Noc bez brzasku.pdf

(930 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
A LISTAIR M AC L EAN
N OC BEZ BRZASKU
T YTUŁ ORYGINAŁU N IGHT W ITHOUT E ND
P RZEŁOŻYŁ M IECZYSŁAW D ERBIEŃ
844269934.002.png
P ONIEDZIAŁEK PÓŁNOC
Jackstraw usłyszał pierwszy. Tak było zawsze — on zawsze wszystko słyszał i widział
pierwszy.
Zmęczony stałym, systematycznym rozgrzewaniem rąk, zamknąłem książkę, zaciągnąłem aż do
końca zamek błyskawiczny mojego śpiwora i od czasu do czasu spoglądałem na Jackstrawa. Jak
zwykle rzeźbił swoje maleńkie figurki z kawałka kości narwala. Nagle ręce mu znieruchomiały.
Wyprostował się. Następnie, jak zwykle nie spiesząc się, wrzucił wykonane arcydzieło do dzbanka,
który stał na niewielkim naftowym piecyku i w którym bulgotała kawa. Zdziwił mnie ten gest.
Wiedziałem, że amatorzy starożytności płacili fantastyczne sumy za jego figurki, myśląc, iż są one
rzeźbione z kości mamuta.
Zbliżył się cicho do otworu wentylacyjnego. Przez chwilę stał nieruchomo, wpatrzony w
nieprzeniknioną ciemność. Wystarczyły mu dwie sekundy.
— Samolot — stwierdził swoim zwykłym tonem.
— Samolot? — Uniosłem się na łokciu i przyjrzałem mu się uważnie. — Jackstraw, przyjacielu,
czyżbyś znów składał hołd boskiej butelce?
— Naprawdę nie, doktorze Mason. — Jego niebieskie oczy, zadziwiające w ciemnej, ogorzałej
od północnych wichrów, szerokiej twarzy z tak charakterystycznymi dla Eskimosów wystającymi
kośćmi policzkowymi zwęziły się: Jackstraw pił wyłącznie kawę i wiedział, że ja też o tym wiem.
— Słyszę go bardzo dobrze. Niech pan podejdzie, a usłyszy go pan również.
— Nie, dziękuję.
Potrzeba mi było całego kwadransa do ogrzania śpiwora. W tej chwili zacząłem już odczuwać
ciepło. A Bóg raczył wiedzieć, co oznaczała obecność samolotu nad środkiem tego ponurego
lodowca. Jego pojawienie się było co najmniej dziwne. W ciągu czterech miesięcy, a więc od
czasu, gdy nasza stacja, założona w ramach Międzynarodowego Roku Geofizycznego, zaczęła
działać, nie mieliśmy żadnego kontaktu z leżącym daleko za horyzontem, w odległości tysięcy
kilometrów od nas, cywilizowanym światem. Czy koniecznie musiałem wstawać, aby znów
marznąć? Położyłem się wygodnie na plecach i spojrzałem w stronę otworów okiennych. Były
pokryte grubą warstwą szronu i śnieżnego pyłu. Odwróciłem się do Jossa, naszego
radiotelegrafisty, młodego londyńczyka. Siedział na krześle i spał.
— Czy pan go ciągle słyszy? — spytałem Jackstrawa.
— Coraz wyraźniej, doktorze Mason. Coraz wyraźniej. Jest coraz bliżej.
Zadałem sobie pytanie — przyznam się, że z pewnym zniecierpliwieniem, gdyż tutaj, w tym
naszym maleńkim, zamkniętym i solidnie zbudowanym światku, w którym niechętnie widzieliśmy
jakichkolwiek przybyszów, czuliśmy się jak u siebie — skąd mógł się wziąć tu ten samolot? Przez
moment przypuszczałem, że jest to, być może, samolot służby meteorologicznej z Thule… Ale po
chwili wydało mi się to mało prawdopodobne. Thule było od nas odległe o ponad tysiąc
kilometrów, a ponadto byliśmy z nim w stałym kontakcie. Trzy razy dziennie przekazywaliśmy im
nasze biuletyny. Więc może to bombowiec amerykańskiego lotnictwa strategicznego, kontrolujący
najdalej wysunięte radarowe posterunki alarmowe Amerykanów, albo samolot należący do jednego
z wielkich towarzystw lotniczych, badający nową drogę polarną? A może po prostu jakiś
miejscowy samolot, który wystartował z Godthaab i leci gdzieś w specjalnej misji wojskowej?
— Doktorze Mason! — Tym razem głos Jackstrawa był wyraźnie napięty. — On ma z
pewnością jakieś trudności. Krąży nad nami… Jest coraz niżej i coraz bliżej. Wielki samolot.
Jestem tego pewien. Ma kilka silników.
— Dobry Boże! — zawołałem.
Schwyciłem jedwabne rękawiczki, które w nocy zawsze wieszałem nad głową, i szybko
włożyłem je na ręce. Otworzyłem śpiwór. Zakląłem, kiedy moje nagie ciało zetknęło się
gwałtownie z mroźnym powietrzem, i prędko zacząłem się ubierać. Zaledwie pół godziny temu
844269934.003.png
zrzuciłem z siebie ubranie. W tej chwili było już jednak zupełnie sztywne i przeraźliwie zimne.
Temperatura w naszym pomieszczeniu nigdy nie przekraczała zera. Ubrałem się w ciągu
trzydziestu sekund. Nie zapomniałem o niczym, bo pod tą szerokością geograficzną nie wolno o
niczym zapominać. Gruba bielizna, wełniana koszula, wełniane spodnie, wełniany skafander,
podbity grubo jedwabiem, dwie pary skarpet i filcowe buty. Pod siedemdziesiątym drugim
stopniem i czterdziestoma minutami szerokości północnej, na grenlandzkim lodowcu, którego
pokrywa lodowa przekracza dwa tysiące sześćset metrów, instynkt samozachowawczy każdego
uczy pośpiechu. Wyszedłem z mojego boksu. Przez otwór w śpiworze Jossa widać było tylko jego
nos.
— Niech się pan obudzi, Joss! — Potrząsnąłem nim.
Wyciągnął rękę i zdjął z twarzy kaptur z maską. Ciągle jednak nie mógł otworzyć oczu. —
Niech się pan zbudzi wreszcie, chłopcze! Będzie pan potrzebny.
— Co się stało? Co się dzieje? — spytał przecierając oczy. Przez chwilę przyglądał mi się bez
słowa, a następnie spojrzał na zegar wiszący nad głową. — Północ. Przecież spałem zaledwie pół
godziny.
— Wiem. Jest mi bardzo przykro. Proszę się ubrać.
Skierowałem się w stronę wielkiego nadajnika. Wskazówki anemometru wskazywały na wiatr
północno — wschodni o szybkości piętnastu węzłów — prawie dwudziestu ośmiu kilometrów na
godzinę. Ale podczas takiej nocy jak ta, kiedy unoszone przez wiatr kryształy lodu i pył śnieżny
hamują obroty wiatromierza, realna szybkość wichury była z pewnością o połowę wyższa niż ta,
którą zauważyłem na urządzeniu kontrolnym. Strzałka spirytusowego termografu wskazywała stale
tę samą czerwoną linię: czterdzieści stopni poniżej zera. Myśląc o tych dwóch wskaźnikach:
temperatury i wiatru, czułem, jak kurczę się w swoim ubraniu.
Jackstraw bez słowa ubierał się w futra. Naśladowałem go wiernie. Najpierw spodnie ze skóry
karibu oraz pokryty futrem rena skafander z kapturem i maską — dzieło żony Jackstrawa,
bezkonkurencyjnej krawcowej, następnie buty z foczej skóry, wełniane rękawice oraz wielkie
rękawice ze skóry rena. Słyszałem samolot zupełnie wyraźnie. Joss usłyszał go również. Głęboki,
miarowy huk silników dobiegał do nas mimo histerycznego wycia anemometru.
— Ale… przecież to samolot! — W głosie Jossa brzmiało nie ukrywane zdumienie, czemu
trudno było się dziwić.
— A pan myślał może, że to autobus, i to w dodatku piętrowy? — Włożyłem na twarz maskę
śniegową i okulary i wziąłem silną lampę elektryczną, która leżała na szafce, tuż obok pieca.
Kładliśmy je tam zawsze, aby zapobiec zamarznięciu baterii. — Wydaje mi się, że krążą nad nami
już ze trzy minuty. Jackstraw uważa, że mają kłopoty. Jestem tego samego zdania.
Joss zaczął się przysłuchiwać.
— Silniki pracują normalnie.
— Ale przecież samolot ma nie tylko silniki.
— Dlaczego jednak krążą właśnie tutaj, nad nami?
— Skąd mogę wiedzieć? Prawdopodobnie dlatego, że nasze światła są jedyne na niebagatelnej
przestrzeni stu tysięcy kilometrów kwadratowych. Jeżeli chce wylądować, czego mu bynajmniej
nie życzę, jego jedyną szansą jest wylądowanie obok zamieszkanego osiedla.
— Niech mu Bóg pomoże — powiedział Joss beznamiętnym, chłodnym głosem.
Mruczał coś jeszcze, ale go już nie słuchałem. Pragnąłem najszybciej jak to możliwe znaleźć się
na zewnątrz naszego zimowego, obłożonego potężnymi bryłami lodu, baraku.
Aby wydostać się z niego, trzeba było przejść przez pomost. Nasz barak bowiem — konstrukcja
z elementów prefabrykowanych, które przywieziono w lipcu ubiegłego roku z wybrzeża — był
umieszczony w głębokim, wyrąbanym w lodzie rowie, tak że zaledwie kilka centymetrów
wystawał ponad powierzchnię lodowca. Schodzono doń przez niewielkie schody oraz pomost,
który był ruchomy i otwierał się bądź do góry, bądź do dołu.
844269934.004.png
Wszedłem na pierwsze dwa schodki, wziąłem przywiązany tam na stałe młotek i uderzyłem nim
w ramię dźwigni uruchamiającej pomost. Chodziło o to, aby rozbić lód, który tworzył się w jego
ruchomych miejscach. Trzeba to było robić za każdym razem, gdyż ciepłe powietrze, gromadzące
się pod sufitem, wydostawało się na zewnątrz i topiło śnieg, który natychmiast po zapadnięciu się
pomostu znów zamarzał. Udało mi się z łatwością rozkruszyć lód. Nacisnąłem dźwignię i przez
niewielką szczelinę wydostałem się na zewnątrz. Wiedziałem, co mnie czeka. Było to dziwne
odczucie: tak jakby całe ciepłe powietrze, które znajduje się w płucach, zostało nagle wymiecione z
ciała przez ostrze zimna. Wichura była dużo silniejsza, niż to sobie wyobrażałem. Skulony,
kaszlący, oddychający powoli, aby uniknąć odmrożenia płuc, odwróciłem się plecami do wiatru.
Umocowałem maskę śniegową i okulary. Dopiero teraz mogłem się wyprostować. Jackstraw stał
tuż obok mnie.
Na wysokim płaskowyżu wiatr nigdy nie wyje i nie huczy, lecz jęczy, zawodzi, lamentuje i
wydaje dźwięki pochodzące jakby z zupełnie innego świata. Brzmi to jak requiem dla potępionych,
jak krzyk duszy skazanej na mękę. Ten lament wichury doprowadził już wielu do szaleństwa. Dwa
miesiące temu musiałem odesłać do bazy w Uplavnik naszego traktorzystę, młodego człowieka.
Jego nerwy nie wytrzymały właśnie lamentu wichury. Stracił poczucie rzeczywistości.
Tej nocy ów ponury, żałobny śpiew raz potężniał, raz słabł, choć siła podmuchów była ciągle
jednakowa, ciągle wielka.
Wichura wciąż napinała naciągnięte już i tak do kresu wytrzymałości liny antenowe. Przyznaję
szczerze, że nie byłem w nastroju, który sprzyja słuchaniu tak makabrycznej muzyki. Ale tej nocy,
na tym lodzie zupełnie inny dźwięk tłumił tę straszliwą pieśń.
Potężny ryk wielkich silników lotniczych wydawał się bardzo bliski. Zwróciliśmy się twarzami
w jego kierunku. Niestety, nie mogliśmy niczego dojrzeć. Niebo, choć śnieg nie padał, było
pokryte ciężkimi chmurami. Wielkie opady śniegu, rzecz dziwna, są prawie niespotykane na
wielkich lodowcach. W powietrzu było pełno maleńkich, bardzo ostrych i wciąż przez wichurę
nanoszonych kryształków lodu. Kłuły one nas w twarze, przedostając się poprzez najdrobniejsze
szpary między maską śniegową a okularami. Sprawiało to potworny ból, który jednak szybko mijał,
gdyż te lodowe szpileczki wnikały w skórę i całkowicie zamrażały powierzchnię ciała. Zbyt dobrze
znałem niebezpieczeństwo nieodczuwania bólu. Odwróciłem się więc znów plecami do wichury,
zrzuciłem wielkie rękawice ze skóry rena i rękami odzianymi już tylko w wełniane zacząłem
masować twarz, aby przywrócić krążenie krwi. Potem uchyliłem nieco maskę i wytarłem okulary.
Samolot krążył w kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek zegara. Wydawało się, że opisuje
nie koło, lecz coś w rodzaju bardzo nieregularnego owalu. W pewnym momencie szum motorów
jakby się zmniejszył. A w trzydzieści sekund później rozległ się znów, i to o wiele potężniejszy niż
poprzednio. Jackstraw coś krzyknął. Zrozumiałem, że musiał go zobaczyć.
Rzeczywiście, samolot znajdował się jakieś osiemset metrów od nas; leciał na wysokości nie
większej niż dwieście metrów. Widziałem go zaledwie przez kilka sekund. Czułem jednak, że mój
język z przerażenia stał się sztywny, a serce zabiło w piersi jak oszalałe. To nie był bombowiec sił
strategicznych USA. Nie był to również samolot meteorologiczny z Thule, którego załoga umie
walczyć z arktyczną przyrodą. Długi szereg oświetlonych okienek mógł należeć tylko i wyłącznie
do wielkiego pasażerskiego samolotu.
— Czy pan go widział, doktorze Mason? — Maska śniegowa Jackstrawa dotykała mego ucha.
— Tak, widziałem.
To było wszystko, co mogłem powiedzieć. Ale to, co zobaczyłem oczyma wyobraźni, to był nie
tylko samolot, który znów ukazał się w tym straszliwym świecie lodu i śniegu, lecz jego wnętrze
wraz z pasażerami. Ilu ich tam mogło być? Pięćdziesięciu? Siedemdziesięciu? Bezpieczni, siedzieli
sobie w cieple, w kabinie, w której nie reaguje się na różnice temperatur, bo ich nie ma. W którymś
momencie wydało mi się, że słyszę, jak samolot rozbija się, jak trzaska rozdzierający się metal.
Widziałem kabinę rozciętą na całej długości i skutki wtargnięcia do wnętrza fali potwornego
mrozu, ogarniającego bez różnicy wszystkich tych, którzy pozostali przy życiu: rannych,
844269934.005.png
umierających, nieprzytomnych — siedzących w swoich fotelach i ubranych w lekkie, letnie
ubrania…
Samolot zrobił jeszcze jedną rundę i znów leciał w naszym kierunku. Wydawało się, że jest
jeszcze bliżej i co najmniej czterdzieści metrów niżej niż poprzednio. Chyba wytracał szybkość.
Wynosiła ona w tej chwili nie więcej niż dwieście–dwieście dwadzieścia kilometrów na godzinę.
Nie jestem specjalistą w tej dziedzinie, ale sądzę, że dla tak wielkiego samolotu latanie z taką
szybkością i na takiej wysokości jest raczej bardzo niebezpieczne. Zastanawiałem się przez
moment, czy wycieraczki potrafią usunąć z szyb kabiny pilotów tysiące kryształków lodu,
niesionych przez wichurę.
A później zapomniałem o wszystkim, dosłownie o wszystkim, prócz jednego: trzeba
natychmiast działać. W momencie gdy samolot znikł na wschodzie, jego dziób nagle się opuścił i w
tej samej chwili światła dwóch potężnych reflektorów rozerwały ciemności. Jeden z nich oświetlał
przestrzeń przed sobą, drugi wyrzucał szeroki snop światła na lód. Chwyciłem Jackstrawa za ramię
i zbliżyłem swoją głowę do jego.
— Będzie siadał! Szuka miejsca do lądowania.
Niech pan idzie i przygotuje psy. Niech je pan zaprzęgnie. Mamy traktor, ale nie wiem, ile czasu
potrzeba, aby go uruchomić przy takiej pogodzie. Postaram się przyjść panu z pomocą najszybciej,
jak to tylko będzie możliwe.
Skinął głową i po chwili zniknął w ciemnościach nocy. Ja też ruszyłem, ale w odwrotnym
kierunku. Zakląłem, uderzając się boleśnie o postument jednego z ustawionych na zewnątrz
przyrządów meteorologicznych, i biegiem rzuciłem się w stronę pomostu. Pchnąłem go.
Wylądowałem w baraku na plecach. Joss, otulony w futra, ukazał się w drzwiach pomieszczenia, w
którym znajdował się magazyn żywności. Jego ręce pełne były jakichś przedmiotów.
— Niech pan weźmie całą ciepłą odzież, jaką pan tylko znajdzie, Joss! — zawołałem. Trzeba
było myśleć o wszystkim, a ten potworny mróz hamował nie tylko ruchy ciała, ale i pracę mózgu.
— Niech pan weźmie śpiwory, koce, palta, koszule… I niech pan to wszystko wepchnie do
worków.
— Czy pan myśli, że będą lądować? — Ciekawość, niepokój, przerażenie, wszystkie te uczucia
mieszały się ze sobą na jego wąskiej, inteligentnej twarzy. — Czy pan naprawdę tak uważa?
— Myślę, że będą próbowali lądować. Ale co pan ma w rękach?
— Granaty przeciwogniowe. — Położył je obok pieca. — Mam nadzieję, że nie zamarzły.
— Znakomicie. I niech pan pamięta o gaśnicach w traktorze. — Akurat, pomyślałem. Jeżeli
tysiące litrów paliwa staną w ogniu, te gaśnice bardzo nam się przydadzą, nie ma co! — Poza tym
siekiery, bosaki, wiertarki, liny, przewody, no, a przede wszystkim proszę nie zapominać o
przenośnym reflektorze. Wszystko to musi być doskonale opakowane.
— Środki opatrunkowe?
— Nie potrzeba. Przy czterdziestu stopniach mrozu krew krzepnie automatycznie. Proszę wziąć
jednak walizeczkę z morfiną. Czy w tych wiadrach jest woda?
— Są raczej pełne lodu niż wody.
— Proszę je postawić na piecu. Ale proszę nie zapomnieć o zgaszeniu go i wyłączeniu
wszystkich świateł przed wyjściem… A jednak to ciekawe, że my, którzy pracujemy w Arktyce i
możemy przeżyć właściwie tylko dzięki ogniowi, najbardziej obawiamy się pożaru… Niech pan
złoży wszystko, co tylko można, obok skrytki na instrumenty.
Odnalazłem Jackstrawa pracującego przy świetle lampy elektrycznej obok schronienia, które
zbudowaliśmy dla psów. Wydawało się, że prowadzi straszliwą walkę z wyjącą gromadą. Było to
jednak tylko wrażenie. Zaprzągł już czwórkę psów do sań.
— Jak idzie, Jackstraw? — wrzasnąłem.
— Pomalutku. — Czułem, że się uśmiechnął pod maską śniegową. — Udało mi się nałożyć na
nie uprząż podczas snu. Pomaga mi Balto. No, ale wie pan, nie bardzo lubi, żeby go budzić.
844269934.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin