšł
głos donony, dwięczny, dziwnie żywy i wieży, który na całš izbę zawołał: "Ku-ku!" i potem już dalej miarowo powtarzał: "Ku-ku! ku--ku!", aż za ósmym
razem umilkł, a izdebkę napełniła znowu gwarliwa i pomimo miarowoci doskonałej spieszna, niespokojna narada zegarów. Stary Żyd z dwoma płatami niegu
staroci podniósł głowę, wydęte od skupienia wielkiego wargi jego rozcišgnęły się w błogim umiechu, spojrzeniem pełnym zadowolenia powiódł dokoła i spotkał
się nim z twarzš przybysza, na której także rozlewał się umiech. Powstał nieco ze stołka, jarmułki palcami dotknšł i zaczšł:
- Czego wielmożny pan...
Ale spostrzegłszy futro kosztowne, złotš oprawę okularów, po^awę przygarbionš, lecz jeszcze wyniosłš, poprawił się:
- Czego jasny pan żšda?
Ale jasny pan zamiast odpowiedzieć na zapytanie szedł wprost ku cianie z szemrzšcymi zegarkami i stanšł przed tym, który wydał był z siebie głos kukawki.
- Skšd masz ten zegar? Starowiecki... liczny... cyferblat osobliwy!... Skšd go masz? Czyj on jest?
Żyda jakby sprężyna podrzuciła znad stołka, zerwał się i dwoma spiesznymi krokami stanšł obok starego pana przed szafkš hebanowš, wysokš, z otworem, przez
który wyglšdało na wiat oblicze zegara z kukułkš.
- Czyj ten zegar? A czyj ma być? On mój! Jak syn jest swego ojca, jak przyjaciel jest swego przyjaciela, tak on mój! A jasny pan mylał, że może ten zegar
jest u mnie w reperacji? że zaraz kto przyjdzie i jego stšd zabierze? Aj, aj! Ja by kijem tego, kto by mnie ten zegar zabrać chciał! Żeby mnie kto jego
zabierał, to ja by takiego hałasu narobił, że ludzie by zbiegli się i musieli przepędzić tego, kto by mnie ten zegar zabierał... bo on jest mój...
Mówił z żywociš ogromnš, z zapałem i razem ze miechem filuternym, lecz nagle przerwał mówienie i uważnie wpatrzył się w gocia, który przecież na niego
uwagi nie zwracajšc, z głowš podniesionš, z ustami trochę otwartymi, przypatrywał się zegarowi, aż zawołał:
- Daj no stołek i lampę, bo nie mogę dojrzeć pejzażu na cyferblacie. Widzę, że jest, ale nie mogę dojrzeć jaki...
Przy ostatnich wyrazach wstšpił na stołek podsunięty mu przez Żyda, a uczynił to tak sprężycie, jak gdyby nigdy dotšd nie powłóczył nogami.
- Lampę dawaj! - zawołał.
- Zaraz, zaraz, jasny panie!
I słowa te mówišc stary Żyd z lampš w ręku...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin