Jedynym wyjściem jest śmierć.pdf

(818 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
tytuł: "Jedynym wyjściem jest śmierć"
autor:alistair Maclean
drobna korekta: dunder@poczta.fm
Zakład Nagrań i Wydawnictw Związku
Niewidomych
Warszawa 1996
Przełożył Robert Ginalski
Tłoczono pismem punktowym dla niewidomych w
Drukarni Zakładu
Nagrań i Wydawnictw Zn,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9.
Przedruk z wydawnictwa
"Krajowa Agencja Wydawnicza", Szczecin 1988
Pisała K. Kruk
Korekty dokonali: K. Markiewicz i St. Makowski
* * *
843828693.002.png
Rozdział 1
Harlow siedział na poboczu toru wyścigowego.
Długie włosy, powiewające na lekkim wietrze
ożywiającym ten upalny, bezchmurny dzień,
przesłaniały mu twarz, a jego dłonie, ściskające złoty
kask, jak gdyby próbowały go zmiażdżyć, drżały
nieopanowanie. Całym ciałem kierowcy co chwila
wstrząsały gwałtowne dreszcze. Samochód, z którego
Harlow cudem jakimś wyleciał bez większych
obrażeń tuż przed wywrotką, przedziwnym
zrządzeniem losu wylądował na dachu we własnym
boksie Coronado. Koła wozu obracały się jeszcze
leniwie, a z silnika, spowitego w pianę z gaśnic,
wydobywały się smugi dymu - widać było, że
niebezpieczeństwo wybuchu zbiorników paliwa
zostało zażegnane. Alexis Dunnet, który pierwszy
dopadł Harlowa, stwierdził, że ten nie patrzy na swój
bolid, lecz niczym w transie wpatruje się w oddalony
o jakieś dwieście metrów punkt na torze, gdzie
martwy już człowiek nazwiskiem Isaac Jethou
dopalał się w białych płomieniach stosu
pogrzebowego, będącego niegdyś jego samochodem
wyścigowym Formuły I. Z płonącego wraka
ulatywało dziwnie mało dymu, prawdopodobnie na
skutek olbrzymich ilości ciepła wydzielanego przez
rozżarzone felgi ze stopu magnezu. Od czasu do
czasu, kiedy porywy wiatru rozsuwały niebotyczną
zasłonę płomieni, można było dostrzec Jethou,
siedzącego sztywno w fotelu, który na pierwszy rzut
843828693.003.png
oka był jedyną ocalałą częścią pozostałą ze
zmiażdżonej, bezkształtnej masy pogiętej stali. A
ściślej mówiąc, Dunnet zdawał sobie sprawę, że to
Jethou, chociaż widział jedynie sczerniałe,
straszliwie zwęglone szczątki czegoś, co kiedyś było
człowiekiem. Tysiące widzów siedzących na
trybunach i po obu stronach toru zamarły, z
niedowierzaniem i przerażeniem wpatrując się w
płonący samochód. Dziewięć pojazdów zatrzymało
się już w pobliżu boksów - niektórzy kierowcy
wysiedli i stali obok swoich maszyn - a silniki
pozostałych zgasły, kiedy komisarze toru przerwali
wyścig, rozpaczliwie wymachując flagami. Zamilkły
megafony, ucichł też zawodzący jęk syreny karetki
pogotowia, która z piskiem opon wyhamowała w
bezpiecznej odległości od samochodu Jethou.
Migające światła karetki zapadły się w nicość na tle
oślepiającego blasku. Ratownicy w azbestowych
kombinezonach ochronnych, obsługujący
gigantyczne gaśnice na kółkach lub uzbrojeni w
łomy i siekiery, z powodów wymykających się
wszelkiej logice desperacko usiłowali przedostać się
w pobliże samochodu, by wydobyć zwęglone ciało,
lecz niesłabnąca intensywność płomieni kpiła sobie z
ich desperacji. Wysiłki ratowników były równie
bezowocne, co obecność karetki zbędna. Dla Jethou
nie było już na tym świecie pomocy ni nadziei.
Dunnet odwrócił wzrok i spojrzał w dół, na siedzącą
obok niego postać w kombinezonie. Ręce ściskające
złoty kask nadal drżały, oczy zaś, nadal wpatrzone w
843828693.004.png
słup płomieni całkowicie zasłaniających już
samochód Isaaka Jethou, przypominały oczy orła,
który stracił wzrok. Dunnet wyciągnął rękę i
łagodnie potrząsnął Harlowa za ramię, lecz ten nie
zareagował. Dunnet spytał go, czy nie jest ranny,
ponieważ twarz i roztrzęsione ręce kierowcy były
zalane krwią: katapultując w ostatniej chwili, nim
jego wóz stanął na dachu i zatrzymał się we własnym
boksie Coronado, przekoziołkował przynajmniej z
sześć razy. Harlow drgnął i spojrzał na Dunneta,
mrugając niczym człowiek otrząsający się z sennych
majaków, po czym potrząsnął głową. Dwaj
sanitariusze z noszami wyskoczyli z karetki i puścili
się biegiem w ich kierunku, lecz Harlow o własnych
siłach, jeśli nie liczyć Dunneta, który trzymał go pod
ramię, wstał chwiejnie i odprawił ich ruchem ręki.
Nie protestował jednak przeciwko skromnej pomocy
ze strony Dunneta i obaj ruszyli powoli ku boksom
Coronado - wciąż oszołomiony i otępiały Harlow
oraz Dunnet: wysoki i szczupły, z ciemnymi włosami
z przedziałkiem, cienkim jak kreska czarnym wąsem
i w okularach bez oprawek; wyglądał jak uosobienie
księgowego, choć w paszporcie miał wpisany zawód -
dziennikarz. U wejścia do boksów powitał ich
Macalpine. Ubrany w poplamiony garnitur z
gabardyny, trzymał w ręku gaśnicę. James
Macalpine, właściciel i menadżer stajni wyścigowej
Coronado, był nieco po pięćdziesiątce. Potężnie
zbudowany, o wydatnych szczękach, miał pooraną
głębokimi zmarszczkami twarz pod imponującą
843828693.005.png
grzywą szpakowatych włosów. Za jego plecami
Jacobson - główny mechanik - wraz z dwoma
pomocnikami - rudymi bliźniakami Rafferty,
których wszyscy nie wiadomo czemu nazywali
zawsze Tweedledum i Tweedledee - nadal krzątali się
wokół dymiącego coronado, a jeszcze dalej dwaj inni
ludzie, odziani w białe fartuchy sanitariuszy,
zajmowali się ważniejszymi sprawami: na ziemi,
wciąż ściskając notes i ołówek do zapisywania
międzyczasów, leżała Mary Macalpine -
czarnowłosa, dwudziestodwuletnia córka właściciela
zespołu. Sanitariusze pochylali się nad jej lewą nogą
i rozcinali nogawkę czerwonych jak wino spodni,
które jeszcze przed chwilą były białe. Macalpine ujął
Harlowa pod ramię, specjalnie zasłaniając mu swoją
córkę, i poprowadził go do niewielkiej budki w głębi
boksów. Jak przystało na milionera, Macalpine był
nadzwyczaj zdolny, fachowy i twardy, a przy tym -
co wychodziło na jaw w takich właśnie sytuacjach -
w głębi duszy wrażliwy i subtelny, choć nikt by go o
to nie podejrzewał. W głębi budki stała nieduża
drewniana skrzynia, służąca za przenośny barek.
Większą jej część zajmowała lodówka, zawierająca
kilka butelek piwa i masę napojów orzeźwiających,
przeznaczonych głównie dla mechaników, wiecznie
spragnionych przy pracy pod tym palącym słońcem.
Mroziły się w niej także dwie butelki szampana, gdyż
- na zdrowy rozum - należało oczekiwać, iż człowiek,
który dokonał prawie niemożliwej sztuki,
zdobywając pięć kolejnych Grand Prix, wygra po
843828693.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin