Marcin Wolski - Trzecia Najśmieszniejsza.pdf

(1683 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
M ARCI W OLSKI
T RZECIA AJŚMIESZIEJSZA
K ABARETU ADREDAKTORA CZĘŚĆ II
B ILAS OTWARCIA
Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek powrócę do radia. Ten etap życia uznawałem za
definitywnie zamknięty. Znałem zresztą stare chińskie powiedzenie: „Nie można dwa razy
wejść do tej samej rzeki…” (Chyba, że akurat powstał lodowy zator). Mój radiowy strumyk
został ścięty 13 grudnia 1981 roku, a odtajał dopiero osiem lat później…
Nie uprzedzajmy jednak wypadków! Zresztą, mówiąc precyzyjnie wspomniany potok
wcale nie zamarzł, tylko postawiono mu tamę i zakręcono mikrofon. Mój nieżyjący już,
niestety, pierwszy kierownik Redakcji Audycji Rozrywkowych Programu III, Jacek
Janczarski często mawiał, że nie wierzy w życie pozaradiowe. Ja musiałem uwierzyć. Na
osiem długich lat. Udało mi się jakoś zapewnić sobie egzystencję i nadal uprawiać zawód,
miejscem azylu stała się estrada, przytuliły mnie przyzwoitsze gazety, sporej satysfakcji
dostarczało pisanie książek. Kiedy jednak jadąc maluchem Trasą Łazienkowska (dzięki
namowom mego impresaria, Jacka Jankowskiego, w połowie lat osiemdziesiątych zrobiłem
wreszcie prawo jazdy), mijałem w dole szary gmach radia na Myśliwieckiej, ponoć budowany
dawno temu z przeznaczeniem na końską ujeżdżalnię, nie potrafiłem pozbyć się bolesnego
skurczu serca. Na szczęście z upływem lat były to drgnienie wciąż słabsze i rzadsze. Radio
powracało jedynie w snach — długich, odcinkowych. Znów byłem przywoływany do
porządku przez zwierzchników, wycinany przez cenzurę, znów poganiałem kolegów,
spóźniających się ze swoimi wstawkami i zamykałem w „kanciapie pracy twórczej” Krzysia
Jaroszyńskiego, który wpadł tylko, żeby powiedzieć, że nic nie napisał i… budziłem się. Poza
snem i radiem.
Co pewien czas, w chwilach krótkotrwałych odwilży Trójka przypominała o mnie
słuchaczom, puszczając w „Powtórce z rozrywki” (podówczas ostatnim skansenie satyn’
zastępczej) nagrania archiwalne rodem z „60 minut na godzinę” — opowiadanie, seriale
słuchowiskowe… I tylko niezależnie od koniunktury, pięć dni w tygodniu emitowano,
oczywiście anonimowo, moją piosenkę, hymn audycji, śpiewany przez Mariana Kociniaka:
P OWTÓRKA Z ROZRYWKI
Gdy wszystko wciąż płynie i mija pomału,
gdy w krąg rosną ludzie i brody kawałów,
przychodzi nostalgia i łapie w sieć nas —
wspominać, wspominać choć raz!
Choć kawał odgrzany podobno nie w cenie
lecz silny jest bezwład i przyzwyczajenie
Choć dowcip ulata, jak łezka od rzęs,
to dowcip po latach ma sens.
Więc śmiejmy serdecznie się
bez uśmiechu źle.
iech bawi nas to co jest,
skąd brać dziś nowy tekst?
Powtórka z rozrywki, powtórka z rozrywki.
Skoroszyt przypomnień, przeszłości wyrywki.
Tu żart odkurzony, tam dowcip sprzed lat
Powtórka z rozrywki?
A jak!
Powtórka z rozrywki, z rozrywki powtórka
słuchają jej biura, słuchają podwórka.
 
A czas sobie płynie banalnym tik tak…
rozrywka z powtórki?
O tak!
(Teraz, w roku 2002 biura i podwórka już nie słuchają, bo emisje z trzynastej przenieśli na
dwudziestą trzecią!)
Żeby było jasne, mimo paru tysięcy emisji nie otrzymałem za ten utwór ani grosza, co
stanowi swoisty rekord. Ale sam sobie byłem winien. Piosenkę do programu pod tym samym
tytułem, który powołałem jeszcze jako kierownik Redakcji Audycji Rozrywkowych w roku
1974 (miał iść tylko przez wakacje, ale jak każda prowizorka utrzymał się długo), dałem do
skomponowania naszemu wypróbowanemu „oprawcy muzycznemu” Jurkowi Kordowiczowi.
Ten, zamiast komponować, z prawdziwą wirtuozerią montażową, skompilował muzykę z
utworów jakiegoś bliżej mi nie znanego muzyka z NRD, o czym obaj, tzn. Jurek i ja,
zapomnieliśmy, bagatela, poinformować kompozytora. Kto zresztą w tamtych latach
przejmował się prawem autorskim? Efekt — nieznany nam „Ossi” ma pewnie domek z
ogródkiem, na fundamencie z „Powtórki”, ja straciłem tantiemy, a Kordowicz włosy.
Przeglądając pierwszy tom „Kabaretu Nadredaktora” dochodzę do wniosku, że chyba zbyt
pobieżnie potraktowałem owe lata składające się na mój „wiek męski, wiek klęski”.
Skoncentrowałem się na estradzie, kolejnych premierach kabaretu „Sześćdziesiątka” ledwie
napomykając o książkach i pierwszym kontakcie z pismem „Fantastyka” (warto w tym
miejscu wspomnieć o krótkiej niestety przyjaźni z ciężko już wówczas chorym Januszem
Zajdlem). Prawie zupełnie pominąłem prasę i moje pierwsze kroki felietonisty. Tymczasem
wkrótce po ostatecznym wywaleniu mnie z Radia (nie wpuszczano mnie od 13 grudnia, ale
formalne wymówienie nosiło datę „prima aprilisa”) namówiony przez kolegę ze studiów
Jarosława Sobiepanka, zacząłem publikować w paxowskiej „Zorzy”, gdzie uzyskałem pełna
autonomię, a dodatkowo asekurowałem się nadtytułem „Chcąc nie chcąc”, dobrze
określającym mój ówczesny stan psychiczny. Dokładnie zdefiniowałem go w jednym z
pierwszych felietonów, zatytułowanym
Ś WIATEŁKO W KAALE
Mój optymizm jest bardzo ostrożny. Malutki. Ale kto potrafi z cała precyzja odróżnić
ostrożny optymizm od umiarkowanego pesymizmu? Jestem optymista nie dlatego,
żebym miał ku temu jakieś szczególne powody, lub dowody. Jestem, ponieważ nie
można inaczej. Pesymizm to brak nadziei, paraliż, apatia, pogodzenie się z kamykiem w
bucie, obrożą na szyi i chuliganem jako sublokatorem. Dziejami ludzkości rządziły
zawsze dwa odwrotnie proporcjonalne uczucia:
Strach i nadzieja. Żadnemu nigdy nie udało się zwyciężyć bezapelacyjnie. Stąd też
historia jawi się jako stałe falowanie emocjonalnej sinusoidy. I to stanowi drugi powód
optymizmu — po dołku nieuchronnie musi przyjść górka. Oczywiście może przyjść
prędzej, może później. Pesymizm zakłada przyzwyczajenie, ba, sympatyzowanie z
dołkiem, podparte założeniem, że następny dołek może być tylko głębszy. Optymizm to
stałe wypatrywanie pierwszych zapowiedzi wznoszenia (…) Przy okazji można
powtarzać sobie starą fraszkę Leca „nawet najdłuższa żmija, przemija”. A przede
wszystkim optymizm nie zezwala na bezproduktywne załamywanie rąk, że po co, na co,
nic nie ma sensu, a wzywanie do pozytywizmu to kolejny kanał (…) Chociaż nawet
kanał, jak nazwa wskazuje może służyć za środek komunikacji. Zbudowany dom
pozostaje zbudowanym domem, uszyty but uszytym butem, a napisany wiersz,
napisanym wierszem nawet jeśli opublikują go w nieciekawym kontekście.
 
O Andrzeju Sowie, redaktorowi „Zarzewia”, który pozwolił mi zaistnieć na lamach swego
pisemka, jako autorowi kryminałków pisanych pod pseudonimem Mart Willer wspominałem
w poprzednim tomie „Kabaretu Nadredaktora”. Opuściłem za to fakt, że jesienią roku 1982
rozpocząłem z poręki Stefana Bratkowskiego paroletnią współpracę z „Radarem”. Żywiłem
płonną, jak się okazało nadzieję, że szukająca choćby cienia wiarygodności władza, powinna
tolerować przynajmniej jedno pismo przyzwoite, taki rezerwat miękkiej opozycji.
Nieprzypadkowo za nadtytuł felietonów przyjąłem „ WIELKIE SŁOWA ” co
wytłumaczyłem w tekście inaugurującym —
W epoce, w której wypada pewne wyrazy wymawiać półgłosem, odzywa się we
mnie diabeł przekory, skłaniając do rozmowy na temat wielkich słów. Słów tak
dużych, że niekiedy sens ich się zaciera, zwłaszcza gdy człowiek stojąc zbyt blisko
dostrzega tylko jedną, może dwie litery a musi domyślać się całości.
Dalej dokonywałem porównania swego aktualnego położenia z sytuacją ułomnego
nietoperza, gacka wielkoucha, teoretycznie posiadacza biologicznego radaru, wiszącego
jednak głowa w dół na belce, biegnącej skądś dokądś — nieświadomego do końca, czy to
jedynie poprzeczka szlabanu czy fragment jakiejś zmyślniejszej konstrukcji? Wspomóc jego
funkcje odbiorczo — nadawczą miał właśnie tygodnik „Radar”, a że nie spełnił?… Może nie
mógł. W kilkudziesięciu felietonach przedstawiłem galerię słów większych, mniejszych a
także zapomnianych. Pisałem o WYOBRAŹNI i tragedii związanej z jej brakiem. Przy okazji
zaproponowałem jej mierniki — jednostką podstawową miała być jedna pytia odpowiadająca
100 wernyhorom. Inteligentny, a więc świadomy konsekwencji swych działań szympans
winien mieć około 0,3 wernyhory, maksymalny wieszcz — 2,5 pytii. Inna sprawa, pisałem, że
wyobraźnię współczesnych polityków winno się mierzyć w miliurbanach.
Inny felieton poświęciłem CNOCIE — pojęciu ginącemu i zasługującemu w związku z
tym na gatunkową ochronę. Następnie wziąłem na warsztat POKORĘ, dawno zniszczoną
przez wszechogarniającą AROGANCJĘ. Potem przypomniałem wymarłe termin o nazwie
HONOR.
Wraz z zamianą kultury śródziemnomorskiej na — powiedzmy eufemistycznie —
„bałtycką”, honor stał się czymś zdecydowanie niemodnym. (…) Ba, nie wiem nawet
czy młodsze pokolenie potrafiłoby znaleźć różnicę miedzy „honorem” a „horrorem”.
Gdybyśmy mieli dziś popełniać samobójstwo za każdym razem, kiedy przyłapią nas na
kłamstwie, albo żądać satysfakcji za każda zniewagę… populacja zmalałaby u nas
szybciej niż w Kampuczy. (…) W tej sytuacji apelowanie o reanimację przeżytków
minionej moralności byłoby oczywiście wołaniem na pustyni i puszczy. Czy mógłby
egzystować u nas honorowy spiker telewizyjny, kiedy rzadko który ojciec odważyłby
się dąć swemu dziecku na imię Honoriusz?
Co najwyżej, wzorem „dnia bez błędów”, albo bez papierosa czy dni bez mięsa,
można by ogłosić raz w roku Dzień Honoru. — Wszyscy przez jedną dobę mówią
prawdę, szanują innych, dotrzymują zobowiązań. I proponowałbym ustalić to święto na
30 lutego.
Rozmiary książki nie pozwalają na przytoczenie zbyt wielu fragmentów ówczesnych
rozważań. Odnotujmy wiec, iż pisałem o CZASIE i PAMIĘCI, TOLERANCJI i
PIENIĄDZU. Przewrotnie wywodziłem szlachetny termin ZAANGAŻOWANIE od
przyziemnego słówka „gaża” oraz dowodziłem, że DYSKUSJA to nie szereg mijających się
monologów. Poświeciłem felieton ODWADZE — zastanawiając się, czy naprawdę „lepiej
jest być żywym tchórzem niż martwym bohaterem”? Przy okazji zauważyłem, że medale za
odwagę najczęściej dostają strażacy i żołnierze na przepustce, ratujący topielców, a
najrzadziej myśliciele. Niestety — konkludowałem — odwaga, podobnie jak prawda często
musi być naga, podczas gdy tchórze przeważnie paradują w futrach.
Udało mi się też zdemaskować słówko REFORMA, przypominając że pochodzi od wyrazu
reformatio, którego podstawowym znaczeniem jest „przywrócenie stanu poprzedniego”.
Zdjęto mi natomiast w całości tekst poświęcony BANICJI — szczególnie kłujący w oczy w
czasach, gdy najwartościowszym z Polaków proponowano paszporty i bilety w jedna stronę.
Obrywałem też od nadgorliwców. Po jednym ze szczególnie zjadliwych ataków w czarno
czy raczej czerwonosecinnej „Rzeczywistości” odciąłem się pisząc iż „skopanie przez
«Rzeczywistość» nobilituje bardziej niż pochwała w «Tygodniku Powszechnym»„. Za
puszczenie tego kawałka Jerzy Klechta — naczelny „Radaru” musiał ponoć tłumaczyć się w
KC. Nie chodziło oczywista o przyganę „Rzeczywistości”, ale o pochwałę krakowskiego
„Tygodnika”.
Innym razem poświeciłem chwilę uwagi ŚCIANIE, definiując powszechną u nas taktykę
działania od ściany do ściany i przywołując sytuacje „Dziada na audiencji u Obrazu”, jako
przykład niemożności porozumienia władzy ze społeczeństwem. Zastanawiałem się tez czy
może istnieć ZAUFANIE jednokierunkowe? Na przykład w układzie złodziej — ksiądz,
obywatel — instytucja, uwodziciel — dziewica? Sądzę — pisałem — że jest to możliwość
wyłącznie teoretyczna. Przeważnie bowiem osoba niegodna zaufania nie ufa innym.
Przypisuje swoje zamiary partnerom, szukając własnych defektów vis–a–vis.
Tym większych szans upatrywałem w mozolnym poszerzaniu obszarów SZCZEROŚCI
(Słowo „jawność” nie zostało jeszcze wtedy wypromowane) i wykpiwałem tak lansowany
przez telewizje SPOKÓJ, ponoć stan najbardziej upragniony przez szarych obywateli. Ba,
nawet przez nich kanonizowany w zbitce „święty spokój”. Dla mnie spokój najczęściej
kojarzył się z marazmem, cmentarzem (spokój wieczny), przejściowym okresem chwiejnej
równowagi, wreszcie ciszą przed burzą…
Znane jest powiedzonko, tak spokojnie, że aż strach. I faktycznie takiego spokoju ja się
boję. Jeden z mych znajomych, kiedy spokój trwa zbyt długo, staje się coraz bardziej
niespokojny, nie sypia i czeka na jakiś kataklizm, bo wie, że jeśli jest za dobrze, to może być
tylko gorzej. Osobiście wolę lekkie falowanie, twórczy dreszcz, kontrolowany ferment, dużo
bardziej od usypiające narkozy samozadowolenia. Przecież wprowadzić spokój we
wszechświecie to znaczy wstrzymać gwiazdy i planety… A nasz mały mikrokosmos podlega
podobnym prawom.
A co z tak wielkim słowem jak ADZIEJA ?
W obecnych, aż za bardzo ciekawych czasach nikt jakoś nie daje córkom na imię
Nadzieja. (…) W ogóle oryginalność w imionnictwie podupada, w użyciu jest
podstawowy kanon zasilany imionami spikerek i gwiazd filmowych. Nikt natomiast
nie nazwie dziecka Polsilver, Szampona czy Amortyzator. (…) Czemu więc nie
Nadzieja? Skoro sam dźwięk słowa wywołuje u wielu skurcz serca. (…) Była przecież
najpotężniejszym motorem działalności ludzkiej. Pobudzała do wynalazków,
odkrywania nowych lądów i nowych galaktyk, prowadziła lud na barykady, a
przywódców na stanowiska? (…) Nikt nie chce mieć głupich wnuczków, bo nadzieja
jest ponoć matką głupców…?
A dalej przypominałem:
Wielkie zmiany zdarzały się nie wtedy, kiedy było najciężej, wprost nie do
wytrzymania. Ale wówczas, gdy w nieskruszalnym na pozór murze pojawiała się
Zgłoś jeśli naruszono regulamin