Henryk Sienkiewicz - Z kurzem krwi bratniej.pdf

(75 KB) Pobierz
Henryk Sienkiewicz
Z KURZEM KRWI BRATNIEJ...
Ksiądz Kamiński, za młodych lat żołnierz i kawaler wielkiej fantazji, siedział pod starość w
Uszycy i parafię restaurował. Ale że kościół był w zgliszczach, a parafian brakło, zajeżdżał ów
proboszcz bez owieczek do Chreptiowa i po całych tygodniach tam przesiadując rycerstwo
pobożnymi naukami budował.
Wysłuchawszy więc z uwagą opowieści pana Muszalskiego, w kilka wieczorów później tak
ozwał się do zgromadzonych:
— Lubiłem ja zawsze słuchać takowych opowiadań, w których żałosne przygody szczęśliwy
swój koniec mają, gdyż widoczna z nich, że kogo boża ręka piastuje, tego z łowczych obieży wyzuć
każdego czasu potrafi i choćby z Krymu pod spokojny dach zaprowadzi.
Dlatego niech każdy z waściów raz na zawsze to sobie zakonotuje, iż dla Pana Boga nie
masz nic niepodobnego, i niechże w najcięższych nawet terminach ufności w Jego miłosierdzie nie
traci.
Ot, co jest!
Chwali się to panu Muszalskiemu, że prostego człeka braterską miłością pokochał. Przykład
tego dał nam sam Zbawiciel, który z królewskiej krwi pochodząc, przecie prostaków kochał, wielu
z nich apostołami mianował i do promocji im dopomógł, tak że owi teraz w senacie niebieskim
zasiadają.
Lecz co inszego jest miłość prywatna, a co inszego generalna jednej nacji ku drugiej, którą
to generalną Pan nasz Zbawiciel nie mniej pilnie obserwować nakazał. A gdzie ona? Kiedy, człeku,
rozglądniesz się po świecie, to taka wszędy zawziętość w sercach, jakoby ludzie diabelskich, nie
boskich przykazań słuchali.
— Mój jegomość — odrzekł pan Zagłoba — trudno nas przeko- nasz, abyśmy Turczyna,
Tatara lub innych barbarów miłować mieli, którymi i sam Pan Bóg zgoła brzydzić się musi.
— Do tego ja waści nie namawiam, jeno to utrzymuję, że dzieci eiusdem matris kochać się
powinny, a owóż zamiast tego od chmielnicczyzny, czyli od trzydziestu lat, wszystkie te kraje z
krwi nie osychają.
— A z czyjej winy?
— Kto się pierwszy do niej przyzna, temu pierwszemu Bóg ją odpuści.
— Jegomość dziś szatki duchowne nosisz, a za młodu bijałeś rebelizantów, jakośmy
słyszeli, wcale niezgorzej...
— Bijałem, bom był powinien jako żołnierz, i nie to mój grzech, ale to, żem ich przy tym
jako zarazy nienawidził. Miałem swoje prywatne racje, o których nie będę wspominał, bo to dawne
czasy i rany owe zaschły. W tym się kajam, żem nad powinność czynił. Miałem pod swoją
komendą sto ludzi z chorągwi pana Niewodowskiego i często luzem chodząc z nimim palił, ścinał,
wieszał... Waszmościowie wiecie, jakie to były czasy. Palili i ścinali Tatarzy, przez Chmiela na
pomoc wezwani, paliliśmy i ścinali my. Kozactwo też wodę a ziemię tylko wszędy zostawiało,
gorszych jeszcze dopuszczając się od nas i od Tatarów okrucieństw. Nie masz nic straszniejszego
nad wojnę domową... Co to były za czasy, tego nikt nie wypowie, dość że my i oni byliśmy do
psów wściekłych niż do ludzi podobniejsi... Raz dano znać do naszej komendy, że hultajstwo pana
Rusieckiego w jego fortalicji oblega. Posłano mnie z moimi ludźmi na ratunek. Przyszedłem za
późno. Fortalicja była już z ziemią zrównana. Napadłem jednak na chłopstwo pijane i znacznie
wyciąłem, część się tylko w zbożu zataiła; tych kazałem żywcem brać, by ich dla przykładu
obwiesić. Ale gdzie? Łatwiej było zamierzyć, niż dokonać: w całej wsi nie zostało ani jednego
budynku, ani jednego drzewa, nawet hryćkowe grusze na miedzach samotnie stojące były
pościnane. Nie miałem czasu szubienicy stawiać; lasu też, jako to w kraju stepowym, nigdzie w
pobliżu. Co robić? Biorę ja moich jeńców i idę. Już też przecie znajdę gdzie jaki dębczak rosochaty.
Idę milę, idę dwie — step i step, choć kulą potoczyć. Trafiamy wreszcie na ślady jakiejś wioski,
było to pod wieczór; patrzę, oglądam się: tu i ówdzie kupa węgli, a zresztą siwy popiół; znowu nic!
Na wzgórku maluchnym krzyż przecie został, duży, dębowy, niedawno widać uczyniony, bo
drzewo nic jeszcze nie sczerniało i świeciło się przy zorzy, jakoby z ognia. Chrystus był na nim z
blachy wycięty i tak właśnie pomalowany, że dopiero z boku zaszedłszy i cienkość blachy widząc
poznałeś, iż nie prawdziwe ciało wisi; ale z przodu twarz miał jakoby żywą, od boleści jeno nieco
przybladłą, i cierniową koronę, i oczy do góry podniesione z okrutnym smutkiem i żałością. Gdym
tedy ujrzał ów krzyż, mignęła mi przez głowę myśl: „Ot drzewo, inszego nie masz” — alem się
zaraz zląkł. W imię Ojca i Syna! Na krzyżu ich nie będę wieszał! Ale rozumiałem, że ucieszę oczy
Chrystusowe, gdy w jego obliczności każę tych, którzy tyle krwi niewinnej przelali, pościnać, i
mówię tak:
— Panie miły, niechże Ci się zdaje, że to owi Żydowinowie, którzy Ciebie na krzyż
przybili, bo ci od nich nie lepsi.
Wtem kazałem ich po jednemu porywać, na mogiłkę pod krzyż podprowadzać i ścinać. Byli
między nimi starzy, siwi chłopi i pacholęta. Pierwszy tedy, którego przyprowadzono, mówi:
— Przez mękę Pańską, przez tego Chrystusa, pomiłuj, panie! A ja na to:
— Po szyi go! Dragon ciął i ściął... Przyprowadzono drugiego, ten to samo:
— Przez tego Chrystusa miłosiernego, pomiłuj! A ja znów:
— Po szyi go!
To samo z trzecim, czwartym, piątym; było ich czternastu, a każdy mnie przez Chrystusa
zaklinał... Już i zorze zgasły, gdyśmy skończyli. Kazałem ich położyć kręgiem koło stóp krzyża...
Głupi! Myślałem, że tym widokiem Syna Jedynego udelektuję, oni zaś ruchali czas jakiś to rękami,
to nogami, czasem rzucił się który jako ryba z wody wyjęta, ale krótko tego było; niebawem wigor
opuścił ich ciała i leżeli wianuszkiem cicho.
Że to już ciemność uczyniła się zupełna, postanowiłem zostać na nocleg, chociaż ognisk nie
było z czego rozpalić. Noc Bóg dał ciepłą, więc moi ludzie radzi pokładli się na derach, ja zaś
poszedłem sobie jeszcze pod krzyż, u nóżek Chrystusowych zwyczajne pacierze odmówić i
miłosierdziu Jego się polecić. A myślałem, że modlitwa moja tym wdzięczniej zostanie przyjęta, że
mi dzień zeszedł w pracy i w takich uczynkach, które za zasługę sobie poczytywałem. Często się
utrudzonemu żołnierzowi przytrafia, że począwszy wieczorne pacierze, uśnie. Trafiło się to i mnie.
Dragoni widząc, jakom klęczał z głową opartą o krzyż, rozumieli, żem się w pobożnych
rozmyślaniach zatopił, i żaden mi ich przerywać nie chciał; moje oczy zaś zaraz się przymknęły i
sen dziwny zeszedł na mnie od tego krzyża. Nie powiem, że miałem widzenie, bom go i był, i
jestem niegodzien, ale śpiąc twardo, widziałem jakoby na jawie całą mękę Pańską... Na widok tedy
opresji Baranka niewinnego skruszało we mnie serce, śluzy puściły mi się z oczu i żałość zdjęła
mnie niezmierna.
— Panie — mówię — mam oto garść dobrych pachołków: chceszli wiedzieć, co nasza
jazda, skiń jeno głową, a ja tych takich synów, twoich katów, w mig na szablach rozniosę.
Ledwiem to rzekł, znikło mi wszystko z oczu, został tylko sam krzyż, a na nim Chrystus
krwawymi łzami płaczący... Obejmuję ja więc podnóżek drzewa świętego i też ślocham. Jak to
długo trwało, nie wiem, ale po pewnym czasie, uspokoiwszy się nieco, znów rzeknę:
— Panie, Panie! przecz żeś wśród zatwardziałych Żydowinów naukę Twoją świętą
opowiadał? Żebyś był z Palestyny do naszej Rzeczypospolitej przyszedł, pewnie nie bylibyśmy Cię
na krzyż przybijali, ale wdzięcznie przyjęli, wszelakim dobrem obdarzyli i indygenat Ci dali dla
tym większego Twojej boskiej chwały pomnożenia. Czemuś tak nie uczynił, o Panie?
Rzekłszy, podniosłem oczy ku górze (we śnie to zawsze było, pamiętajcie, acaństwo) i cóż
widzę? Oto Pan nasz spogląda na mnie surowie, brwi marszczy i nagle wielkim głosem tak
odrzecze:
— Tanie teraz wasze szlachectwo, bo je czasów wojny szwedzkiej każdy łyk mógł kupić;
ale mniejsza z tym! Warciście siebie wzajem i wy, i hultajstwo, a jedni i drudzy gorsiście od
Żydowinów, bo wy mnie tu co dzień na krzyż przybijacie... Zalim to nie nakazał miłości nawet dla
nieprzyjaciół i przebaczania win, a wy, jakoby wściekłe zwierza, wnętrzności targacie sobie
wzajem. Na co ja patrząc mękę nieznośną cierpię. Ty zaś sam, któryś mnie chciał odbijać, a potem
do Rzeczypospolitej zapraszał, cóżeś uczynił? Oto trupy tu naokół krzyża mego leżą i krew
obryzgała mu podnóże, a przecie byli między nimi niewinni, pacholęta młode albo ludzie
zaślepieni, którzy rozgarnięcia nijakiego nie mając za innymi jako głupie owce poszli. Miałżeś nad
nimi miłosierdzie, sądziłżeś ich przed śmiercią? Nie! Kazałeś ich wszystkich pościnać i jeszcześ
myślał, że mnie tym ucieszysz. Zaprawdę, co inszego jest karcić i karać, tak jako ojciec syna karze,
tak jako starszy brat młodszego karci, a co inszego mścić się, sądu nie dawać, miary w karaniu i
okrucieństwie nie znać. Do tego już doszło, że na tej ziemi wilcy miłosierniejsi od ludzi, że tu trawy
krwawą rosą się pocą, wichry nie wieją, ale wyją, rzeki łzami płyną i ludzie do śmierci ręce
wyciągają mówiąc: „Ucieczko nasza!...”
— Panie! — zawołałem — zali oni lepsi od nas? Kto największe okrucieństwa czynił? Kto
pogan sprowadzał?...
— Miłujcie ich nawet karząc — odrzekł Pan — a wówczas bielmo spadnie z ich oczu,
zatwardziałość ustąpi z serc i miłosierdzie moje będzie nad wami. Inaczej przyjdzie nawała tatarska
i łyka nałoży wam i im — i nieprzyjacielowi będziecie musieli służyć w umartwieniu, w pogardzie,
we łzach, aż do dnia, w którym pokochacie się wspólnie. Jeśli zaś miarę w zawziętości
przebierzecie, tedy nie będzie ani dla jednych, ani dla drugich zmiłowania i poganin posiędzie tę
ziemię na wieki wieków!
Struchlałem słuchając takowych zapowiedzi i długi czas słowa nie mogłem przemówić,
dopiero rzuciwszy się na twarz, pytałem:
— Panie, co ja mam czynić, aby grzechy moje zmazać? Na to Pan rzekł:
— Idź, powtarzaj słowa moje, głoś miłość!
Po tej odpowiedzi sny moje znikły. Że to noc latem krótka, obudziłem się już o brzasku i
cały rosą okryty. Spojrzę: głowy wiankiem około krzyża leżą, jeno już posiniałe. Dziwna rzecz,
wczoraj radował mnie ten widok, dziś zgroza mnie chwyciła, zwłaszcza na widok głowy jednego
pacholęcia lat może siedemnastu, które nad miarę było piękne. Kazałem żołnierzom pogrześć
przystojnie ciała pod tym samym krzyżem i odtąd — byłem już nie ten.
Z początku, bywało, myślałem sobie: sen mara! Ale przecie tkwił on mi w pamięci i jakoby
jestestwo całe coraz bardziej ogarniał. Nie śmiałem suponować, żeby sam Pan ze mną gadał, bo —
jakom już rzekł — nie czułem się godnym, ale mogło być to, że sumienie, które się było czasu
wojny przytaiło w duszy jako Tatar w trawach, teraz ozwało się nagle wolę mi boską oznajmując.
Poszedłem do spowiedzi:
ksiądz potwierdził to mniemanie. „Jawna (powiada) wola i przestroga boża, słuchaj ich, bo
będzie z tobą źle”.
Odtąd począłem głosić miłość.
Ale towarzystwo i oficyjerowie śmieli mi się w oczy. „A coś to (prawią) ksiądz, żebyś nam
nauki dawał? Małoż to owi psubratowie dyzgustów Bogu naczynili, mało napalili kościołów, mało
nahańbili krzyżów? Mamy się za to w nich kochać?” Słowem, nikt mnie nie słuchał.
Więc po beresteckiej wdziałem te oto szatki duchowne, aby z większą powagą słowo i wolę
bożą ogłaszać.
Od dwudziestu przeszło lat czynię to bez spoczynku. Już mi włosy pobielały... Bóg
miłościw nie ukarze mnie za to, że głos mój był dotychczas głosem wołającego na puszczy.
Mości panowie, miłujcie nieprzyjaciół waszych, karzcie ich, jako ojciec karze, karecie, jako
brat starszy karci, inaczej górze im, ale górze i wam, górze całej Rzeczypospolitej!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin