Zysk Gra W Kosci E-book.pdf

(112 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Prolog
Poruszali się bezszelestnie, jak duchy. Najwyższy spośród nich,
przywódca, dawał im znaki. Uniesione ramię, dłoń otwarta. Stają.
Delikatnie i powoli zamyka dłoń. Ruszają cicho. Odsuwają się je-
den od drugiego, z szeregu tworząc ludzki łuk. Klucząc między
drzewami, zbliżają się do granicy lasu. Jednocześnie nie tracą
z oczu dłoni przywódcy. Gdy ten nagle wyprostowuje palce, za-
trzymują się w miejscu. Chowa palce, znikają za drzewami.
Nic, cisza, ani trzasku gałązki. Krzyk skowronka. Bezmyślna
galopada chmur.
Na co on czeka? Przecież widzą swoje ofi ary. Czują ich bezbron-
ność. Mogliby wyjść z lasu, przydusić i… Ach! Byłoby po wszyst-
kim. Jeden z obserwowanych idzie właśnie w ich stronę. Wstrzy-
mują oddech. Skrzyżowane palce zabraniają im go tknąć. Dwa-
dzieścia par oczu śledzi każdy jego ruch, dwadzieścia par uszu
słyszy strumień moczu ściekający po korze. I coś jeszcze: odcho-
dząc, pogwizduje pod nosem. Już wrócił do tamtych. Właśnie kła-
dzie się na trawie. Przywódca bez pośpiechu zwij a dłoń w pięść.
Wysuwa mały palec do góry. I wskazujący do góry. Wkłada je
do ust. Oblizuje. Gdy odwraca się do swych ludzi, już widzą na
9
838212277.048.png 838212277.058.png 838212277.069.png 838212277.075.png 838212277.001.png 838212277.002.png 838212277.003.png 838212277.004.png 838212277.005.png 838212277.006.png 838212277.007.png 838212277.008.png 838212277.009.png 838212277.010.png 838212277.011.png
 
jego ustach krew, której tak pragnie się napić. Wskazuje na jedną
z ofi ar — mężczyznę stojącego tyłem.
Nawet się nie bronił. Tylko ramionami osłonił twarz, widać bał
się ciosów. Bał się bólu. Nie, ich się chyba nie lękał, bo nie zamy-
kał oczu. Więc oni zatrzymali się nad nim na chwilę. Jakoś tak
dziwnie zabij ać, gdy ofi ara patrzy z bliska. Wyczuł ich zawahanie,
zaczął do nich mówić, szybko, błagalnie. Czego chciał? A czego
mógł chcieć?! Pewnie prosił o litość we wszystkich językach. Na
szczęście nie rozumieli żadnego. Przywódca uniósł w górę oby-
dwa ramiona i napawał się tą chwilą. Och, on zawsze nurza się
w strachu ofi ary! Może w wyobraźni już robi sobie piszczałkę
z jego kości? Nic go tak nie podnieca jak woń śmiertelnego potu,
którą wydziela człowiek widzący zbliżającą się śmierć. Zaraz bę-
dzie chciał sam przegryźć ofi erze tętnicę, zbliżyć na chwilę twarz
do jego twarzy. Odsuwają się, posłusznie robią mu miejsce. Po-
chyla się nad nim. Dłonią odciąga mu głowę do tyłu. I nagle, nie-
spodziewanie mężczyzna zaczyna mówić w ich języku, charczy
głosem z trudem dobywającym się z naciągniętej krtani:
— Chcesz zabrać mi życie? Ono nie należy do mnie… Sam
oddaję je memu Panu z radością! Ty weź moje ciało, krew… Uwol-
nij duszę z ziemskich kości!
Przywódca odskoczył od niego jak oparzony. Tylko nie to!
Ofi ara prosząca o śmierć to zniewaga dla oprawcy. Nie tknie go.
Trzy ruchy dłoni i jego ludzie wiedzieli, jak z nim skończyć.
838212277.012.png 838212277.013.png 838212277.014.png 838212277.015.png 838212277.016.png 838212277.017.png 838212277.018.png 838212277.019.png 838212277.020.png 838212277.021.png 838212277.022.png 838212277.023.png 838212277.024.png 838212277.025.png 838212277.026.png
 
I
Lato 997 r.
Cesarski obóz wojenny
pod Arneburgiem,
Stara Marchia
— Jak może smakować śmierć? — spytał O o, stojąc twarzą
w twarz ze zwierciadłem.
— A jakie to ma znaczenie, skoro ten, którego dotyka, już
o tym nie opowie? — Gerbert powiedział to cicho, ale w jego gło-
sie brzmiała twarda nuta.
O o widział odbicie twarzy mistrza w lustrze. Ze zdumie-
niem dostrzegł na niej niechętny grymas.
— Sądziłem, że go lubiłeś. — Przyjrzał się swoim brwiom,
uniesionym w górę, niemiło zaskoczonym.
— Nie. Nie lubiłem. Drażnił mnie jego pesymizm, wieczne
niezdecydowanie. Miał na twarzy wypisaną porażkę, pochylone
plecy czyniły go przegranym, starszym, niż był w istocie! Jak
każdy eremita, ciągnął za sobą woń stęchlizny, nieświeżych szat
i — wybacz, mój drogi — był zdecydowanie niedouczony! Od
jego septem artes liberales wionęło prowincją. Chwała Boga, i wiesz
o tym dobrze, O onie, nie w tym, by swą nieudolność w postępo-
waniu skryć w pustelni, lecz by przezwyciężyć lęk przed światem
i kształtować go ku uciesze Pana! Gdyby zamiast chować głowę
pod mniszym kapturem i odgniatać kolana na kamiennych po-
sadzkach Awentynu, uważniej czytał Arystotelesa, większą z tego
odnieślibyśmy korzyść — ty, ja i Pan Najwyższy przy nas!
11
838212277.027.png 838212277.028.png 838212277.029.png 838212277.030.png 838212277.031.png 838212277.032.png 838212277.033.png 838212277.034.png 838212277.035.png 838212277.036.png 838212277.037.png 838212277.038.png 838212277.039.png 838212277.040.png 838212277.041.png
 
Na jasną twarz O ona wystąpił rumieniec. Jednym zwinnym
susem znalazł się przy stole.
— Awentynu nie tykaj! To moja święta przystań na kapryś-
nych wodach Rzymu! Tam, gdzie się obrócisz, słychać słodką
mowę grecką: Santa Maria in Cosmedin, San Georgio in Velabro,
San Saba!… Ach! — Opadł na swoje wielkie, rzeźbione krzesło.
— Ty uwielbiasz wszystko, co greckie, mój chłopcze, a ja tylko
Arystotelesa… — głos Gerberta złagodniał, gdy podsuwał O o-
nowi puchar z winem. Kiedy byli sami, jak teraz, Gerbert czasami
pozwalał sobie na poufałość.
— Czyżby? — w głosie O ona zabrzmiała przekora, w którą
schwytał swój niedawny gniew. Przytrzymał na chwilę dłoń mi-
strza na pucharze i spojrzał na niego kpiąco.
Gerbert puścił czarę i skłonił głowę.
Na moment zapanowała cisza, przerywana jedynie odgłosami
płynącymi z głębi obozowiska. Gdzieś na jego krańcach zachryp-
nięty głos próbował intonować saską pieśń bojową, lecz szybko
i gwałtownie został uciszony. Pieśń zaczynała się od słów: „Niech
prowadzą nas bogi” i choć brzmiała tak mocno, iż nawet umarli
mogli powstawać z pola bitwy, to jednak była co najmniej niesto-
sowna w pełnym biskupów obozie pod Arneburgiem.
— Wracając do sprawy Adalberta — podjął przerwaną roz-
mowę Gerbert. — Dwukrotnie złamał prawo kanoniczne, opusz-
czając swoje biskupstwo w Pradze. Tego nie da się usprawiedli-
wić. Biskup, który nie potrafi nawiązać więzi ze swoją owczarnią?
Przecież jest pomazańcem Bożym! Musisz przyznać, że to kary-
godne! W jakim świetle stawia to jego zwierzchników, tych, któ-
rzy go ordynowali? Arcybiskup moguncki Willigis, jego bezpo-
średni przełożony, nie raz najadł się przez niego wstydu. Mniejsza
zresztą z Willigisem, nie o niego nam chodzi, lecz o ciebie! Wła-
dza, mój złoty chłopcze, musi zawsze okazywać się nieomylną,
nawet jeżeli popełnia drobne, właściwe ludzkiej naturze błędy.
Błędy pozostają na dole, a u szczytu władzy jesteś ty i Chrystus.
I musisz być nieskazitelny jak On.
O o skubał w zamyśleniu purpurowe frędzle kobierca, któ-
rym wysłane było jego krzesło. Czuł, że Gerbert ma rację, chociaż
12
838212277.042.png 838212277.043.png 838212277.044.png 838212277.045.png 838212277.046.png 838212277.047.png 838212277.049.png 838212277.050.png 838212277.051.png 838212277.052.png 838212277.053.png 838212277.054.png 838212277.055.png 838212277.056.png 838212277.057.png
 
rozmij a się z prawdą. Zresztą — przez chwilę łagodnie wytłu-
maczył swego nauczyciela — Gerbert jest uczonym, genialnym
teoretykiem, ale pewne niuanse ducha są mu obce. Może ma ra-
cję, ostro punktując zachowanie biskupa w świetle kanonicznego
prawa, ale mij a się z duchową prawdą o nim.
Ta właśnie prawda biła ze spotkania O ona z Adalbertem
przed niespełna rokiem w Moguncji. Adalbert był wówczas świeżo
po wyroku synodu papieskiego, który choć zgodnie z prawem na-
kazywał mu powrót do praskiej diecezji, zostawił jednak furtkę,
nikłe i okrutne światło wskazujące inną drogę. „Jeżeli owieczki
twej owczarni, diecezji, którą ci w imię Boże powierzyliśmy, nie
zechcą twego powrotu na biskupi stolec, możesz w zgodzie z pra-
wem świętego Kościoła udać się na misje do pogan, do ludów
barbarzyńskich nie znających imienia Pana naszego, by nieść im
światło Ewangelii Chrystusowej, chrzest i krzyż święty. Amen”.
Adalbert uczepił się tego wyroku, tej wizji siebie niosącego
słowo Boże do ludów żyjących w grzechu pogaństwa i z dnia na
dzień, na oczach O ona, zapalał się w nim żar misyjny.
Jesień, chłodne i wilgotne wieczory w Moguncji, ogień roz-
grzewający kolana, wino rozświetlające głowy, w niejedną noc
rozmawiali do świtu! Sami, służba dawno posnęła. Adalbert mu
usługiwał, przynosił koc, uzupełniał kielich, a on sam, O o, szes-
nastoletni cesarz, czuł jednocześnie zawstydzenie i słodycz, że
ten, od którego biła łuna świątobliwości, którego poważała jego
matka Teofano, usługiwał mu niczym najniższy ze sług. Adalbert,
szanowany przez świątobliwego opata Nila i świątobliwego opata
Leona, o którym nawet surowy pustelnik Romuald mówił z sza-
cunkiem, ten sam Adalbert siedział na gołej posadzce u jego stóp,
lekceważąc swą biskupią godność, i opowiadał o cieniu, przez jaki
trzeba przejść w drodze do Królestwa Niebieskiego. Och, jak do-
brze się wówczas rozumieli!
Cienie, wiecznie cienie! Ledwie co przyszła wiadomość o bun-
cie rzymian. Niewdzięcznicy! Przecież zlecił budowę najwspa-
nialszego ze swych pałaców właśnie tam, na Palatynie! Nad ni-
czym innym tak nie pracuje, jak nad przywróceniem zamarłej
świetność tego miasta, a oni…
13
838212277.059.png 838212277.060.png 838212277.061.png 838212277.062.png 838212277.063.png 838212277.064.png 838212277.065.png 838212277.066.png 838212277.067.png 838212277.068.png 838212277.070.png 838212277.071.png 838212277.072.png 838212277.073.png 838212277.074.png
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin