47 Obietnica - McGoldrick May.pdf

(1178 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
May McGoldrick
Obietnica
1
Londyn, Anglia, lipiec 1760
Ręka błądząca nerwowo po stole trąciła kałamarz. Mło­
da kobieta pochyliła się gwałtownie, ale nie zdążyła go zła­
pać. Atrament rozlał się po blacie i poplamił jej spódnicę.
- Do licha! - syknęła Rebeka Neville, wycierając czarny
płyn zużytym papierem. Nagłe pojawienie się służącej
w drzwiach przyprawiło ją o jeszcze większe zdenerwowa­
nie. - A, Lizzy. Wróciłaś.
- Sir Charles chce panią widzieć. Natychmiast. Nie jest
w nastroju do czekania. - W tym momencie dziewczyna
zauważyła szkodę. - Jeśli mogę doradzić, lepiej niech pa­
nienka zejdzie na dół, zanim pan naprawdę wpadnie
w gniew. Raczej nie chciałaby pani, żeby tu przyszedł. Ja
posprzątam.
Odsunęła nauczycielkę i zajęła się rozlanym atramen­
tem. Rebeka przez chwilę patrzyła na szmatkę, którą Liz­
zy wcisnęła jej do ręki.
- Czy... lady Hartington wróciła?
Służąca nadal wycierała stół, ale po jej młodej twarzy
przebiegł współczujący uśmiech.
- Pani pojechała do opery godzinę temu. Nie sądzę, że­
by szybko wróciła.
Rebece nie udało się wytrzeć plamy z dłoni.
- Powinnam zajrzeć do dzieci. Mała Sara nie czuła się
dobrze w czasie lekcji czytania.
- Jest z nimi Maggie. Zresztą to jej praca. - Lizzy wy­
prostowała się i spojrzała młodej nauczycielce w oczy. -
7
Nie ma sensu zwlekać. Lepiej niech pani idzie i ma to już
za sobą. On i tak prędzej czy później dopnie swego.
Mieć to już za sobą! Mieć to już za sobą! Słowa poko­
jówki dudniły w jej głowie.
Musiała zejść do biblioteki sir Charlesa. Sama. Podczas
gdy jego żona wyszła z domu na cały wieczór, a dzieci spa­
ły w swoich sypialniach na piętrze.
Wstrząsnął nią gwałtowny dreszcz. Wsunęła drżące rę­
ce w fałdy spódnicy i ruszyła do drzwi.
- Najpierw muszę doprowadzić się do porządku.
- On nie zauważy plam. Nie obejdzie go, w co pani jest
ubrana. - W tonie Lizzy brzmiała pewność.
Rebeka wybiegła z pokoju z piekącymi łzami w oczach.
W korytarzu prowadzącym do głównej części domu na­
tknęła się na kamerdynera.
- Sir Charles czeka, panienko.
Nie potrafiła zmusić się do spojrzenia w twarz staremu
słudze. Utkwiła oczy w jego ciemnym surducie i rozpacz­
liwie próbowała nad sobą zapanować. Od dwóch tygodni,
odkąd sir Charles Hartington wrócił z kontynentu, czuła
na sobie jego wzrok. Kilka razy wchodził do pokoju,
w którym uczyła jego dzieci, pochylał się nad nią, ocierał.
Jego zamiary były oczywiste.
Dlaczego się łudziła, że da jej spokój, że w domu pełnym
ludzi jest bezpieczna? Przynajmniej do czasu, kiedy dosta­
nie wiadomość od pani Stockdale. Listownie poprosiła swo­
ją dawną nauczycielkę, żeby zaczęła dla niej szukać nowej
posady. Ale chociaż między Londynem a Oxfordem kurso­
wał wóz pocztowy, odpowiedź jeszcze nie nadeszła.
- Powinna pani do niego iść.
Rebeka podniosła oczy na kamerdynera.
- Nie mogę. Chyba zaczekam w swoim pokoju, aż wró­
ci lady Hartington.
Surowa twarz mężczyzny jeszcze bardziej sposępniała.
- Sir Charles nie będzie zadowolony. On jest panem te­
go domu. Rozsądek nakazuje go słuchać.
8
- Zatrudniła mnie lady Hartington. Dzieci są już w łóż­
kach, na dziś moja praca się skończyła.
- Jeśli panienka nie pójdzie do biblioteki, sir Charles na
pewno sam do pani przyjdzie. Nie wolno lekceważyć jego
poleceń. Od lat służę u tej rodziny i kilka razy byłem
świadkiem jego gniewu... - Nie musiał kończyć zdania.
Rebece zaschło w gardle. Oparła się dłonią o ścianę. Mi­
nęła dłuższa chwila, zanim doszła do siebie. Gdy w koń­
cu przemówiła, jej glos zabrzmiał pewniej, niż się spodzie­
wała.
- Nie pójdę do niego, Robercie. Wrócę do swojego po­
koju i spakuję rzeczy. Rezygnuję z tej posady.
Przez twarz kamerdynera przemknął wyraz niedowie­
rzania. Potem sługa ukłonił się z szacunkiem i odsunął
z drogi, lecz jego aprobata dodała jej otuchy tylko do na­
stępnej myśli.
Odchodzę, ale dokąd?
W jej umyśle zapanował chaos. Miała niewiele rzeczy
do spakowania, lecz nie wiedziała, gdzie się podzieje
w środku nocy, sama, bez powozu i opieki... Ogarnął ją pa­
raliżujący strach.
Tylko jednego była pewna. Nie zostanie w tym domu
ani sekundy dłużej, niż to konieczne.
Jak sięgnąć pamięcią, mieszkała w Akademii dla Dziew­
cząt pani Stockdale w Oxfordzie. Dopiero miesiąc temu,
w wieku osiemnastu lat, opuściła szkołę, nie spędziwszy
nawet jednej nocy w obcym miejscu. Do czasu, gdy przy­
jechała do londyńskiej rezydencji sir Charlesa Hartingto-
na, zajmowała skromny pokoik na drugim piętrze budyn­
ku szkolnego.
Nie miała żadnej rodziny, a ze słów pani Stockdale wy­
nikało, że pewna londyńska firma prawnicza dwa razy
w roku przysyła pieniądze na jej edukację i utrzymanie.
Dorastając, wyobrażała sobie, że stolica jest pełna boga­
tych, anonimowych dobroczyńców.
Zdjęła płaszcz z wieszaka i mimo ciepłej letniej nocy
9
szczelnie się nim otuliła. Następnie otworzyła portmonet­
kę i szybko przeliczyła pieniądze. Trzy funty, pięć szylin­
gów i parę miedziaków. To na czarną godzinę, uprzedzi­
ła pani Stockdale, kiedy Rebeka wyjeżdżała, żeby objąć
nową posadę. Bilet do Londynu, kosztujący cztery funty
i osiem szylingów, kupiła pracodawczyni, lady Harring­
ton, a dziesięć funtów pensji rocznie plus mieszkanie i wy­
żywienie w zupełności miało wystarczyć na jej potrzeby.
Dyrektorka szkoły nie ostrzegła jej jednak, że duże nie­
bezpieczeństwo dla młodej dziewczyny stanowią tacy
mężczyźni jak sir Charles Hartington.
Przez otwarte okno wpadł do sypialni wyjątkowo cie­
pły wiatr, ale Rebeka nadal czuła w sobie chłód.
Schowała portmonetkę do torby podróżnej, rozejrzała
się po małym, schludnym pokoiku, do którego wprowa­
dziła się, pełna nadziei i planów, zaledwie przed miesiącem.
Większość dziewcząt, które uczęszczały do oksfordzkiej
szkoły pani Stockdale, wróciła latem do swoich zamoż­
nych rodzin. Gdy Rebeka patrzyła, jak odjeżdżają ich po­
wozy, po raz kolejny uświadomiła sobie, że jest jedyną
uczennicą, która nie ma dokąd pojechać. Poza murami aka­
demii nie czekała jej żadna przyszłość. Trzeba oddać dy­
rektorce szkoły, że nawet słowem nie napomknęła o szu­
kaniu pracy, ale panna Neville już dawno zrozumiała, że
sama musi o siebie zadbać. Nie mogła do końca życia li­
czyć na hojność tajemniczego dobroczyńcy.
Odgłos kroków dobiegający z korytarza wyrwał ją z za­
dumy. Chwyciła torbę i ruszyła do drzwi. Dwie pokojów­
ki popatrzyły na nią ze zdziwieniem, kiedy obok nich prze­
mknęła. Oddalając się, słyszała, jak szepczą za jej plecami.
Choć serce jej łomotało, nogi miała ciężkie jak ołów.
Idąc po schodach, zastanawiała się, co robić. Gospoda przy
Butchers Row. Sklep z ubraniami na Monmouth Street.
Dom sir Rogera de Coverely na St. James Square, gdzie po­
dobno zawsze potrzebowali służących.
Znajdzie pracę, jakąkolwiek, niekoniecznie jako nauczy­
10
Zgłoś jeśli naruszono regulamin