Kamienie Zapomnianego Boga.doc

(2121 KB) Pobierz

 


WIELKIE SERIE FANTASY

327

 


SusanDexter

David Gemmell

Roland Qreen

Ronald Qrecn

Robert E. Howard

Robert Jordan

Robert Jordan

Robert Jordan

Sean A. Moore

Andre Norton

Andre Norton

Andre Norton

Steve Perry

John M. Roberts

Mirek Saski


Rycerz prawdy

Mroczny księżyc

Conan i bogowie gór

Conan mężny

Conan i skarb Tranicosa

Conan wspaniały

Conan Zwycięzca

Conan triumfator

Kull Zwycięzca

Pani z Krainy Mgieł

Opowieści ze świata czarownic

Smocza magia

Conan wyzwoliciel

Conan złoczyńca

Kamienie Zapomnianego Boga


 

 

 


Ilustracja na okładce
JAMES WARHOLA

Redakcja stylistyczna
ANNA KOŁAT

Redakcja techniczna
ANNA BONISŁAWSKA

Korekta

ELŻBIETA KOŁAKOWSKA
KRYSTYNA BALCERZAK

Informacje o nowościach i pozostałych książkach Wydawnictwa AMBER
oraz możliwość zamówienia możecie Państwo znaleźć
na stronie Internetu http://www.amber.supermedia.pl

Copyright © 1999 by Mirosław Sałasinski

Copyright © 1999 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83–7169–938–7

WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o.
00–108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62

Warszawa 1999. Wydanie I
Druk: Finidr, s.r.o., Český Těšin


Siedem jest głównych czakr w ciele eterycznym.

A czakra w Wielkim Węźle jest Wielką Czakrą.

A fałszywy kamień oznacza Zagładę.

A kto ponad moc ziemi wynosi moc własną,

sam jest źródłem zagłady.

Cyrieon Modda z Szarego Miasta,

Siódmy Kapłan Ziemi od 14 roku po zjednoczeniu.

Prawdy i przypomnienia.



Prolog

Tego młodego człowieka zdecydowanie nie powinno tu być. Nie w tym miejscu i nie o tej godzinie. O wschodzie słońca tak mały chłopiec powinien jeszcze spać, a o żadnej porze nie powinien wybierać się na spacer w te rejony. Dorośli ludzie unikali tego miejsca już od ponad tysiąca lat, nawet w środku dnia. Niestety on o tym nie wiedział.

Dzień właściwie nie zaczął się jeszcze. Słońce nie zdążyło obudzić i wygonić z domów nawet najbardziej niecierpliwych i pracowitych ludzi, przynajmniej nie tutaj. Tylko ptaki, myszy i oczywiście wszędobylskie owady świadczyły o istnieniu życia w tym zakątku miasta.

Cyrieon, zwany przez wszystkich Cyrim, szedł sobie beztrosko przez wyludnione ulice. Szeroko otwarte oczy wprost pochłaniały widoki, które podsuwał im świat.

To, co wzbudzało zainteresowanie Cyriego, absorbowało go tak bardzo, że jego młode ciało dość często natrafiało na przeszkody. One z kolei wywoływały nieoczekiwane wstrząsy, upadki i inne, nieprzyjemne zdarzenia. I zawsze pierwszym odczuciem Cyriego było wtedy zdumienie. Nie mógł uwierzyć, że natknął się na coś, czego nie ma. Nie ma, a w każdym razie przed chwilą nie było, bo przecież z pewnością zobaczyłby to w porę. Niestety, różne deski pod nogami, dziury w ziemi, meble czy czyjeś dorosłe nogi nie przestawały istnieć tylko dlatego, że Cyn chwilowo nie poświęcił im choć odrobiny uwagi.

Guzy, sińce i zadrapania nie stanowiły dla młodzieńca przestrogi. Świat godzien był poznania, a męczące dodatki najwyraźniej stanowiły nieunikniony jego element. To był drobiazg.

Teraz Cyri, pełen ufności do siebie i świata, przywędrował w najbardziej nieodpowiednie dla samotnego szkraba miejsce w okolicy i był tym miejscem całkowicie oczarowany. Odkrył oto, że w mieście istnieje drugi plac. I to plac zupełnie odmienny od tego w centrum, który zdążył już poznać, którego bał się, i którego nienawidził.

Nie było zresztą w mieście człowieka, który żywiłby inne uczucia wobec Placu Centralnego przed Pałacem Królewskim. Ogromna pusta przestrzeń wybrukowana została ongiś szarą kostką, teraz wyślizganą przez tysiące nóg kolejnych pokoleń królewskich żołnierzy. Było to miejsce ponure, a jego niesamowitość podkreślały dodatkowo szare, gołe mury z trzech stron dziedzińca. Okna od strony placu zamurowano dawno temu. Na rozkaz któregoś z królów. W starych mieszczańskich kamienicach od lat mieszkali tylko królewscy dostojnicy. Nikt bez potrzeby nie kręcił się w tej okolicy. Na plac prowadziło tylko jedno wąskie wejście, zagrodzone ciężką żelazną kratą. Tuż za nią nieustająco pełniło wartę dwóch żołnierzy o pustych twarzach i płonących oczach.

Gdyby ktoś ciekawski chciał przez kratę zobaczyć, co jest na placu, zobaczyłby tylko kawałek bruku. Ogromny pałac, który zamykał dziedziniec od czwartej strony, był z tego miejsca niewidoczny. Takich ciekawskich oczu nigdy jednak nie było. Zresztą nie tylko dlatego, że wszystkich odstraszał widok dziwnych wartowników. Każdy w mieście wiedział jak wygląda Plac Centralny, bo każdy raz w roku był zmuszony do złożenia tam wizyty. To przeżycie skutecznie odstraszało wszystkich przez następnych trzynaście miesięcy. Nawet Cyri coś o tym wiedział.

Raz w roku, w pierwszy nowodzień kwietnego, wszyscy mieszkańcy zbierani byli na placu, aby wysłuchać obwieszczenia królewskiego herolda, które dotyczyło zawsze tego samego. Herold odczytywał listę nazwisk szesnastoletnich chłopców powołanych do armii królewskiej. Cyri nic z tego nie pojmował i nie mógł zrozumieć, dlaczego ciocia Nerra nagle się rozpłakała. Skąd niby miał wiedzieć, że jej syn, wesoły kuzyn Takian, właśnie został wezwany do wojska. Nie wiedział również, że z armii królewskiej się nie wracało. Nie rozumiał też, dlaczego jego mama przytula go tak mocno do piersi. Atmosfera koszmarnego napięcia, strachu i nienawiści była dla Cyriego nie do zniesienia. Nieustraszony badacz świata bał się tego miejsca. Nie chciał tam być, nie chciał nawet myśleć o tym teraz.

Plac, w którego kierunku właśnie szedł, był zupełnie inny. Ten zapomniany przez bogów i ludzi niewielki skrawek wolnego miejsca – wciśnięty między wysypisko śmieci a Mur Zewnętrzny – kusił zielenią. Dla oczu przywykłych do szarości miasta był to widok niezwykły. Zwłaszcza dla takich oczu, jak Cyriego. Już po pierwszym spojrzeniu na to cudowne miejsce chłopiec zapomniał, że w połowie wysypiska zaczęły boleć go nogi. Bolały go solidnie, bo zanim tu dotarł, przewędrował prawie pół miasta.

Szedł przez wysypisko wytrwale, omijając pułapki, które czyhały na nierównym, zapadającym się pod stopami gruncie. Najdziwniejsze przedmioty, które zazwyczaj przyciągnęłyby jego uwagę, omijał bez zastanowienia. Nie widział nic oprócz zielonej polany. Nie mógł już doczekać się chwili, gdy na nią wbiegnie, choć to wszystko „coś” pod nogami przeszkadzało mu zdecydowanie i tylko opóźniało marsz. Gdy lewy but ugrzązł mu w śmietnisku, niecierpliwie szarpnął nogą. Prawa noga wsparła się o jakąś deskę, która nagle trzasnęła, złamała się i Cyri zarył nosem w górze śmieci. To go zatrzymało, ale tylko na chwilę. Natychmiast zaczął się podnosić, podpierając się różnymi częściami swojego ciała, nawet czołem, gdy ponownie zagroziła mu utrata równowagi.

Wtedy właśnie jego oczy poraził czerwony blask. Pojawił się i znikł jak błyskawica. Cyri przystanął. Wprawdzie polana była w tej chwili najważniejsza na świecie, ale on nie zwykł lekceważyć takich cudownych zjawisk. Błyskawica wystrzeliła z miejsca, które znajdowało się tuż przed jego nosem. Prawa ręka Cyriego natychmiast zagłębiła się w kupę śmieci i zaczęła ją niecierpliwie rozgarniać. Niestety natrafiła tylko na dziurawy kubek, połamaną drewnianą lalkę i kawałek ubrania. Znów czerwony błysk! Chłopiec spojrzał uważnie w dół. Na dnie popękanego dzbana leżał duży, czerwony kamień. Cyri chwycił go szybko i schował do kieszeni. Takie cudo trzeba będzie uważnie obejrzeć, ale potem. Teraz najważniejsze jest dotarcie do zielonej polany.

Ruszył pędem, gdy tylko jego stopa dotknęła zielonej trawy, ale już po chwili zwolnił. Kroki stawiał z niezwykłą dla niego ostrożnością i uwagą. Zaczął się rozglądać i badać teren.

Nagle znalazł się w zupełnie innym świecie. Zapomniał o mieście, nie czuł smrodu wysypiska, przestały go boleć nogi. Czuł się lekko i wspaniale. Pierwsze chwile niepewności minęły szybko i Cyri z wesołym okrzykiem ruszył biegiem przez pustą zieloną polanę. Wydawała mu się wspaniała i ogromna, choć w rzeczywistości nie była większa od miejskiego boiska. Była jednak cudownie zielona i należała tylko do niego. Biegał w kółko upajając się samym bieganiem i wirującą wokół zielenią. W końcu zdyszany przystanął i oparł się o mur.

Nagle spotkało go nowe odkrycie! Mur był w tym miejscu dziwny i należało to zbadać. Wprawdzie Cyri wiedział niewiele o murach, ale mur miejski parę razy zdarzyło mu się dotknąć: był szary, brudny, obdrapany, zamalowany niezliczonymi rysunkami i przede wszystkim zimny. Ten fragment zaś był ciepły, gładki i jakby miękki w dotyku. Cyri wyczuł pod palcami delikatne rysy niczym kształt niewidocznej gołym okiem płaskorzeźby. Uważna obserwacja i lekki dotyk przyniosły jeszcze jedno ciekawe spostrzeżenie. W pewnym miejscu, tuż nad ziemią Cyri odkrył dziurę. Była prawie okrągła, szeroka na trzy palce Cyriego i głęboka na długość małego palca. Odkrył ją głaszcząc kamienie. Jakby ujawniła się dopiero pod palcami chłopca. Cyri radośnie się roześmiał. „Co za cudowny dzień! Najpierw wycieczka, potem ten wspaniały czerwony kamień, a teraz to! A, właśnie, kamień!" Cyri sięgnął do kieszeni i wyciągnął znalezisko. Topaz zabłysnął w słońcu. Cyri aż krzyknął z zachwytu. We wnętrzu kamienia błyskał ogień. Był piękny i dobry. Nie parzył i nie straszył. Widać było, że żyje i cieszy się słońcem.

Nie wiadomo jak długo Cyri wpatrywał się w to cudowne zjawisko. Nagle schylił się, sięgnął do odkrytej przez siebie dziury w murze i wetknął w nią kamień. Pasował jak ulał. Kiedy Cyri zabierał dłoń, topaz strzelił jeszcze raz czerwonym błyskiem. Cyri zaklaskał w dłonie i aż zatańczył z radości na polanie. Kiedy spojrzał znów na mur, dziury nie znalazł, ale zdawało mu się, że w miejscu gdzie wetknął klejnot dostrzega czerwonawy poblask wydobywający się z wnętrza kamieni. Z ogromnym zadowoleniem pokiwał głową. Dziwne to wszystko było, ale–zdecydowanie przyjemne. Tak powinno się stać. Zadowolony ruszył w powrotną drogę.



Część pierwsza



Tak pięknego dnia targowego nawet najstarsi górale nie pamiętają – westchnął rozmarzony Gydieon i wskazał ręką kłębiący się tłum. – Popatrz tylko!

Taaak... –jego przyjaciel, Donvadon, syn Goniha z rodu Bobonitów, porzucił swą zwykłą postawę dystansu wobec rzeczywistości. Jak inni najzwyczajniej na świecie gapił się z zachwytem na zalany słońcem plac pełen ludzi i zwierząt, głosów, barw i zapachów.

Co to są górale? – Cyri szarpnięciem za rękaw wyrwał brata z zapatrzenia. – Co to, górale? Górale, co to?

Chłopcy od dłuższej już chwili stali pośrodku uliczki spadającej z niewielkiego wzniesienia wprost na Bulwar Targowy i śledzili z pewnej odległości wydarzenia rozgrywające się u jej wylotu. Zaabsorbowała ich właśnie akcja zaganiania do klatki czterech gęsi, które najwyraźniej wybierały się na wycieczkę. Kupiec, który miał wobec nich nieco inne plany, usiłował je złapać. Ludzie oczywiście bawili się tym pokazem nadzwyczajnie.

Gydieon, nie przestając obserwować widowiska, zatykał usta swemu najmłodszemu bratu. Cyri w odwecie najzwyczajniej ugryzł braterską dłoń, co głos wolny spętać chciała i wydarł się na całe gardło.

Góóórale! – wrzasnął. – I dlaczego najstarsi? – dodał rzeczowo po gwałtownym zaczerpnięciu tchu.

On gryzie! – krzyknął zdumiony Gydieon i zaczął szybko masować obolałą dłoń.

Jeszcze raz ugryzę – obiecał uroczyście Cyri –jeśli natychmiast nie powiecie mi, co to górale. Ciebie też mogę ugryźć – poinformował Donvadona. Ten roześmiał się głośno. Płynnym ruchem oderwał malca od ziemi, okręcił w powietrzu i bezpiecznie posadził sobie na ramionach. Cyri zawtórował mu radosnym chichotem, ale tematu nie zmienił.

Górale!

Cicho! – warknął Vado specjalnie srogim głosem, przeznaczonym wyłącznie dla najmłodszych i najbardziej uprzykrzonych braci i sióstr swego przyjaciela.

Cicho, bo zjem. Będziesz siedział tam na górze i zachowywał się, jak należy. A górale to najmądrzejsi i najbardziej doświadczeni ludzie na ziemi. Jak będziesz duży, to może kiedyś któregoś z nich spotkasz.

A ty spotkałeś górala? Albo Gydi, albo tatuś?

Cicho, bo ja cię ugryzę! – wrzasnął Gydi, wyraźnie wróciwszy do równowagi. Chwycił małego za kostkę i ruszył jakby prowadził konia za uzdę.

Wio, wio! – pokrzykiwał Cyri poganiając piętami swego rumaka.

W chwili gdy wpadali w tłum, Vado głośno zarżał. Kilka osób odskoczyło z drogi. Inni obrócili się ze śmiechem lub oburzeniem. Jakaś przekupka głośno zaczęła im wymyślać. Ktoś wytrącił jej dzbanek z mlekiem. Chłopcy ruszyli na zwiedzanie. Zapowiadał się niezwykle udany dzień.

Jest całkiem nieźle – powiedział Gydieon. Zakupy dla mamy zrobione. Gwoździe i hebel dla taty są. Zioła też.

Siedzieli sobie wygodnie na jakichś skrzynkach, nieco na uboczu jarmarcznego zamieszania i leniwie popijali lemoniadę. Wiosenne słońce wyraźnie zachęcało do dłuższego odpoczynku. Mimo znużenia byli z siebie bardzo zadowoleni.

Jeszcze cukierki! – przypomniał o najważniejszej sprawie Cyri.

– Zakupy dla mamy ja zrobiłam! – zaznaczyła Ludrana, najstarsza z pięciu sióstr Gydiego. – Dla twojej mamy też – dodała spoglądając na Vada.

– Ale to ja noszę wszystkie worki – zauważył nieśmiało Vado.

– Oczywiście, kochanie – potwierdziła Ludra. – Do tego nada jesz się znakomicie. Nie chciałabym jednak widzieć, jak wybierasz mięso na obiad.

Cyri i Wirgana, młodsza siostra Ludry, zachichotali. Vado spojrzał bezradnie na Gydiego, a ten tylko wzruszył ramionami.

– Wiedziałem, że spotkanie tych bab może popsuć nawet najpiękniejszy jarmark.

– Naprawdę, Vado? Nasze spotkanie sprawiło ci przykrość? – zapytała niewinnie Wirga, spoglądając spod oka na swoją siostrę. Ludra odwzajemniła się jej wyjątkowo wyniosłą miną.

– Spotkanie sprawiło mi prawdziwą przyjemność – powiedział dwornie Vado.

– Zwłaszcza noszenie worków z zakupami – dodał usłużnie Gydi.

I tak było wiadomo, że je spotkamy – skwitował te potyczki Cyri. – I nie wiadomo po co, bo Ludra nie pozwala na cukrową watę.

Niech się tylko mama dowie... – pokiwała palcem starsza siostra.

Jak poskarżysz... Patrzcie! – Cyri przerwał poprzednią myśl i okrzykiem skierował uwagę wszystkich na stojący opodal kram.

Właściciel straganu, gruby Jaro, lubiany przez wszystkich za spokojne i wesołe usposobienie, krzyczał teraz głośno i bił pięścią w ladę. To było niezwykłe, ale jeszcze dziwniejsze było to, że człowiekiem, na którego złościł się handlarz słodyczami, był królewski gwardzista. Wszyscy aż zerwali się na nogi. Nigdy nie widzieli, aby ktoś ośmielił się sprzeciwiać królewskim gwardzistom.

– Nie! – usłyszeli donośny głos Jara. – Nie dostaniesz żadnych słodyczy! Żołnierze są takimi samymi ludźmi jak inni i tak samo mogą kupować na targu za pieniądze. Za pieniądze, słyszysz? Dostajecie przecież żołd! Nie musisz wszystkiego przepuszczać od razu w karczmie „Pod Przeskokiem". Choć raz mógłbyś uczciwie kupić garść cukierków za dwa hity.

– Jaro, zapominasz się, tłuściochu. Chyba nie widzisz do kogo mówisz. – Głos żołnierza nawet nie był gniewny, a jedynie lekceważący i pewny siebie.

– Wiem dobrze! – parsknął kupiec. – Jesteś żołnierzem króla. Wielkiego króla, który reprezentuje prawo i porządek. A z mocy prawa ja, członek gildii kupców–cukierników, mam przywilej sprzedawania słodyczy w mieście. Sprzedawania, a nie rozdawania. Tak mówi prawo i król. A dla ciebie, królewskiego żołnierza, słowo władcy powinno być przepisem na życie.

– Kupcze, dla ciebie najwyższym prawem jest słowo sierżanta gwardii.

– Bogowie, to przecież sierżant Furies! – jęknęła przerażona Wirga.

Sierżant Monido, zwany Furiesem, był najwyższym rangą żołnierzem, z jakim stykali się na co dzień mieszkańcy miasta. I rzeczywiście stanowił dla nich prawo. Nigdy nie podnosił głosu, ale swoje polecenia wydawał tylko raz. Zresztą większość ludzi wolała nie czekać, aż padnie to jedyne, ostatnie słowo. Kupcy i rzemieślnicy starali się zgadywać jego życzenia, zanim jeszcze przyszły mu one do głowy. Domokrążcy, kataryniarze, a przede wszystkim drobni złodziejaszkowie znikali na jego widok bez namysłu. Dawanie prezentów sierżantowi było tak naturalne, że większość kupców wliczała wartość podarunków w koszty sprzedawanych towarów. Gdyby się nad tym zastanowić, sierżant nigdy nikomu nie zrobił nic złego, ale też nikt nie chciał czekać, aż to się stanie. Sierżant nigdy niczego dla siebie nie żądał. Czasem tylko, gdy jakiś zapracowany i zabiegany kramarz nie podał mu w porę tego, co potrzeba, sierżant spokojnie wyciągał rękę i brał coś ze straganu. Kiwał przy tym głową, jakby potwierdzał czy dziękował za uprzejmość. Nawet nie spoglądał przy tym na właściciela. Nie zdarzyło się jeszcze, by ktoś zaprotestował. Niektórzy nawet uważali, że to najlepszy sposób na kontakty z władzą. Jaro należał do tych ostatnich. Nigdy nic nie dał, choć nigdy też nie protestował przeciw regularnym stratom. Aż do tego dnia.

Kiedy dziś sierżant Furies podszedł swym dostojnym krokiem do straganu, kupiec spojrzał na niego groźnie. Gwardzista chyba nawet tego nie zauważył. Spokojnie wyciągnął rękę, wziął jedną z kolorowych torebek, rozłożył ją i chciał właśnie wsypać do środka garść pralinek, gdy nagle Jaro niespodziewanie silnym chwytem przycisnął jego dłoń do lady i zawołał „Nie!". Dalej wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Sierżant Furies nie tolerował oporu. Z niezwykłą zręcznością uwolnił swą dłoń i z całej siły chwycił kupca za poły ubrania.

Gruby Jaro chyba zwariował – powiedział Gydieon. – Co w niego wstąpiło?

W tym momencie sprzedawca wyrwał się z rąk sierżanta, sięgnął pod ladę i szybkim ruchem wyciągnął ukrytą tam żelazną korbę, służącą zazwyczaj do podnoszenia żaluzji. Zanim sierżant zdążył drgnąć, metalowa rura ugodziła go w sam środek stalowego hełmu. Wprawdzie hełmu Furiesa nie rozbiłby nawet kowalski młot, ale nagłe uderzenie wytrąciło żołnierza z równowagi. Gwardzista upadł ściągając na siebie większość stojących na ladzie koszyczków z łakociami. Ktoś krzyknął przeraźliwie, ktoś inny wybuchnął śmiechem. Sierżant, podnosząc się powoli, wsunął do ust gwizdek i ogłosił alarm. Z kilku stron rozległy się gwizdy i okrzyki gwardzistów przebijających się przez tłum.

Jaro nagle ochłonął, opuścił ręce i stanął jak skamieniały. Nie zrobił nic, gdy gwardziści go otoczyli. Nie powiedział nawet jednego słowa. Sierżant Furies podszedł do niego bardzo wolno. Jednym ruchem wyrwał mu korbę z dłoni i spokojnie oddał jednemu z żołnierzy. Potem równie spokojnie zamachnął się i uderzył kupca pięścią w twarz. Jaro padł zalany krwią. Sierżant kiwnął głową na strażników i odszedł nie oglądając się za siebie. Gwardziści powlekli za nim bezwładnego Jara.

W chwili gdy cios sierżanta dosięgnął twarzy kupca, dziewczęta krzyknęły zakrywając oczy. Gydieon zerwał się zaciskając pięści, a w lewym ręku Donvadona pojawił się, nie wiadomo skąd, maleńki, bardzo ostry nóż. Jeszcze chwila, a poszybowałby w kierunku grubego karku sierżanta.

Nie! Vado, nie rób tego! – odezwał się nagle czyjś głos za plecami. Mordercze żądło zniknęło tak szybko, jak się pojawiło. Wszyscy obrócili się gwałtownie.

Rozluźnij pięści, Gydi. Chyba nie chcesz by i was zabrali?

Za nimi stał Starzec z Zaułka. Patrzyli na niego zdziwieni. Nie widok starca, ale jego głos wprawił ich w osłupienie. Wszyscy wiedzieli, że ten wiekowy żebrak jest niemową.

W mieście właściwie nie było żebraków i do starca określenie to również nie bardzo pasowało. Wprawdzie żył tylko z tego, co otrzymał od ludzi, ale nigdy nie dopraszał się jałmużny. Znali go wszyscy i chyba każdy choć raz wspomógł go łutem, jadłem czy używaną odzieżą. Cieszył się jakimś nieokreślonym szacunkiem, ale nikt o nim nic nie wiedział. Z wyjątkiem tego, że był niemową.

Myślałem, że nie umiesz mówić.

To Cyri przerwał milczenie. Sprawa wymagała wyjaśnień, a on jak zwykle szedł na skróty.

– Ja też tak myślałem – powiedział starzec i uśmiechnął się.

Był to bardzo piękny uśmiech. „Jaki on stary", pomyślał Gydieon. W tym samym momencie dziewczęta zobaczyły coś zupełnie przeciwnego. „Jest młodszy niż myślałam", zauważyła każda z nich. Vado zobaczył w tym uśmiechu smutek i nieogarnioną mądrość. Cyri swoje uczucia wyraził na głos.

– Mógłbyś być moim dziadkiem. Tylko powinieneś się wykąpać.

Oba zdania Cyri powiedział z tak pełnym przekonaniem, że wszyscy wybuchnęli śmiechem. To rozładowało atmosferę.

Starzec rozejrzał się.

Chodźmy stąd – powiedział spokojnie, ale bardzo stanowczo. – Natychmiast.

Dziewczęta próbowały protestować, ale Vado poparł starca i przerwał paplaninę.

Nie chcecie chyba wplątać się w sprawę pobicia gwardzisty?

Vado podniósł jedną z toreb i ruszył. Kiwnął ponaglająco głową na Gydiego. Wzięli resztę rzeczy i zgarnąwszy oporne panny, ruszyli.

Cyri poszedł bez oporu i trzymał się o krok za Starcem z Zaułka.

Uciekamy! – wygłosiła oskarżenie Wirga, gdy tylko minęli pobliski róg. Wyzwanie objęło zarówno Vada, jak i starca, ale każdy z nich zareagował odmiennie. Vado zaczerwienił się, choć wiedział, że to on ma rację.

Mam was bezpiecznie odprowadzić do domu – powiedział ostrożnie. – Odpowiadam za was. Słyszałaś, co mówiła twoja mama.

Wirga prychnęła wściekle, ale starzec przerwał jej z niezwykłą surowością.

Czy naprawdę chcesz, żebyście trafili w ręce gwardzistów? Ty, twoja siostra i twój mały braciszek?

Wirga milczała.

– Tylko wy – ciągnął stary ostrym tonem. – Bo jeśli Vado i Gydi zaczną stawiać opór, zostaną zabici. I to zanim tamci dowloką was do lochów. Potem przyjdzie kolej na resztę twojej rodziny. Chcesz tego?

– O czym ty mówisz, starcze? – krzyknęła przerażona Ludra.

– Gwardziści nigdy nikogo nie zabili – nie ustępowała Wirga....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin