Stuart Woods - Propozycja nie do odrzucenia.pdf

(784 KB) Pobierz
STUART WOODS
PROPOZYCJA NIE DO ODRZUCENIA
2000
Mendy Menenzez:
Powiedziano ci, co masz zrobić, więc lepiej trzymaj się tego.
Philip Marlowe:
Och, z pewnością robię coś, co się panu może nie spodobać staram się dopłynąć do
Cataliny z tramwajem na plecach.
Raymond Chandler Długie pożegnanie
Prolog
Wieczór był ciepły i przyjemny. Stone Barrington miał po swej prawej ręce kopułę smogu
unoszącego się nad miejskim kompleksem Los Angeles, podświetlonego od wewnątrz niczym
brudny abażur gigantycznej lampy. Na lewo migotały podobne do oczu podchmielonej, wesołej
panienki światła wyspy Santa Catalina. O paręset metrów dalej zamrugały nagle rozkołysane
pozycyjne lampy kilkudziesięciu stojących na kotwicy małych jachtów, kiedy dotarła do nich fala,
wzbudzona przez luksusową, wędkarską motorówkę, na której się znajdował. Wziął głęboki
oddech, co przyszło mu z niejakim trudem, bo jedną połowę nosa miał zatkaną z powodu alergii na
zadymione powietrze Los Angeles, a usta zalepione szczelnie taśmą.
– Rany boskie, Vinnie – powiedział ten drugi, który miał na imię Manny. – Przecież te
szczypce leżą tam, w skrzynce z narzędziami.
– Zaraz je znajdę, Manny – odparł Vinnie.
– Dawaj pierwsze z brzegu, krótkie, długie, wszystko jedno jakie.
– Powiedziałem, już szukam.
Dało się słyszeć szczękanie metalu o metal, kiedy Vinnie zaczął grzebać w skrzynce.
– Jezu – jęknął Manny. – Chciałbym wrąbać jakiegoś kotleta, zanim się rozwidni.
– Przecież szukam, Manny – odparł Vinnie, a potem uniósł w triumfalnym geście stalowe
szczypce. – Mam.
– Dawaj je – powiedział Manny. Jedną ręką wziął od Vinniego szczypce, drugą trzymał
oba końce kotwicznego łańcucha. Łańcuch owinięty był dwa razy wokół bioder Stone’a. –
Daj teraz szeklę.
– Taką jak ta? – zapytał Vinnie, wyciągając ku niemu dużą szeklę z nierdzewnej stali.
– Nie ma tam jakiejś zwykłej, cynkowanej? – zapytał Manny. – Te nierdzewne kosztują
kupę forsy. Oney wścieknie się na nas.
– Może być taka? – spytał Vinnie, pokazując inną szeklę.
– W sam raz – odparł Manny, biorąc ją z rąk tamtego. – Chodź tu na chwilę potrzymać
łańcuch.
Vinnie podszedł i wziął od niego łańcuch. Manny odkręcił sworzeń i przesunął szeklę przez
ogniwa obu końców. Następnie włożył z powrotem sworzeń, wkręcił go palcami i dociągnął za
pomocą szczypiec.
– Zrobione – powiedział i rzucił szczypce do skrzynki z narzędziami. Nie trafił. – Słuchaj,
Stone, chyba będę musiał cię poprosić, żebyś podskoczył te parę kroków do relingu na rufie.
Stone odwrócił się i rzucił Manny’emu pogardliwe spojrzenie, tak jakby miał przed sobą
nadmiernie wyrośniętego półgłówka, którym zresztą tamten rzeczywiście był. Miał nogi okręcone
w kostkach taśmą i bynajmniej nie zamierzał pomagać Manny’emu i Vinniemu w
urzeczywistnieniu ich zamiarów.
– No dobra, dobra – powiedział Manny. – Vinnie, złap go pod rękę. Stone, byłoby nam
naprawdę łatwiej, gdybyś poskakał choć trochę.
Stone wciągnął jedną dziurką tyle powietrza, ile się dało, a potem skoczył i wylądował na
skrzynce z narzędziami, rozsypując jej zawartość po pokładzie.
– Wielkie dzięki – powiedział kwaśnym tonem Manny. – Bardzo żeś nam pomógł.
Vinnie, potrzymaj go tu przez chwilę.
Podszedł do lewej burty i przyciągnął do stóp Stone’a przeszło trzydziestokilogramową
kotwicę Danfortha. Pogrzebał w rozrzuconych po pokładzie narzędziach i przyniósł jeszcze jedną
szeklę.
– Gdzie, u diabła, podziały się te szczypce? – zapytał, nie zwracając się do nikogo w
szczególności.
– Leżą o, tam – powiedział Vinnie, wskazując ręką.
– Podaj mi je – polecił mu Manny. Wziął do ręki szczypce, przyszeklował kotwicę do
końcówek łańcucha, którym owinięty był Stone, i dokręcił sworzeń. – Myślę, że to powinno
wystarczyć – powiedział, a potem podniósł kotwicę i wręczył ją Stone’owi.
Stone chwycił kotwicę, tak jakby brał na ręce trochę przerośniętego bobasa.
– Stone, chcesz może wygłosić ostatnie słowo? – zapytał Manny, po czym obaj z Vinniem
wybuchnęli śmiechem.
– Ostatnie słowo! – zarechotał Vinnie. – A to dobre!
Dwaj mężczyźni podciągnęli Stone’a do rufy, której poręcz sięgała mu kolan.
– Trzymaj go tak, Vinnie – polecił swemu koledze Manny. Puścił rękę Stone’a i stanął za
jego plecami. – A tym ja się zajmę – dodał, chwytając się dla lepszego podparcia wędkarskiego
krzesełka przyśrubowanego do pokładu, i umieścił stopę na wysokości krzyża Stone’a.
– Pozdrowienia od Onofria Ippolita – powiedział, a potem jednym kopniakiem wypchnął
Stone’a za rufę.
Stone nie był przygotowany na to, że woda w Pacyfiku może być tak zimna. Po chwili
uświadomił sobie jednak, że nie jest przygotowany także na kupę innych rzeczy. Puścił wolno
kotwicę i szybko ruszył jej śladem w kierunku morskiego dna, rozpaczliwie próbując utrzymać w
piersi ostatni oddech.
1
Późny wieczór, u Elaine. Stone Barrington siedział przy doskonale zastawionym stole ze
swym przyjacielem i byłym partnerem Dinem Bacchettim, szefem wydziału śledczego w
dziewiętnastym okręgu nowojorskiej policji, oraz Elaine.
Szef kelnerów Jack sprzątnął talerze po kolacji i postawił przed Stone’em i Dinem po
kieliszku brandy. Był to bardzo szczególny gatunek trunku. Stone trzymał pod bufetem własną
butelkę tego specjału, co bezustannie irytowało Elaine, ponieważ nie mogła doliczyć go do
rachunku, choć miała oczywiście wiele sposobów, żeby wyrównać sobie tę stratę.
– No, gadaj wreszcie, jak to było z Arrington – powiedziała Elaine.
– To ty nie wiesz, Elaine – odezwał się Dino – że Stone ciągle bardzo boleśnie przeżywa to,
że Arrington puściła go kantem?
– A kogo obchodzą jego przeżycia? – zapytała całkiem rozsądnie Elaine. – Chcę wiedzieć,
dlaczego pozwolił, żeby Arrington odfrunęła sobie w siną dal. Ta dziewczyna to było coś.
– W niektórych kręgach panuje opinia – powiedział Dino – że nie miała ochoty zostać panią
Arrington Barrington.
– Kto by śmiał robić jej z tego powodu wyrzuty? – zapytała Elaine. – No, Stone, jąkaj się,
byle dziś.
Stone wziął głęboki oddech i westchnął ciężko.
– Czy ja mam do usranej śmierci wysłuchiwać tych waszych głupot?
– Wykrztuś to wreszcie – powiedział Dino – bo inaczej będziemy musieli jeździć na kolację
na Alaskę. Tu nie dostaniemy stolika.
Stone westchnął znowu.
– To było tak... – zaczął i zaraz urwał.
– No więc? – zachęciła go Elaine.
– Planowaliśmy w lutym spędzenie dziesięciu dni na żeglowaniu koło St. Marks.
– Nigdy nie słyszałam o żadnym świętym Marksie – wtrąciła Elaine. – Co to takiego?
– To taka niebrzydka wysepka, wciśnięta między Antiguę i Gwadelupę. W każdym razie
mieliśmy się spotkać na lotnisku Kennedy’ego, żeby tam polecieć, ale coś ją zatrzymało.
Powiedziała, że poleci następnym samolotem, no a potem wyskoczyła ta śnieżna zadymka.
– Wiem wszystko o wszystkich zadymkach – warknęła Elaine. – Gadaj, co z dziewczyną.
– W czasie gdy szalała zadymka, „New Yorker” zamówił u niej artykuł na temat Vance’a
Caldera.
– To taki nowy Cary Grant – wyjaśnił Dino, tak jakby Elaine mogła nie wiedzieć nic o
filmowym gwiazdorze.
– Tak, tak, słyszałam o nim – powiedziała Elaine.
– Według wszelkich znaków na niebie i na ziemi, Vance od dwudziestu lat nie udzielił
żadnego większego wywiadu – ciągnął Stone – więc zanosiło się na prawdziwą bombę.
Arrington znała Caldera już od jakiegoś czasu. Ja sam poznałem ją na prywatnym przyjęciu,
na które przyszła razem z nim.
– To by było na tyle, jeżeli chodzi o szczegóły życia towarzyskiego – wtrąciła Elaine.
– A więc siedzę na wyczarterowanej łódce koło wyspy St. Marks i czekam na Arrington,
kiedy nagle wpływa tam duży, piękny jacht, wiecie, z tą blondynką, samą na pokładzie. Ale ona
wyruszyła z Wysp Kanaryjskich z mężem, po którym na jachcie nie było śladu. Więc oskarżają ją,
że go zamordowała, a ja ląduję w końcu jako jej sądowy obrońca.
– Myślisz, że ja nie zaglądam do gazet? – przerwała mu Elaine. – I że cała zachodnia
półkula nie czytała o tym procesie?
– Dobra, dobra. No więc bez przerwy dostaję od Arrington faksy, że ciągle zajęta jest
Calderem, a potem jeszcze jeden, że jedzie z nim do Los Angeles, żeby pogłębić temat.
– Pogłębić temat... podoba mi się to – uśmiechnęła się znacząco Elaine.
– Więc piszę do niej list, w którym odkrywam przed nią całe moje serce, a praktycznie
biorąc, proszę ją, żeby za mnie wyszła...
– Praktycznie biorąc? To znaczy jak? – zapytała Elaine.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin