Matti Ronka - Mężczyzna o twarzy mordercy.pdf

(409 KB) Pobierz
Ronka Matti
Mężczyzna o twarzy mordercy
Przedmowa Autora do polskiego wydania
Na terenach Rosji - do niedawna jeszcze Związku Radzieckiego, a teraz znowu Rosji -
zawsze mieszkali Finowie i narody im pokrewne.
Karelowie to naród zamieszkujący obszary za wschodnią granicą Finlandii. Po fińskiej
wojnie domowej, która wybuchła w 1917 roku, do Rosji zbiegło wiele osób walczących po stronie
przegranych, czyli czerwonych. W czasach Wielkiego Kryzysu, w latach dwudziestych i
trzydziestych ubiegłego wieku, tysiące Finów z wielkimi nadziejami wyjeżdżało do Związku
Radzieckiego, by tam budować robotniczy raj. Ludzie przenosili się tam nawet ze Stanów
Zjednoczonych i Kanady, rozczarowani ciężkim losem imigrantów w dotkniętych kryzysem
społeczeństwach.
Ingria zajmuje pobrzeże Zatoki Fińskiej, wąski skrawek lądu na północny wschód od
Petersburga. Finowie osiedlili się tam w siedemnastym i osiemnastym wieku, kiedy Szwecja dążyła
do ugruntowania swojej władzy i pozycji kościoła luterańskiego na wschodnich rubieżach. W
wyniku tej polityki pod samym Petersburgiem, późniejszym Leningradem, powstała fińska
dwustutysięczna Ingria, gdzie mówiono i śpiewano po fińsku, w niedziele chodzono do luterańskich
kościołów, a w dni powszednie wszystko robiono trochę inaczej niż w Petersburgu, na fińską
modłę.
Po nastaniu Związku Radzieckiego Finowie, tak jak wszystkie inne mniejszości narodowe,
popadli w poważne tarapaty. W czasach stalinowskich czystek byli wysyłani do obozów pracy
przymusowej. Rozdzielano rodziny, ludzi zsyłano w głąb Rosji.
Druga wojna światowa zapisała kilka kolejnych gorzkich kart w historii Ingrów. Gdy Ingrię
opanowali Niemcy, mieszkańców
przesiedlono do Finlandii. Ingrowie pracowali na roli i w fabrykach, pojawiły się wcale
liczne małżeństwa mieszane z Finami, adoptowano osierocone dzieci... Ingrowie, którzy na froncie
dostali się do niewoli, wstępowali w szeregi armii fińskiej, do specjalnie utworzonego Batalionu
Ugrofińskiego.
Ingrom złożono milczącą obietnicę, że w granicach Wielkiej Finlandii będą mieć
zabezpieczoną przyszłość.
Jednak Finowie przegrali wojnę i musieli przystać na bardzo surowe warunki pokojowe.
Jednym z nich było bezzwłoczne przekazanie wszystkich obywateli ZSRR. Ponad
sześćdziesiąt tysięcy Ingrów załadowano do pociągów i wywieziono za wschodnią granicę, wśród
nich dziesiątki dzieci, które już zostały zaadoptowane przez fińskie rodziny. Niektórzy zostali lub
uciekli do Szwecji, posługując się sfałszowanymi dowodami tożsamości.
W Związku Radzieckim Ingrów czekał ciężki los. Zostali rozrzuceni po całym kraju, ale
stopniowo przeprowadzali się bliżej rodzinnych stron. Wielu osiedliło się w rosyjskiej Karelii,
niektórzy w Estonii, jeszcze inni wrócili do Ingrii.
Po rozpadzie Związku Radzieckiego Mauno Koivisto, ówczesny prezydent Finlandii,
oświadczył, że Finowie ingryjscy mają prawo do repatriacji - mogą wrócić do kraju i otrzymać
fińskie obywatelstwo.
Z tej możliwości skorzystało około trzydziestu tysięcy Ingrów. Wielu nie miało już żadnych
związków ze współczesną Finlandią, nie znali nawet języka. Po początkowej fascynacji zarówno
Finlandię, jak i samych repatriantów dotknęły typowe problemy imigracji: bezrobocie,
wykluczenie, podejrzliwość, tęsknota za domem.
Główny bohater tej książki, Viktor Gornostajew, urodził się i wychował w Związku
Radzieckim. Jego ojciec był Ingrem, zaś rodzina matki uciekła do ZSRR po fińskiej wojnie
domowej. Viktor przeniósł się do Finlandii i przyjął dawne nazwisko rodowe - Karppa (co po
fińsku znaczy „gronostaj", stąd jego rosyjskie nazwisko „Gornostajew", od rosyjskiego gornostaj).
Matti Ronka
Pakila, Helsinki
Kobieta wypowiedziała do lustra swoje imię: „Sirje".
Poruszała ustami przesadnie, jakby się przedstawiała głuchemu. Potem natłuściła jeszcze
wargi i znów zaczęła je gimnastykować, to ściągając w ciup, to znów wciągając do wewnątrz.
Była szatynką, kobietą niemal piękną. Spotykający ją mężczyźni nie wiedzieli, czy lepiej
nazywać ją dziewczyną, czy kobietą, choć była już w tym wieku, że mogła śmiało prenumerować
„Kobietę i Dom". „Kodin Kuvalehti" - najpopularniejsze czasopismo kobiece w Finlandii
Sirje rozczesała jeszcze gładkie, niezbyt długie włosy, zupełnie niepotrzebnie. Po setnym
pociągnięciu szczotką uznała, że wystarczy, i przykryła je zieloną chustką z cienkiej wełny.
Zapięła płaszcz od góry do dołu, wspięła się na palce, potem przeniosła ciężar ciała na
obcasy i znów stanęła na palcach; pogrążona w myślach otwierała i zamykała głośno torebkę w
rytm kołysania.
Wreszcie westchnęła, lekko i bez skargi, nasunęła na dłonie ciasne rękawiczki, wpychając je
po kolei między palce, i ruszyła do wyjścia. W drzwiach raz jeszcze przelotnie zerknęła w lustro,
ignorując zupełnie przestronny
hol i tak dobrze znane wnętrze domu, nie starając się nawdychać go na zapas, nie wytężając
słuchu, by wyłowić ciche tykanie zegara w salonie czy pomruk chłodziarek w kuchni.
Nie, Sirje uśmiechnęła się tylko do lustra kącikiem ust, jakby przyszło jej do głowy coś
zabawnego lub poczuła drobną satysfakcję. Ostrożnie przycisnęła drzwi do futryny, aż zgrzytnął
zatrzask, poczuła, jak suche powietrze centralnie ogrzewanego domu ustępuje przed napierającym z
zewnątrz wilgotnym chłodem, i po wydeptanym, skrzypiącym śniegu przeszła przez podwórze i
wyszła na ulicę.
Kesalahti Robota Jury była prosta Miał pilnować, tylko pilnować. Tak mu przykazał
Karpow i Jura obiecał, że będzie pilnować. Może to było jednak za proste dla niego. Może nawet
Jura wolałby robotę bardziej wymagającą.
Do hali wtaszczono kontener budowlany, który miał służyć za biuro, i tam właśnie Jura miał
siedzieć - siedzieć, pić z termosu czaj, jeść chleb, konserwy i czekoladę.
„I możesz palić papierosy, tego towaru masz w bród, bylebyś tylko nie puścił z dymem całej
hali", zażartował Karpow. Dziwny szef. To burczał coś pod nosem i parskał po fińsku - z czego
Jura oczywiście nie rozumiał ani słowa - to znów opowiadał po rosyjsku niepojęte żarty, śmiał się
za dużo i tak jakoś inaczej. Poza tym gdzie taka hala, blachy i beton, mogłaby się spalić.
- Jak coś się będzie dziać, Jura, zaraz do mnie dzwoń. Ale pamiętaj, masz pilnować, cały
czas pilnować, dzień, noc i wieczorem też.
Karpow powtarzał w kółko to samo i Jura miał już go serdecznie dość:
- Tak, tak, jasna sprawa...
Oczywiście Jura przysnął. I gdy się obudził, od razu zrozumiał, że sprawy zaszły dość
daleko, i to w złym kierunku. W środku hulało mroźne powietrze, zaspany Jura czuł je na skórze.
Brama hali jest otwarta, wydedukował Jura, choć tryby pracowały mu ciężko jak koła zębate
w skrzyni biegów ziła wyrwanego z zimowego snu, z trudem mielące klejowaty olej. Czy olej jest
substancją amorficzną? Jurę zdumiała ta myśl, jego ostatnia, jak się okazało; skąd on zna takie
słowo?
Nawet w dzieciństwie nie marzył o karierze kosmonauty ani nauczyciela, ani nawet
maszynisty czy bogatego gangstera. Zawsze się znajdą szybsi, silniejsi i bystrzejsi od niego, i Jura
dobrze o tym wiedział. Wystarczyło mu, że mógł regularnie solidnie pojeść i tęgo popić, od czasu
do czasu mógł sobie pociupciać, a w nocy miał się na czym położyć i czym przykryć w ciepłym
pomieszczeniu. Przez ostatnie kilka lat Karpow o to wszystko dbał, całkiem zresztą przyzwoicie,
więc Jura nie robił wielkich planów.
Ale nawet on zakładał, że pożyje dłużej niż dwadzieścia sześć lat. Tylko że tamtej nocy
perspektywy na przyszłość wyglądały kiepsko, bardzo kiepsko. Metr od niego stał
mężczyzna, rosły gość w czapeczce oraz niebieskiej wiatrówce Adidasa, i wyciągał ramię w
jego stronę. W ręce, pięćdziesiąt centymetrów od jego czoła, trzymał czarny pistolet.
Pomieszczenie było czyste, przestronne i jasno oświetlone, choć pierwotnie przeznaczone
było na magazyn lub warsztat. Wygładzone i zeszlifowane ściany pomalowano na biało, szare
regały z blachy robiły solidne wrażenie, a betonowa, wysprzątana posadzka skłaniała się pod
nienagannie równym kątem ku studzienkom odpływowym.
Przy stołach krytych melaminowymi blatami pracowało pięciu mężczyzn w kitlach i jedna
kobieta. Ważyli woreczki z białym proszkiem, zaciskali zatrzaski i owijali plastik w aluminiową
folię. Pracowali jak automaty na taśmie, sprawnie i bez słowa.
Po pomieszczeniu przechadzał się mężczyzna może nieco za sztywno wyprostowany,
instruował i wydawał rozkazy. „Zanieście te kartony z komórkami tam, panowie, wyczyśćcie tamto
opakowanie, ale ostrożnie z tym proszkiem, ostrożnie jak z bombą".
Mężczyzna nie był młody ani wysoki i nie mówił głośno, ale przywykł do wydawania
rozkazów i robił to chętnie. A jego pracownicy lubili robić, co im kazał. Wiedzieli, że szef to
człowiek rozsądny i mądry, a nawet przebiegły. Do tej pory też nie zawiedli się na nim, co w tej
branży zdarzało się nader rzadko. Wielu innych szefów oszukiwało lub zdradzało wspólników,
wielu decydowało się
niepotrzebnie na szaleńcze ryzyko - i wielu się ubabrało we własnym towarze.
Ale nie on. Ich szef handlował nie tylko kobietami i metalami kolorowymi, ale także bronią,
paszportami i wizami. I często podkreślał, że to zwykła działalność gospodarcza, biznes jak każdy
inny, sprzedaż towaru. Jego żona, jego broń i jego dokumenty były poza obrotem.
Narkotyków nigdy nie próbował i nawet mu nie przyszło do głowy, że kogoś może to
dziwić.
Czasem wzdychał do siebie, że wolałby kraść pieniądze albo coś, czego nie ma, a sam
potrzebuje. Nieszczególnie lubił handel kobietami sado-maso, hormonami rozdymającymi mięśnie i
narkotykami, od których człowiekowi mąciło się w głowie. Ale to właśnie dawało mu pieniądze, i
to sumy o wiele większe niż z drobnej gangsterki.
Transport, pakowanie i skład, kompletna logistyka z Afganistanu do Rosji, a stamtąd do
Tallina i dalej do Finlandii, cały ten długi łańcuch sunął po dobrze naoliwionych trybikach płynnie i
bez hałasu. I opium z dalekich makowych pól po odpowiedniej obróbce stawało się tu czystą,
doskonałą heroiną. Drobny, wyprostowany jak drut mężczyzna był dumny ze swojej firmy.
Anna Gornostajewa pomacała palcem ziemię w doniczce i podlała pelargonię. Mówiła
cicho, choć przyznawała z uśmiechem, że usta służą jej dziś już tylko do jedzenia. Ale nie miała do
pogawędek innych partnerów poza kwiatami i zdjęciami, w starym domu nie było już kota, psa, ani
nawet myszy, na szczęście.
Poprawiła firanki i wygładziła dłonią wyszywane obrusy, na których nie było ani jednej
fałdki, zastanowiła się, czy nie wytrzepać dywanów, choć dobrze wiedziała, że nie ma na nich
odrobiny kurzu. No, ale przecież muszę dzisiaj posprzątać, pomyślała, życie musi mieć swój
porządek i rytm, człowiek musi się czegoś trzymać.
Zaczerpnęła gorącej wody z dużego garnka na piecu, dolała do niej kubeczek zimnej z
wiadra, zwilżyła wyblakły lniany ręcznik, służący jej od niedawna za szmatę, i zaczęła ścierać
nieistniejący kurz ze zdjęć w izbie.
- Niilo Nikołaj, mój Kolja - popieściła fotografię męża. - Po co włazisz mi do snów, trzymaj
się od nich z daleka - upomniała go czule i odstawiła ramkę z powrotem na komodę.
Mężczyzna na zdjęciu miał prosty nos i twarz czystą nawet bez retuszu. I te oczy, one
pierwsze jej się zawsze przypominały nawet i bez zdjęcia, oczy niewinnego leśnego drapieżcy.
Te same ciężkie oczy powielone na zdjęciach synów, też w mundurach. Połysk daszków
wojskowych czapek i sztywność grubych uniformów powtarzały się w niezmienionej formie przez
dziesięciolecia. Klapy przystrojone rzędami orderów, u ojca najdłuższe, w gwiazdach czuło się
głęboką, uroczystą czerwień, choć zdjęcia były czarno-białe.
Anna Gornostajewa nie mogła narzekać. Przeżywszy tyle lat, przywykła już do samotności,
polubiła ją nawet, choć czasem zaskakiwały ją niepokojące zawroty głowy lub dziwne bóle w
piersiach. Teraz też była niespokojna, lecz nie wiedziała dlaczego.
Synowie zazwyczaj dzwonili, martwili się o nią. „Tylko nie rąb sama drzewa, nie właź na
drabinę, a w ogóle to kiedy, dobra kobieto, zaczniesz wreszcie używać tych grzejników
elektrycznych?". Pouczali ją jak małe dziecko, własną matkę. Pewnie, robili to z dobrego serca, ale
przecież nie mogła tego wszystkiego brać na poważnie, tym bardziej że była kobietą rozsądną, która
widziała wojnę i to wszystko, co przyszło po niej. Annuszka nie mogła się nie uśmiechnąć.
Ale chyba nie napytali sobie jakiej biedy, zmartwiła się. U Aleksieja w Moskwie wszystko
powinno być w porządku, miał w końcu dobrą żonę, dużego już syna, a i w pracy wszystko
układało się po jego myśli. Viktor z kolei już od dziecka sam dbał o swoje sprawy. Finlandia to
przecież zupełnie obcy kraj, ale tam go ciągnęło, więc pojechał. I zawsze ją zapewnia, że mu tam
dobrze.
Tylko się niepotrzebnie nie zamartwiaj, przykazuje sobie Anna. Myślał kogut o niedzieli, a
w sobotę łeb mu ścięli. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem... Do głowy zaczęły się jej zaraz
cisnąć kolejne przysłowia, aż musiała się otrząsnąć i rozkazać sobie na głos: „przestań już pleść!".
Odkurza teraz nagrody Viktora: małe, lśniące puchary, łyżeczki [Nagrody za zwycięstwa w
zawodach narciarstwa biegowego juniorów.] i okrągłe medale na tasiemkach. Coś jej strzyka w
lewej ręce. Źle spałam, czy co, albo mnie przewiało, pomyślała Anna Gornostajewa.
jeden
Dostrzegłem faceta już z daleka. Sadził niskimi dwukrokami na ukos przez plac, obrawszy
najwyraźniej azymut prosto na moje biuro. Brakowało mu tylko kompasu w ręku, a mnie lampionu
na stole. Opuściłem nogi z blatu i zmrużyłem oczy, aby lepiej zobaczyć ciemną, bezbarwną postać.
Pod światło plac porażał jasnością. Prześwietlony widok przypominał
spłowiałą fotografię z rodzinnego albumu: „tutaj razem na rynku w Agadirze".
Wielu moich zleceniodawców czai się najpierw na rogu albo w wąskim parczku - piasek,
kilka ławek, parę drzew - i dopiero po chwili bierze okrężny kurs na biuro. To ludzie w futrzankach
i posępnych paltach, którym trzeba pomóc wypełnić wniosek o przyznanie obywatelstwa lub
napisać sprawozdanie z wykorzystania dodatku mieszkaniowego. Więc im pomagam.
Mogą to też być Finowie, kierowcy tirów i monterzy chłodziarek, bo z czasem ich piętnaście
lat młodszym żonom brzydną jednorodzinne więzienia gdzieś pod Helsinkami, a wtedy Irina czy
Natasza bierze dzieci pod pachę i jedzie odwiedzić rodzinę. Gdzieś pod Wierchojańskiem. Więc
namierzam uciekinierów.
Zdarzają się też płatnicy, którzy bez żenady zajeżdżają pod moje biuro na Hakaniemi [
Skupiona wokół dużego placu o tej samej nazwie wschodnia część centrum Helsinek.]
mercholami albo
beemkami. Zostawiają auta z włączonym silnikiem na zakazie, przykazując siedzącej w
środku panience w skórzanej miniówce pilnować włochatych kostek na lusterku wstecznym.
To są biznesmeni, którym zatrzymano, deportowano lub odwieziono do szpitala środki
produkcji. Niekiedy potrzebują też kuriera lub zaufanego człowieka jako rękojmi warunków
umowy. Mam uczciwą gębę.
Ale ten klient był inny. Nie zdążyłem jednak ocenić go dokładniej, bo nagle był już w
środku, po prostu bez pukania pokonał dwa stopnie dzielące chodnik od mojego biura.
- Viktor Karppa...
Zdanie urwało się w połowie bez znaku zapytania, zawisło w suchym powietrzu niczym
strzępek chmury.
- To ja.
Skinąłem głową, postanowiłem być rzeczowy i taktowny. Mężczyzna był ubrany z nudną
elegancją: proste, ciemnoszare spodnie, czarne półbuty, w gazetach reklamowane jako
„rozsądny wybór", i zielona marynarska kurtka, która z pewnością nigdy nie zaznała
morskiej bryzy. Kaszkiet i rękawiczki przełożył do jednej dłoni, a płaską aktówkę postawił na
podłodze i oparł sobie o nogi. Były wojskowy, ale z której formacji? Przedsiębiorca na urlopie?
Prawnik z klubu biznesu czy inspektor z ratusza?
Po cichu liczyłem, że to kolejny klient. Ze społeczeństwem starałem się mieć do czynienia
jak najmniej. Ze strony organów państwa sprawę do mnie mogła mieć tylko policja, a ta zazwyczaj
nie przychodziła w pojedynkę. Na operacyjnego supola był za stary, a i na ulicy nie dostrzegłem
rozbrajająco skromnego volkswagena golfa. [Supo (skrót od Suojelupoliisi) -
fińska tajna policja, zajmująca się m.in. kontrwywiadem.]
- Aarne Larsson - przedstawił się. - Jak rozumiem, załatwia pan najróżniejsze sprawy.
Głos zachrzęścił mu w suchym gardle jak zmarznięty śnieg pod nartami. Jednak pod
względem merytorycznym zdanie było na tyle trafne, że zaniechałem uściśleń.
- Mam kłopot, przykrą sytuację... a mówiąc wprost, zaginęła mi żona.
Larsson lustrował moje stanowisko pracy. Jego spojrzenie zatrzymało się na
encyklopedycznej Historii Finlandii i czerwonych grzbietach piątej i szóstej części serii
„Stopnie Wiedzy". Pożałowałem, że pochopnie oddałem do biblioteki pierwszą część
biografii Saarikoskiego. Wywarłbym pewnie na Larssonie inteligentne wrażenie, gdyby leżała na
widoku.
- Mniemam, że mógłby mi pan pomóc... poprzez swoje kontakty. Tak się bowiem składa, że
moja żona urodziła się w Estonii. Przeniosła się do Finlandii dopiero na początku lat
dziewięćdziesiątych - powiedział niechętnie, acz rzeczowo. - Przypuszczam, że ma pan rozległą
siatkę obejmującą imigrantów z obszaru byłego Związku Radzieckiego -
sformułował kolejną wypowiedź, po czym jego szare spojrzenie znieruchomiało na mojej
twarzy. Nie umiałem rozstrzygnąć, czy w tym przypuszczeniu zabrzmiało oskarżenie, czy podziw,
postanowiłem więc milczeć.
Larsson usiadł na lepszym z dwóch krzeseł przeznaczonych dla moich klientów. W
jaskrawym słońcu przedwiośnia na linoleum dojrzewały plamy, które niczym nie dawały się
usunąć. Poprzednim najemcą pomieszczenia był lokalny oddział związku zawodowego i kiedy się
zorientowałem, że biurko przewodniczącego i szafy z segregatorami wycisnęły w
wykładzinie wiekuiste piętna, zdecydowałem się je odkupić. Na dokładkę dostałem kilka innych
biuralistycznych wykopalisk. Podeszwy setek petentów wytarły wykładzinę w jednym miejscu, na
zawsze pozostawiając na niej czarne krechy.
Patrzyłem w oczy Larssona z uczciwą obojętnością i czekałem. Cisza nagłośniła tykanie
stojącego na moim biurku chińskiego budzika. Radio podawało grzecznie prognozę pogody dla
Bałtyku. Zacząłem mówić, gdy spiker dotarł do Gotska Sandón.
- Może zrobimy tak, że zreferuje mi pan pewne podstawowe fakty. Wtedy zobaczę, czy
będę mógł panu pomóc. Oczywiście traktuję całą sprawę jako poufną. Nie wykorzystam tych
informacji w żaden sposób, nawet gdyby nie został pan moim klientem - odczytałem z pamięci
swoje credo i otworzyłem notatnik.
Wypunktowałem wydarzenia i informacje wprowadzające - mój rozmówca niemal mi
przerwał. Chyba z góry przyjął, że to on będzie rozdawał karty. Trzasnął zamek otwieranej teczki,
Larsson podał mi starannie zapisaną kartkę w przezroczystej koszulce.
- Sądzę, że znajdzie tu pan aż nadto faktów - stwierdził i wydobył okulary.
Uważnie przeczytałem wygładzone linijki. Larsson nie był urzędnikiem, miał antykwariat
na Stenbacka. [Stenbackinkatu - ulica w dzielnicy Tóoló, na zachód i północny zachód od centrum
Helsinek.]
- Niedaleko siedziby Fińskiego Sokoła... Ale to dla pana chyba zbyt dawne czasy...
- Chodzę tam czasem popływać - pozwolił mi powiedzieć.
- Wyspecjalizowałem się w literaturze historycznej, w ruchach politycznych, i w zasadzie
nie handluję prozą ani tą dzisiejszą literaturą - ciągnął niewzruszony moim wyznaniem,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin