Kursa Małgorzata - Tajemnica sosnowego dworku.doc

(1108 KB) Pobierz
Copyright © Małgorzata J

Małgorzata J. Kursa

Tajemnica sosnowego dworku

 

Prozami 2010

 

 

WYSTĘPUJĄ:

MARTA ARTYMOWICZ - zwana czasem Malutką, Pchełą lub Cyganeczką, mężatka, żona Michała, mat­ka Aleksa i Neli, z zawodu pielęgniarka, interesuje się medycyną niekon­wen­cjonalną, prowadzi salon masażu i pomaga Oleńce Nicińskiej w gabinecie ginekologicz­nym; w wolnym czasie chętnie zajmuje się życiem pry­watnym swoich przyjaciół.

MICHAŁ ARTYMOWICZ - mąż Marty, właściciel sklepu z komputerami, który parę lat wcześniej doro­bił się w Kanadzie; człowiek o anielskiej cierpliwości, zakochany w małżonce i pogodzony z jej dziwacznymi niekiedy pomysłami.

MAREK DOROSZ - szkolny przyjaciel Artymowiczów, pracownik kraśnickiej kab­lów­ki, zdeklarowany wróg małżeństwa.

KATARZYNA RAWSKA - ze względu na swój potulny charakter nazywana Króliczkiem, była wolontariuszka w Fundacji RAFA wspomagającej narkomanów i ich rodziny, szkolony ochroniarz, beznadziejnie od lat za­kochana w Marku.

ALEKSANDRA NlCIŃSKA - zwana przez przyjaciół Oleńką, lekarz-ginekolog, żona Andrzeja, matka Emilii i Daniela.

ANDRZEJ NlCIŃSKI - zwany Rambo, mąż Oleńki, wpływowy kraśnicki biznesmen, za którym ciągnie się opinia tutejszego mafioso; dorobił się w Niemczech du­żych pieniędzy i tam ma większość firm, w Kraśniku za­łożył Fundację RAFA i prowadzi kawiarnię Rambo.

ARNI, STASIO - ochroniarze Nicińskiego.

HANKA I TOMEK - małżeństwo, on - stolarz, ona - pielęgniarka w przychodni, właściciele działki, na któ­rej odbywają się spotkania szkolnej paczki.

DOROTA I KAMIL - małżeństwo, on - lekarz-pediatra, ona - pielęgniarka, rodzice ukochanego jedynaka Grzegorza.

MARYLA - koleżanka ze szkolnej ławy, nauczycielka hi­storii w kraśnickim liceum.

WERONIKA WOJNAR - zwana Niką, żona Radka, matka Basi i Bartka zwanych w skrócie Be-Be - dzieci z pierwszego małżeństwa. Po śmierci pierwszego męża, alkoholika, wyszła za mąż za Wojnara i urodziła córkę Zosię; fachowiec od giełdy, założycielka fundacji poma­gającej kobietom w trudnej sytuacji życiowej.

RADOSŁAW WOJNAR - z wykształcenia prawnik, pracuje w rodzinnej kancelarii z siostrą i szwagrem, mąż Weroniki.

EWUNIA WALISZEWSKA - bratowa Marty, żona Januszka, utalentowana malarka prowadząca przy okazji sklep pod nazwą BABA JAGA, matka Alicji.

ELIZA I PIOTR DORTOWIE - rodzice Oleńki.

ALA I JACEK MlNATOWIE - znajomi ze szkolnej paczki; ona jest bibliotekarką, on pracuje w sklepie Mi­chała Artymowicza.

 

Andrzej Niciński, zwany w Kraśniku Rambo, sie­dział w swoim domowym gabinecie, czekając na ważny faks. W międzyczasie przeglądał notowa­nia niemieckiej giełdy, zadowolo­ny, że w porę pozbył się akcji kilku niepewnych spółek.

Patrząc na niego, nikt by się nie domyślił, że ma za sobą doświadczenia, z jakimi niejeden by sobie nie poradził. Oj­ciec był alkoholikiem i dzieciństwo Andrzeja nie było idyllą. Po ciężkiej chorobie zmarła mu matka. Po jej śmierci, kiedy sam zaczął utrzymywać rodzinę, Rafał - jego młodszy brat - zaplątał się w narkotyki i w końcu zmarł, mając zaled­wie dziewiętnaście lat. Andrzej długo nosił w sobie piętno winy. Żeby ją choć trochę odpo­kutować, założył Fundację RAFA, która opiekowała się narkomanami i ich bliskimi. Stać go było na to, bo w Niemczech, dokąd wyjechał po śmierci najbliższych, nieźle się dorobił. Po powrocie kupił duży dom i kawiarnię, którą nazwał Rambo, bo takie no­sił przezwisko w młodości. Wielu mieszkańców Kraśnika podejrzewało go o rozmaite sprawki i konszachty, ale nie­wielu wiedziało, jaki naprawdę jest bogaty. Większość jego majątku ulokowana była zagranicą, a on nie widział powo­du, by się tym chwalić. Odkąd się ożenił, a na świat przy­szły bliźnięta, pilnował interesu głównie z powodu rodziny. Jego dzieci miały skorzystać z każdej możliwej szansy, by sięgnąć po wszystko, co zechcą.

Drzwi gabinetu były zamknięte, ale przez uchylone okno do uszu Andrzeja dotarło alarmujące szczekanie psa, a zaraz potem gniewny głos Oleńki, podwójne klaśnięcie i obra­żony ryk sponiewieranych cieleśnie bliźniąt. Szybko odsunął teczkę z papierami i wyszedł na werandę, zastanawiając się, po czyjej stronie za chwilę będzie mu­siał się opowiedzieć.

- Psiakrew! - Oleńka stała przy basenie z rękami na biodrach, patrząc złowrogo na swoje pociechy. - Ile razy wam mówiłam, że nie wolno nawet zbliżać się do basenu, jeśli w pobliżu nie ma nikogo z dorosłych?! Malutki przy was to geniusz intelektu!

Na widok ojca bliźniaki zamilkły raptownie, spojrzały na siebie spłoszone i spuściły głowy, prezentując tatusiowi obraz skruszonych niewiniątek. Andrzej nie dał się zwieść. Skrucha była pojęciem całkowicie obcym jego wszędobyl­skim dzieciom. Za kilka miesięcy miały skończyć po trzy lata i w tej chwili były na etapie odkrywania świata na własną rękę. Andrzej czasami miał ogromną chęć zamknąć je na cztery spusty i uwolnić dopiero, gdy upomni się o nie szkoła.

- Co znów zmalowały? - zapytał z westchnieniem.

- Malutki w ostatniej chwili odciągnął ich od skraju basenu - odparła gniewnie Oleńka, wskazując pokornych winowajców upapraną w ziemi ręką. - Psiakrew! Dwa małe zwierzaki! Nie można spuścić ich z oczu! Jak mam skończyć to pielenie? Zafundować sobie oczy na szypułkach? - po­deszła do męża i klapnęła ciężko na schodkach werandy, ramieniem odgar­niając włosy ze spoconego czoła.

Andrzej usiadł obok, przyglądając się dzieciom z na­mysłem, a wyżej usadowił się olbrzymich rozmiarów pies, wystawiając spomiędzy nich kudłatą mordę. Wyglądali jak trójka sędziów, która za chwilę ogłosi wyrok.

Bliźnięta stały naprzeciwko, przestępując z nogi na nogę i popatrując na siebie niepewnie. Ich kędzierzawe, czarne łebki uniosły się wreszcie jednocześnie, a szare oczy wpatrzyły w rodziców, oczekując kary. Daniel pomasował czule tę część ciała, której dosięgła karząca dłoń matki. Widać było po nim, że z filozoficzną rezygnacją przyjmie wszystko, co go za chwilę spotka. Emilia, która imię dostała po matce Andrzeja, a którą w domu nazywano Milą, podję­ła bohatersko próbę uniknięcia kary.

- Umamy pływać! - wysunęła wojowniczo brodę do przodu i rzuciła matce wyzywające spojrzenie.

- Owszem - Andrzej zrobił surową minę, choć serce w nim stopniało na widok tej determinacji. - Umiecie pły­wać. Ale kiedy biega się wokół basenu i znienacka wpada do wody, można się uderzyć i pójść na dno, zanim człowiek zorientuje się, co się stało.

- To nie ja, to Danek - spróbowała jeszcze raz córka. Zanim któreś z rodziców zdążyło się odezwać, Daniel spojrzał na siostrę ostrzegawczo, wytknął palec w stronę błękitnego nieba i oznajmił złowieszczo:

- Dziadek mówił, ze on sysko słysy. Pódzies do pie­kła, zobacys.

- Jesce nie tak od łazu - Mila zadarła hardo gło­wę. - Dziadek mówił, ze dopięło, jak się umzy.

Oboje Nicińscy jednocześnie przygryźli usta, żeby nie parsknąć na głos. Starannie unikali patrzenia na siebie, kon­templując przestrzeń nad głowami dzieci. Wreszcie Andrzej uznał, że jest w stanie mówić i groźnie oznajmił:

- Jeśli chcecie popływać, to macie przyjść do mnie albo do mamy i zameldować, jasne? Niech tylko was przyłapię samych w pobliżu basenu, to przyrzekam, że przez tydzień nie siądziecie na pupach!

- Ale my juz scemy! - oświadczyły jednocześnie bliźnięta.

- Za chwilę. Muszę poszukać kąpielówek - ustąpił Andrzej. - Malutki, pilnuj ich - polecił psu, wstając i pocią­gając żonę za sobą. - Jak będą rozrabiać, to gryź w kupry.

Pies szczeknął zgodnie i zerwał się z werandy, a Mila zażądała stanowczo, ciągnąc ojca za spodnie:

- Powiedz mamie, ze nie ma pława nas bić!

- A to dlaczego? - zainteresowała się Oleńka złowieszczo.

- Dziadek mówił, ze lekaz ma lecyć, a nie się zmęcać! - wypaliła córka.

- Co, przepraszam? - Oleńka znieruchomiała.

- Bicie to jest zmęcanie!

- Ro... rozumiem - Oleńka pośpiesznie skinęła głową i wpadła jak burza do domu.

Zaraz za nią zrejterował z placu boju Andrzej. Dopie­ro w kuchni padli oboje na krzesła i zaczęli się śmiać.

 

 

Andrzej raz jeszcze dokładnie przestudiował projekt umowy, który przefaksował mu Radek Wojnar - znajomy prawnik - przejrzał dokumentację budynku, westchnął, pomyślaw­szy o kosztach, ale uznał, że gra jest warta świecz­ki. Telefonicznie umówił się na spotkanie z Radkiem, scho­wał papiery do teczki i poszedł na górę.

Oleńka spoczywała w ogromnym łożu wsparta wygod­nie o wysoko ułożone poduszki i z zainteresowaniem prze­glądała jakieś czasopismo, zakreślając w nim coś od czasu do czasu. Andrzej zerknął na tytuł. No, oczywiście. Ogrodnicze. Od chwili, kiedy Marta wmówiła jej, że najlepsze są warzy­wa z własnej uprawy, z uporem zakładała ogródek warzyw­ny. Bez żalu oddał jej na ten cel kawałek łąki przy basenie, ogrodził żywopłotem, by wszędobylskie dzieci nie wtykały tam nosa i z zadowoleniem przyglądał się, jak realizuje swoje zamiary. Przynaj­mniej nie musiał się martwić, że zrobi sobie krzywdę. Kłopoty kochały jego żonę i wolał nie ryzykować.

- Wojnar dogadał się wreszcie z parafią - powiedział, zdejmując koszulę. - Jutro finali­zujemy umowę.

Oleńka odłożyła czasopismo i przyjrzała się z uwa­gą mężowi. Wciąż zdumiewało ją, jak bardzo się zmienił w ciągu tych kilku lat. Zniknął gdzieś tamten zamknięty w sobie Rambo. Na jego miejscu pojawił się otwarty, cie­szący się życiem mężczyzna, który chętnie opowiadał jej o swoich planach, a czasami nawet zasięgał rady. Kiedy wi­działa, jak zajmował się dziećmi, serce w niej rosło z dumy. Może i były piękniejsze i mądrzejsze od niej kobiety, ale to ona dała mu rodzinę. A on dotrzymał obietnicy - miała kochającego męża, dzieci i własny gabinet, który wcale nieźle prosperował.

- Czegoś się tak uparł na ten Sosnowy Dworek? - jej spojrzenie mimo woli przylgnęło do nagiego torsu Andrzeja.

- To nie ja. Nika Wojnarowa zakłada fundację, która ma pomagać samotnym matkom i szukała lokalu - wyjaśnił, zdejmując spodnie. - Upatrzyła sobie Sosnowy Dworek, a ponieważ RAFA potrzebuje świetlicy dla podopiecznych, zaproponowała mi spółkę. Obejrzeliśmy wspólnie budynek i stwierdziłem, że mi odpowiada. Tam są dwa wejścia i dużo miejsca w środku. Tylko coś mi się zdaje, że najpierw trzeba będzie włożyć kupę pieniędzy w remont. Dobrze, że Radek ma już pozwolenie od konserwatora zabytków.

- Rozmawiałeś z Martą?

Wśród przyjaciół Artymowiczów utarł się zwyczaj, że wszelkie poważniejsze decyzje czy inwestycje konsultowa­no z Martą. Choć głośno się śmiała, że nie ma o tym zie­lonego pojęcia, jej opinie, a może przeczucia, dziwnie się sprawdzały. Jedna tylko Weronika Wojna­rowa twierdziła z uporem, że rozum i wiedza znaczą więcej niż przeczucia i pokpiwała z włas­nego męża, że niedługo zacznie ustalać z Martą, jaką koszulę ma założyć na ważne spotkanie.

- Rozmawiałem i mam jej błogosławieństwo - Andrzej uśmiechnął się z rozbawieniem, bo w oczach Oleńki błysnę­ła wyraźna ulga. - Malutkiej bardzo podoba się pomysł, żeby ktoś wreszcie zajął się tym dworkiem. Uważa, że mamy zbyt mało zabytków, by pozwalać sobie na ich marnotrawienie... No, Wojnar musiał chyba użyć całej swojej elokwencji i spo­ro gotówki, żeby parafia zgodziła się na wynajem.

- Myślałam, że to kupujecie? - zdziwiła się Oleńka.

- Zapomnij, moja śliczna - Andrzej ruszył do łazien­ki. - Nasi duszpasterze to urodzeni biznesmeni. Zgodzili się wydzierżawić nam budynek na dziesięć lat pod warunkiem, że go wyremontujemy. Podejrzewam, że trochę przeraża ich sąsiedztwo ludzi upadłych - zaakcen­tował z lekką ironią.

- To co to za interes?

- Zobaczymy - Andrzej wzruszył ramionami. - Jed­no, co wiem, to fakt, że Weronika się uparła na dworek, a kochający małżonek postanowił spełnić jej kaprys za wszelką cenę.

- Nie bądź złośliwy - Oleńka rzuciła w niego czaso­pismem. - Jesteś taki sam. I ty, i Michał...

- Ja? - uniósł brwi. - Czyżbyś uważała, że spełniam twoje zachcianki?

- A nie?

- Nic podobnego, czupurze. Ja tylko dbam o własną wygodę. Lubię spokój i umiem kalkulować, co mi się bar­dziej opłaca.

Oleńka prychnęła pogardliwie i rzuciła mu wyniosłe spojrzenie.

- Idź lepiej do tej łazienki, zanim mnie rozzłościsz.

-...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin