Bezkresne Morze.pdf

(563 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Alistair Maclean
Bezkresne morze
Alistair MacLean o odpowiedzialności pisarza i korzyściach
płynących z sukcesu ........................213
„DlLEAS"
Trzy godziny, panie MacLean, trzy godziny — i żadnej wiadomości o statku
ratowniczym!
Łatwo sobie wyobrazić nasz nastrój. Byliśmy tam tylko my czterej — Eachan, Torry
Mor, stary Grant i ja. Czyśmy rozmawiali? Nie padło ani jedno słowo, nawet
mruknięcie — na stole stała świeża butelka whisky, ale Eachan nie myślał tego dnia
o zarobku.
Siedzieliśmy po prostu jak kołki. Seumas Grant pykał swoją starą brzydką fajkę,
niczego po sobie nie pokazując, a reszta gapiła się w ściany. Słuchaliśmy wycia
wichru i gradu tłukącego wściekle w okna tawerny. Boże, ależ to była noc! I co
najgorsze, mogliśmy tylko czekać. Wesoło było, nie ma co gadać!...
Wszyscyśmy podskoczyli, jak zadzwonił telefon. Eachan podbiegł na zaplecze i po
chwili wrócił cały rozpromieniony. Wystarczyło spojrzeć na jego wielką pyzatą gębę,
żeby spadł nam kamień z serca.
— Stawiam kolejkę, panowie. Dzwonił latarnik z Creag Dearg. „Molly Ann" zdążyła
w samą porę. Parowiec zatonął, ale uratowali załogę.
Popchnął ku nam kieliszki i spojrzał staremu Graniowi prosto w oczy.
— No i co ty na to, Seumas? „Molly Ann" zdążyła,
a Donald Archie i Lachlan są gdzieś koło Scavaig. Może powiesz, że to cud, co,
Seumas?
O, ci dwaj nie przepadali za sobą, mówię panu, panie MacLean. Proszę pamiętać, że
większość z nas stała po stronie Eachana. Stary Seumas Grant był twardym
człowiekiem. Szanowanym, i owszem, ale nikt nie darzył go sympatią i, na Boga, on
też nie darzył nią nikogo oprócz Lachlana i Donalda, swoich synów. Patrzył w nich
jak w obraz. Chowali się bez matki: dał im farmę, dał im kuter, myślał o nich we
śnie i na jawie. Ale był twardym człowiekiem, panie MacLean. Wyniosłym i... jak
to powiedzieć?... odległym. Zamkniętym w sobie.
— To cud, jak się kogoś uratuje w taką noc, Eachan — odparł głuchym głosem.
— Bez udziału Donalda i Lachlana? — naciskał Eachan.
Torry, jak pamiętam, zaczął się wiercić na krześle, a ja odwróciłem wzrok. Niezbyt
nam się to podobało — nie było sprawiedliwe.
— Gruby Neil to niezły szyper — odpowiedział cicho Grant — ale nigdy nie poprowadzi
statku ratowniczego tak jak Lachie — nie czuje morza...
W tej samej chwili otworzyły się z trzaskiem drzwi tawerny, a wiatr prawie wyrwał
je z zawiasów. Do sali wpadł Peter Pocztylion, zamknął za sobą drzwi i stanął
naprzeciwko nas w mokrym sztormiaku. Wystarczyło na niego spojrzeć, by się
domyślić, że stało się coś bardzo złego.
— Statek ratowniczy, Eachan, „Molly Ann"! — zawołał podnieconym tonem. — Wiesz,
gdzie jest?! Mów, człowieku, szybko!
Eachan spojrzał nań ze zdziwieniem.
— Pewnie, że wiem, Peter. Przed chwilą dzwonili. Stoi na kotwicy koło Creag Dearg
i...
— Creag Dearg?! Boże, Boże! — Peter osunął się na krzesło i zapatrzył tępo w ogień.
— Dwadzieścia mil morskich stąd, dwadzieścia mil! Przed chwilą z farmy Tarbert
przejechał lain Chisholm — dotarł tu w cztery mi-
10
nuty tym swoim wielkim samochodem — i mówi, że widział na środku cieśniny prom z
Buidhe sygnalizujący rakietami niebezpieczeństwo! A „Molly Ann" jest w Creag Dearg!
Mój Boże!...
Pokręcił powoli głową.
— Prom? — spytałem głupkowato. — Wielki John postradałby rozum, gdyby wypłynął w
taką pogodę!
— A wszystkie kutry rybackie schroniły się przed sztormem w Loch Torridon! —
dorzucił gorzko Torry.
Zapadło długie milczenie, aż wreszcie stary Grant wstał, ciągle pykając fajkę.
— Wszystkie oprócz mojego, Torry — rzekł, zapinając sztormiak. — Chwała Bogu, że
Donald i Lachie popłynęli do Scavaig, żeby obejrzeć tę nową łajbę. — Przystanął
i rozejrzał się powoli. — Chyba będę potrzebował kilku ludzi do pomocy.
Gapiliśmy się na niego bez słowa, a gdy Eachan przerwał wreszcie ciszę, w jego głosie
brzmiało zdumienie.
— Chcesz powiedzieć, że wypłyniesz tą swoją starą krypą w taki sztorm, Seumas? —
Był wyraźnie wstrząśnięty. — Ma co najmniej czterdzieści lat, a fale w cieśninie
są wysokie jak góry! Rozbiją kuter w drzazgi, nim wyjdziesz z portu, człowieku!
— Lachie by popłynął. — Stary Grant wbił wzrok w ziemię. — To on jest szyprem.
Popłynąłby, i Donald tak samo. Nie zawiodę swoich chłopców.
— To samobójstwo, panie Grant! — zawołałem. — Eachan ma rację: to prawie pewna
śmierć!
— Dla tych biedaków na promie nie ma żadnego prawie. — Stary Grant sięgnął po
zydwestkę i skierował się ku drzwiom. — Może dam sobie radę sam.
Eachan uniósł z trzaskiem klapę szynkwasu.
— Jesteś starym głupcem, Seumasie Grant, i będziesz się smażył w piekle z powodu
swojej przeklętej pychy! — wykrzyknął z gniewem. Odwrócił się i zdjął z półki dwie
butelki brandy. — Mogą się przydać — mruknął i wyszedł na dwór, mamrocząc coś z
okropnym grymasem na twarzy.
11
Trzeba panu wiedzieć, panie MacLean, że „Dileas" — tak się nazywał kuter Seumasa
Granta — był znacznie lepszy, niż go przedstawił Eachan. Kiedy Campbell, szkutnik
z Ardrishaig, budował łódź, brał drewno z samego serca dębu. A stary Grant wzmocnił
kadłub stalowymi wręgami i zainstalował nowoczesny silnik Diesla — chyba gardnera
o mocy czterdziestu czterech koni. Ale i tak kuter nie nadawał się na taką pogodę.
Za falochronem — nigdy pan sobie tego nie wyobrazi ani nie zobaczy, panie MacLean,
nawet w najczarniejszych snach. Było piekielnie zimno, a świszczący wicher niósł
grad i lód, który ciął człowiekowi twarz do kości.
A cieśnina! Nie, to nie do opisania! Morze było straszliwie wzburzone i przypominało
mleko kipiące w garnku w absolutnej ciemności. Nawet dziś ciarki mnie przechodzą,
jak o tym myślę, panie MacLean.
Szliśmy dwie godziny prosto pod wiatr i, na Boga, dostaliśmy nieźle w kość. „Dileas"
unosi się na fali, a później wylatywał w powietrze i lądował z potwornym trzaskiem
po drugiej stronie, zapadając się w wodzie po burty. W chwili upadku słychać było
wściekły warkot śruby mielącej powietrze. Bóg jeden wie, dlaczego „Dileas" nie pękł
na pół — Bóg albo duch Campbella, szkutnika z Ardrishaig.
— Widzicie coś, chłopcy?! — krzyknął ze sterówki stary Grant, którego słowa porwał
wiatr.
— Nic, Seumasie! — ryknął w odpowiedzi Torry. — Zupełnie nic!
Podałem Eachanowi reflektor, stary aldis, i poszedłem na rufę. Seumas Grant stał
spokojnie przy kole, z twarzą zalaną krwią — ogromna grzywiasta fala wybiła okno
sterówki i nie zdążył się odsunąć.
Ale jego starcze oczy były jak zawsze spokojne, pewne, czujne.
— To nie ma sensu, panie Grant! — krzyknąłem. — Tej nocy nie znajdziemy nikogo,
a zresztą nikt nie mógł przeżyć
12
takiej nawałnicy! To beznadziejne — „Dileas" dłużej tego nie wytrzyma! Musimy
wracać!
Wyrzekł kilka słów. Nie dosłyszałem i pochyliłem się ku niemu.
— Zastanawiałem się po prostu, czy Lachie by wrócił — powiedział w zamyśleniu.
Wygramoliłem się ze sterówki i zacząłem przeklinać Seumasa Granta, przeklinać za
straszliwą miłość, jaką żywił do swoich synów, do Donalda Archiego i Lachlana. I
nagle — nagle poczułem, że ogarnia mnie straszny, palący wstyd, i zacząłem
przeklinać samego siebie. Czepiając się nadburcia, ruszyłem powoli w stronę dziobu.
Nim zdążyłem dotrzeć do śródokręcia, usłyszałem piskliwy, podniecony okrzyk
Eachana.
— Tam, Torry, popatrz tam! Trzy rumby z lewa przed dziobem! Tam jest człowiek...
nie, na Boga, dwóch!
Kiedy „Dileas" wspiął się na szczyt następnej fali, popatrzyłem wzdłuż snopu
światła z reflektora. Eachan miał rację. Rzeczywiście, w wodzie szamotały się dwie
ciemne postacie.
Trzema skokami dobiegłem z powrotem do sterówki i pokazałem je ręką Grantowi. Kiwnął
w odpowiedzi głową i zaczął zmieniać kurs. Ach, co to był za sternik, panie MacLean!
Wystarczyłoby obrócić dziób ciut za daleko, a nigdy byśmy się nie wydostali z jednej
z tych głębokich dolin między falami. Ale stary Seumas prowadził kuter bezbłędnie.
I wówczas zdarzył się cud. Właśnie to, panie MacLean — cud. Znaleźliśmy się w oku
huraganu. Proszę pamiętać, że fale były równie wysokie jak przedtem, ale wiatr na
chwilę ustał i zapadła śmiertelna cisza — aż nagle, od strony bakburty, z ciemności
dobiegł ledwo słyszalny rozpaczliwy krzyk.
Torry momentalnie obrócił reflektor, a snop podskakujący w górę i w dół, wydobył
z kształt unoszący się na wodzie w odległości pól
prawie dokładnie przed nami. Z początku wziąłem go po prostu za dryfujące szczątki
rozbitego promu, lecz zaraz zauważyłem, że to prowizoryczna tratwa zbita z kilku
desek i belek. Leżało na niej — nie, na Boga, było do niej przywiązane! — dwoje
dzieci. Ukazywały się tylko chwilami na szczytach fal i natychmiast znikały —
igraszki diabła na rozszalałym morzu. O Boże, Boże! Biedne maleństwa!
— Panie Grant! — ryknąłem staremu Seumasowi do ucha. — Na wprost dziobu jest tratwa
z dwojgiem dzieci!...
Jego oczy były równie spokojne jak zawsze. Spoglądał po prostu przed siebie z
nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
— Nie mogę podnieść jednych i drugich — odpowiedział beznamiętnie, bez cienia
emocji, niech diabli porwą jego kamienne serce! — Gdybyśmy teraz zawrócili, fale
natychmiast by nas zatopiły. Żeby zawrócić, muszę dopłynąć do Seal Point. Czy dzieci
utrzymają się jeszcze przez jakiś czas, jak myślisz, Calum?
— Są na pół martwe — odrzekłem apatycznie. — I nie trzymają się tratwy: są do niej
przywiązane. Zerknął na mnie zmrużonymi oczyma.
— Przywiązane, Calum? Takeś powiedział? — spytał cicho. — Przywiązane?!
Kiwnąłem w milczeniu głową. I wówczas stało się coś dziwnego, panie MacLean, coś
bardzo dziwnego. Na starczej, pomarszczonej twarzy Granta pojawił się uśmiech —
ciągle stoją mi przed oczami jego lśniące zęby i strużki krwi cieknące po
policzkach. Skinął kilkakrotnie głową, jakby zadowolony, że coś zrozumiał, a potem
obrócił koło nieco w prawo.
Niewielka tratwa zbliżała się do nas w błyskawicznym tempie i mogliśmy podjąć tylko
jedną próbę wzięcia dzieci na pokład. Ale stary Seumas sterował tak dobrze, że nie
mogło nam się nie udać: Torry Mor machnął swoją wielką łapą, złapał dzieci razem
z tratwą i wciągnął bezpiecznie na łódź. Znieśliśmy je pod pokład, a Grant ruszył
pod wiatr do Seal Point. Później popłynęliśmy z powrotem wzdłuż
14
cieśniny, idąc prosto jak strzała — bo przy silnym wietrze z rufy żadna łódź na
świecie nie równa się z kutrem z Loch Fyne — ale nie zobaczyliśmy już ani śladu
dwóch mężczyzn. Jakąś milę od portu stary Seumas oddał koło Torry'emu i zszedł pod
pokład do dzieciaków.
Siedziały na koi naprzeciwko piecyka, okręcone kocami — dziewięcioletni chłopiec
i jasnowłosa sześcioletnia dziewczynka. Były blade, blade, przerażone i
wyczerpane, ale powinny szybko przyjść do siebie.
Zrelacjonowałem cicho staremu Graniowi, czego się dowiedziałem. Pływały dla zabawy
małym czółnem po basenie portowym w Buidhe, gdy chłopiec zbliżył się niebezpiecznie
do falochronu i wiatr porwał łódkę na otwarte morze. Ale zauważono to z brzegu i
za dziećmi popłynęło promem dwóch mężczyzn; później statek zatonął. Dzieci nic
więcej nie pamiętały: mało nie umarły ze strachu.
Akurat kończyłem, gdy pod pokład zszedł Eachan.
— Wiatr słabnie, Seumas, i morze się uspokaja. Ci dwaj mają jeszcze szansę, że
wyrzuci ich na brzeg, jeśli potrafią pływać.
Stary Seumas uniósł na niego oczy. Jego zmęczona, pomarszczona twarz wydała się
dziwnie stara.
— Nie mają żadnej szansy, Eachan, żadnej.
— Skąd ta pewność, człowieku? — zaoponował Eachan. — Nigdy nic nie wiadomo.
— Ja wiem, Eachan. — Głos starego rybaka był cichy, jakby dochodził z wielkiej
odległości. — Ja dobrze wiem. Potrafią to samo co ojciec. Nigdy nie nauczyłem się
pływać, oni też.
Zatkało nas, może mi pan wierzyć. Gapiliśmy się na niego głupkowato, z
niedowierzaniem, wreszcie z przerażeniem.
— Chce pan powiedzieć... — zacząłem, lecz nie mogłem wykrztusić słowa.
— Tak, to byli Lachie i Donald. Widziałem ich. — Stary Grant wpatrywał się nie
widzącym wzrokiem w ogień. — Na pewno wrócili wcześniej ze Scavaig.
15
Minęła dobra minuta, zanim Eachan wyjąkał łamiącym się głosem:
— Seumas, Seumas! Przecież to byli twoi synowie! Jak mogłeś...
Stary Grant pierwszy i jedyny raz stracił panowanie nad sobą. Przerwał głuchym,
wściekłym tonem, a w jego oczach zalśniły łzy.
— I co miałem robić, Eachan?! Wziąć ich na pokład i zostawić dzieci?! Zamilkł na
chwilę.
— Nie rozumiesz, Eachan? — ciągnął powoli. — Lachie i Donald zbudowali dla nich
tratwę z jedynych desek na promie. Wiedzieli, co robią — i wiedzieli, że nie
zostawiają sobie żadnej szansy. Zrobili to celowo, człowieku. I gdybym nie uratował
tych dzieci, to wtedy... wtedy...
Urwał, lecz po chwili usłyszeliśmy jego najcichszy szept:
— Nie mogłem zawieść swoich synów. Och, Eachan, Eachan, przecież nie mogłem ich
zawieść!...
Stary Grant wyprostował się, sięgnął po chustkę i otarł z twarzy krew, a także,
jak sądzę, łzy. Wziął na ręce dziewczynkę, okręconą po szyję kocem, posadził ją
sobie na kolanach i uśmiechnął się łagodnie.
— A teraz, ptaszynko, co byś powiedziała na trochę gorącego kakao?...
r
ŚWIĘTY JERZY i SMOK
— Bezkresne...
Jeżeli ktoś miał kiedykolwiek prawo uważać się za szczęśliwego, był to z pewnością
George Rickaby. Każdy rozsądny człowiek, a zwłaszcza zasuszony, zmumifikowany
mieszczuch, uznałby, że jest on w tej chwili w przedsionku raju.
Na bezchmurnym letnim niebie świeciło skwarne popołudniowe słońce; po obydwu
stronach kanału sunęły leniwie do tyłu złociste pola południowej Anglii; pod
stopami George'a drżał lekko pokład smukłego ośmio-metrowego jachtu wycieczkowego,
przed nim rozciągały się przepiękne, spokojne wody kanału Lower Dipworth, a na
dodatek czekał go cały miesiąc wakacji. Przedsionek raju? Skądże, raj!
George Rickaby, doktor fizyki i członek Królewskiego Towarzystwa Nauk
Przyrodniczych, uważał się jednak za najnieszczęśliwszego człowieka pod słońcem.
Osądzanie ludzi na podstawie pozorów prowadzi do krańcowo błędnych wniosków —
myślał z goryczą. Cóż z tego, że ma dość czasu i pieniędzy, aby pływać dla
przyjemności jachtem po angielskich kanałach? Cóż z tego, że towarzyszy mu oddany,
zaradny były ordynans, który dba tylko o to, by George zanadto się nie przemęczał?
Cóż z tego, że George uchodzi za jednego z najlepiej się zapowiadających fizyków
jądrowych Europy? Cóż z tego, że sam minister zaopatrzenia poklepał go kiedyś po
plecach i zwrócił się doń po imieniu?
19
Marność nad marnościami — myślał melancholijnie George, prowadząc jacht przez
lesiste zakole kanału, marność nad marnościami. Mimo to nie powinien chyba osądzać
zbyt surowo głupich złudzeń ignoranckiego świata. Popatrzył smutno na
nieskazitelnie czyste sosnowe deski pokładu. W końcu za młodu sam ulegał podobnym
iluzjom. Ba, zaledwie trzy miesiące temu...
— Uważaj! Płyniesz prosto na mnie!
Z bolesnych rozmyślań wyrwał go piskliwy kobiecy okrzyk. George pośpiesznie
wyprostował swoje wysokie, boleśnie chude ciało, chwycił okulary i popatrzył przed
siebie, wytężając krótkowzroczne oczy.
— Szybko, szybko, ty kretynie, bo będzie za późno!...
George'owi mignęła barka stojąca w poprzek kanału z dziobem na brzegu, blokująca
trzy czwarte toru wodnego; na jej rufie zauważył dziewczynę, która krzyczała i
wymachiwała dziko rękami. Widział ją tylko przez mgnienie oka. Nie był człowiekiem
czynu i natychmiast sparaliżowała go bezsilność.
— W lewo, głupcze, ster w lewo! — wrzeszczała rozpaczliwie dziewczyna.
George ocknął się i chwycił koło sterowe. Niestety, jak już wspomnieliśmy, nie był
człowiekiem czynu. Nie potrafił sobie radzić w sytuacjach krytycznych.
Rzeczywiście obrócił koło, i to z niesłychaną prędkością i energią. Tyle że w złą
stronę.
W odległości półtora kilometra, w wiosce Upper Dip-worth, staruszkowie drzemiący
na ławkach ocknęli się nagle, słysząc echo straszliwego trzasku przetaczające się
nad spokojnymi łąkami. Wkrótce jednak znów zapadli w słodki sen.
Tymczasem na kanale działy się rzeczy przerażające. Wstrząs wywołany zderzeniem
przerzucił młodą kobietę na dziób jachtu George'a, przerywając jej w pół słowa
kolejny obelżywy okrzyk, George zaś poleciał w tej samej chwili do przodu. Znaleźli
się tuż obok siebie i przez dziesięć sekund świdrowali się bez słowa złym wzrokiem.
Pierwsza zabrała głos dziewczyna.
20
— Co za kretyn! Nie ma pan oczu?! — zawołała z wściekłością. — A może słońce
rozmiękczyło panu mózg? — dodała z jadowitą słodyczą, pukając się znacząco w czoło.
George wstał, zachowując obrażone, wyniosłe milczenie. Ostatnia zniewaga
przepełniła kielich goryczy. Jednakże George'owi, wychowanemu w surowej szkole,
wpojono niewzruszony szacunek dla kobiet. Miał nadzieję, że potrafi się zachować
jak dżentelmen.
— Jeśli pani barka uległa uszkodzeniu, proszę przyjąć wyrazy ubolewania —
stwierdził chłodnym tonem. — Ale musi pani przyznać, że barka stojąca w poprzek
kanału to, mówiąc najdelikatniej, coś niezwykłego. Trudno się spodziewać...
W tym momencie urwał nagle. Włożył z powrotem okulary i po raz pierwszy przyjrzał
się dziewczynie uważniej.
A warto było się jej przyglądać, orzekł beznamiętnie. Połyskliwe rude włosy,
intensywnie błękitne oczy (chwilowo nieprzyjazne), zielona bluza bez rękawów i
króciutkie szorty — George musiał przyznać, że pasażerka barki jest wyjątkowo
ładna.
— W poprzek, ty błaźnie?! — zawołała gniewnie, odtrącając jego wyciągniętą rękę
i wstając z grymasem bólu na twarzy. — W poprzek, dobre sobie!
Ugięła na próbę kolano, obserwowana z podziwem przez George'a, i z wyraźną ulgą
przekonała się, że może poruszać nogą.
— Nie widzi pan, że barka osiadła na mieliźnie? — spytała lodowato. — To nie moja
wina i nie miałam czasu się usunąć. Dlaczego, u licha, nie przepłynął pan koło rufy?!
— Przykro mi, ale pani barka znajdowała się akurat w cieniu drzew — odpowiedział
sztywno George. — Oprócz tego... hm, nieco się zamyśliłem — bąknął.
— Nieco, dobre sobie! — prychnęła rudowłosa. — Jeszcze nigdy nie widziałam równie
niezdarnego i panicznego...
— Dosyć — przerwał surowo George. — Cała wina leży po pani stronie, a zresztą barce
nic się nie stało. A proszę tylko spojrzeć na mój jacht! — zawołał z rozpaczą.
Rudowłosa potrząsnęła głową z wyrazem obojętności
21
i pogardy, odwróciła się, podążyła na porysowany dziób jachtu, przeszła ostrożnie
przez pogięty reling i zeskoczyła z wdziękiem na barkę. George po chwili wahania
ruszył za nią.
Obróciła się prędko i sięgnęła po rumpel, znajdujący się akurat pod ręką. Wydała
Zgłoś jeśli naruszono regulamin