006 - Zloty centaur.pdf
(
255 KB
)
Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07...
Zygmunt Zeydler-Zborowski
ZŁOTY CENTAUR
ISKRY WARSZAWA 1969
ROZDZIAŁ I
Nie mógł już dłużej wytrzymać.
Cały dzień przez kolorową zasłoną prażyło słońce. Nagrzane wielogodzinnym upałem
powietrze było gęste i lepkie jak błotna kąpiel.
Na kartce papieru czerniło się kilka zdań. Przeczytał je jeszcze raz, skrzywił się z
obrzydzeniem i odsunął od siebie maszynę. Strugi potu spływały mu po plecach.
Wstał, poszedł do łazienki, zrzucił slipy i odkręcił prysznic. Wiedział, że to tylko
chwilowa ulga, że potem będzie jeszcze gorzej, ale nie mógł oprzeć się pokusie.
Żeby chociaż Joanna była ze mną - myślał, wycierając się kosmatym ręcznikiem. Nie
lubił, kiedy Joanny nie było w domu. Ale przecież to on ją namawiał, żeby pojechała do
matki. Wolał to niż dwudniową wizytę teściowej. Zresztą miał zamiar pracować.
Zajrzał do pokoju Joanny. Tu także było duszno, ale nie tylko duszno. W powietrzu
unosił się intensywny zapach smażonego dorsza. Najwidoczniej sąsiedzi z dołu zabrali się do
przygotowywania wczesnej kolacji.
To przyśpieszyło decyzję, która zaczynała się wykluwać już w łazience. Niedbale
narzucił na siebie koszulę i spodnie, wsunął stopy w sandały i wybiegł z mieszkania.
Wiedział, że nie napisze tego artykułu, a bezmyślne ślęczenie przy maszynie nie miało
najmniejszego sensu.
Ulice były pełne upału. Domy jak ogromne piece wyrzucały żar ze swych murów.
Rozmiękły asfalt uginał się pod nogami.
Marceli zszedł w dół i minąwszy Park Kultury, znalazł się nad Wisłą. Tu było trochę
chłodniej. Mógł swobodniej odetchnąć.
Usiadł na trawie i patrzył na rzekę. Po praskiej stronie plaże roiły się od ludzi, mimo iż
słońce już się zniżyło. Na moście dudniły przepełnione tramwaje.
Siedział tak może godzinę, może trochę dłużej. Rytmiczny ruch wody działał nasennie.
Powieki stawały się coraz cięższe. Miły bezwład ogarniał całe ciało.
I nagle pojawił się niepokój. Zrodził się najzupełniej niespodziewanie i uderzył na
alarm.
Czy zamknąłem mieszkanie? Rany boskie, czy zamknąłem mieszkanie? W żaden
sposób nie mógł sobie przypomnieć momentu przekręcenia klucza w zamku.
Senność w jednej chwili zniknęła. Zerwał się i ruszył z powrotem przez Park Kultury. -
Radio, lodówka, telewizor... Wszystko wyniosą, absolutnie wszystko, jego ubrania, sukienki
Joanny, bieliznę... Zaczął biec.
Zadyszany zwolnił w Alejach Ujazdowskich i skręcił w kierunku Wilczej. Rozhuśtana
wyobraźnia tworzyła obrazy pełne grozy. Widział drabów ogałacających mieszkanie.
Jednocześnie uświadomił sobie, że zapomniał odnowić polisę asekuracyjną. Miał to załatwić
w zeszłym tygodniu, ale tak jakoś zeszło...
Znowu przyśpieszył kroku. Nie czekając na windę, wbiegł na trzecie piętro. Mieszkanie
było oczywiście zamknięte. Wszystko w najzupełniejszym porządku. Włamywaczy ani śladu.
Marceli odetchnął z ulgą i wytarł spocone czoło. Przez chwilę zastanawiał się, co robić.
Nie miał ochoty siedzieć w czterech ścianach, tym bardziej, że jeszcze ciągle nie było czym
oddychać. Zadzwonić do któregoś z kolegów? Nie miał ochoty na wódkę, a zresztą kogóż o
tej porze w sobotę mógłby zastać w domu? Więc co? A może do kina? Ten pomysł
najbardziej mu się podobał. Wziął „Express” z biurka i zaczął przeglądać kina. W
„Kongresowej” szedł kryminalny film francuskiej produkcji. Już dawno miał ochotę zobaczyć
go. Ale czy dostanie jeszcze bilet? Bardzo wątpliwe. Postanowił spróbować.
Kasy były zamknięte. Wszystkie bilety na dwudziestą sprzedane. Marceli doznał
uczucia ogromnego rozczarowania. Miał jednak nadzieję, że jedno miejsce znajdzie się dla
niego. Nagle zrodziła się w nim gwałtowna chęć, żeby obejrzeć ten film. Lubił kryminały i
podobała mu się Simone Signoret, a poza tym sala Kongresowa miała klimatyzację. Nareszcie
trochę chłodnego, orzeźwiającego powietrza.
Stał niezdecydowany i posępnym spojrzeniem odprowadzał ludzi śpieszących do kina.
A może jakiś konik? - I nagle, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, pojawił się przy
nim szczupły, młody człowiek.
- Potrzebuje pan bilecik? - spytał konfidencjonalnym szeptem.
- Tak, jeden.
- Mam jak raz jeden. Sam środeczek.
- Ile?
- Trzy dychy.
- Dwadzieścia pięć - zaproponował Marceli.
Szczupły blondyn rzucił wokoło szybkie, niespokojne spojrzenie.
- No, dobra. Niech będzie moja strata. Chodź pan trochę na bok.
Po chwili Marceli podawał bileterowi zdobyty bilet. Był bardzo zadowolony, że udało
mu się dostać do kina, ale jednocześnie dręczyły go wyrzuty sumienia. Nie tak dawno
przecież wydrukował energiczny artykuł wymierzony przeciwko „konikom”.
Rewia mody dobiegała końca. Odnalazł swoje miejsce i bez większego zainteresowania
patrzył na kościste modelki, prezentujące najnowsze „kreacje” Centralnego Domu
Towarowego. Sympatyczny pan, stojący przed mikrofonem, zachwalał sukienki, kostiumiki i
garsonki. Wreszcie ostatnia modelka zniknęła za kulisami, pianista uderzył końcowy akord
światło na sali zgasło. Podczas kroniki Marceli zauważył, że miejsce z prawej strony nie było
zajęte. Więc jednak nie wszystkie bilety sprzedane - pomyślał. - A może ktoś się spóźnił,
może przyjdzie po kronice? Ciekawe, kto to będzie: mężczyzna, kobieta? Ktoś samotny.
Może jakaś staruszka.
Nie, to nie była staruszka. Aż się zdziwił, że taka śliczna dziewczyna przyszła sama.
Spojrzała na niego. Wydało mu się, że w dużych, ciemnych oczach dojrzał porozumiewawczy
błysk.
Zaczął się film. Przez pewien czas Marceli kątem oka obserwował swą sąsiadkę.
Niebawem jednak akcja tocząca się na ekranie zaczęła przykuwać jego uwagę. Już na samym
początku w pociągu znaleziono ciało zamordowanej młodej kobiety. Była trochę podobna do
tej z prawej strony.
Film był nieźle zrobiony i akcja toczyła się wartko. W pewnej chwili Marceli poczuł, że
dziewczyna podaje mu paczkę zawiniętą w papier. Zdziwił się, ale nie zdążył zareagować, bo
właśnie rozpoczął się na ekranie pościg za mordercą.. Siedział zaciskając kurczowo palce na
zawiniątku, zupełnie tak, jakby to on prowadził samochód policyjny w zawrotnym tempie.
Sala rozbłysła światłem. Oprzytomniał. Miejsce po jego prawej stronie było puste.
Rozejrzał się, szukając wśród wychodzących dziewczyny o czarnych oczach. Nie mógł
jej dostrzec. Trochę zdziwiło go to, że tak szybko zniknęła. Przecież jeszcze nie mogła wyjść.
Zapomniała paczki. A w ogóle dlaczego dała mu ją do potrzymania? Co to znaczy?
Zapatrzony w ekran nie zauważył, kiedy wstała i wyszła. Jak to się stało?
Zaczął przepychać się do wyjścia. Chciał wsunąć tajemniczą paczkę do kieszeni
marynarki, ale się nie zmieściła. Sądził, że dziewczyna czeka na niego przed kinem, żeby
odebrać swoją własność.
Na dworze było duszno. Ponad domami kłębiły się gęste chmury przecinane zygzakami
błyskawic. Zbierało się na burzę.
Zbiegł po schodach, szukając wzrokiem dziewczyny. Nie było jej.
Zapomniała o swojej paczce - pomyślał. - Co za idiotka.
Zaczął iść w kierunku Alei.
Nagle podeszło do niego dwóch mężczyzn.
- Pan pozwoli z nami.
Cofnął się gwałtownie, szykując się do obrony. Był przekonany, że napadają go
chuligani. Błyskawicznie ocenił sytuację. Nie wyglądali na atletów. Mógł zaryzykować.
- Pan pozwoli z nami do radiowozu - powtórzył niższy. - Milicja.
Dopiero teraz Marceli zauważył stojący opodal radiowóz.
- O co chodzi?
- Porozmawiamy w komendzie. Pan pozwoli z nami. Proszę nie stawiać oporu.
- Ależ ja nie mam zamiaru... Nic nie rozumiem... Czego panowie chcą ode mnie?
- Porozmawiamy w komendzie. Proszę, niech pan siada. Chyba nie zależy panu na
zbiegowisku.
Marceli posłusznie wsiadł do szarej warszawy. Był zupełnie oszołomiony. Nie mógł
zrozumieć, co znaczy ta cała historia. Dopiero po chwili przyszło mu na myśl, że może
powinien się wylegitymować. Sięgnął do kieszeni i wyjął legitymację dziennikarską.
- Jestem dziennikarzem. Panowie chyba się pomylili. Proszę, oto moja legitymacja.
Siedzący koło niego mężczyzna nawet nie spojrzał w tym kierunku.
- Niech mi pan da tę paczkę - powiedział.
- To nie moja paczka. Jakaś dziewczyna dała mi ją w kinie do potrzymania.
- Dobra, dobra.
- Ależ zapewniam, że...
- Porozmawiamy w komendzie.
Zrezygnowany Marceli umilkł.
Radiowóz zatrzymał się przed Pałacem Mostowskich. W tym momencie lunął ulewny
deszcz.
Było ich trzech. Dwóch po cywilnemu i jeden w mundurze. Miał dwie gwiazdki.
Zwracał się do tamtych per „towarzyszu majorze” i „towarzyszu kapitanie”. Major miał
prawie dwa metry wzrostu i chudą, pociągłą twarz ascety. Kapitan to był ten, który odebrał w
wozie od Marcelego paczkę. Średniego wzrostu, krępy, dobrze zbudowany. Mówił krótkimi,
zwięzłymi zdaniami i starał wyraźnie akcentować każde wypowiadane słowo.
- Proszę, miech pan siada.
Marceli usiadł posłusznie i spojrzał pytająco na oficerów.
- Zupełnie nie rozumiem...
- Chwileczkę - przerwał mu barczysty kapitan. - Nie przypuszcza pan chyba, że
sprowadziliśmy tutaj pana, żeby porozmawiać na temat filmu.
- Właśnie nie mogę pojąć...
- A czy pan nie przypuszcza, że pańska bytność w komendzie ma coś wspólnego z
paczką, którą otrzymał pan w kinie?
- Nie mam pojęcia, co ona zawiera. Ta młoda osoba dała mi ją do potrzymania.
- Do potrzymania? - Kapitan skrzywił się z niesmakiem. - Jak na dziennikarza, obrał pan
niezbyt inteligentną taktykę.
- Ależ słowo panu daję, że...
- ...że nic pan nie wiedział o tym, że w paczuszce znajdują się narkotyki - dokończył
kapitan.
- Narkotyki?!
- To zdziwienie odegrał pan zupełnie nieźle.
Marceli zaczynał się denerwować nie na żarty. Zrozumiał, że wpakował się mimo woli
w paskudną historię.
- Zapewniam panów, że nie miałem pojęcia, co jest w tej paczce. Usiadła babka koło
mnie i podczas filmu wepchnęła mi w rękę to paskudztwo. Skądżeż mogłem wiedzieć...
- Jak się nazywa ta dziewczyna? - spytał kapitan.
- Skąd mogę wiedzieć, jak się nazywa, kiedy ją widziałem po raz pierwszy w życiu i nie
zamieniłem z nią ani słowa.
Chudy major, który dotychczas zachowywał całkowite milczenie, utkwił nieruchome
spojrzenie swych wypłowiałych oczu w Marcelim. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili.
Mówił cicho, a głos miał trochę nosowy timbre.
- Miałbym, panie redaktorze, pewną propozycję. Chodzi o to, żebyśmy nie tracili
niepotrzebnie czasu. Po cóż mamy denerwować pana i siebie? Rozumiemy przecież, że każdy
może w życiu popełnić Jakiś fałszywy krok. Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Proponuję, żeby
pan pomógł nam w rozszyfrowaniu tej sprawy i w zlikwidowaniu szajki handlarzy
narkotyków. My ze swej strony możemy panu obiecać, że dołożymy wszelkich starań, aby
pan nie otrzymał zbyt wysokiego wyroku. Współpraca z milicją wpłynie niewątpliwie na
złagodzenie kary. Jestem skłonny przypuszczać, że pan rzeczywiście nie zna tej dziewczyny.
Chcielibyśmy natomiast otrzymać od pana następującą informację: komu pan miał przekazać
towar?
Marceli trząsł się.
- Więc... więc panowie rzeczywiście nie wierzycie, że ja z tą sprawą nie mam nic
wspólnego?
- Nie - padła sucha, lakoniczna odpowiedź.
- Jak mam panów przekonać?
- Najlepiej niech pan nam powie, komu miał pan przekazać towar otrzymany od tej
dziewczyny.
- Nic nie wiem o żadnym towarze - jęknął Marceli. - Nie handluję narkotykami.
Rozumie pan? Nie handluję narkotykami!
Oficerowie spojrzeli po sobie.
- Więc pan odmawia zeznań? - spytał major.
- Nie mogę powiedzieć tego, czego nie wiem! Dajcie mi święty spokój!
- Pan jest żonaty?
- Tak.
- Czy pańska żona jest w tej chwili w Warszawie?
- Nie. Pojechała na sobotę i niedzielę do matki, do Świdra.
- Kiedy wróci?
- Ma wrócić jutro wieczorem.
- Zawiadomimy pańską żonę.
- O czym macie ją zawiadomić?
- Że chwilowo został pan zatrzymany.
- Chcecie mnie aresztować?
- A pan sobie wyobraża, że mogłoby być inaczej?
Marceli zerwał się. Z trudem wyrzucał słowa ze ściśniętego gardła.
- Ależ panowie... nie żartujcie. Przecież ja w poniedziałek muszę iść do redakcji...
muszę napisać artykuł. Nie możecie mnie zamknąć. To nie ma sensu. Ja o niczyim nie wiem.
Jestem niewinny!
- To się okaże - powiedział spokojnie chudy major. - Sprawdzimy, przeprowadzimy
dochodzenie. Jeżeli to prawda, że padł pan ofiarą przypadku, oczywiście będzie pan wolny.
Na razie jednak...
- Na razie jednak zamkniecie mnie do kryminału.
Major rozłożył ręce.
- Niestety, tak być musi. W poniedziałek zostanie panu doręczony nakaz aresztowania.
Przykro mi, ale nie możemy postąpić inaczej.
Marceli siedział jak sparaliżowany. Gorączkowo szukał jakiegoś argumentu, który
mógłby przekonać tych ludzi, że przecież on... Niestety nic mu nie przychodziło na myśl.
Powiedział już wszystko, co mógł powiedzieć w tej sprawie. Czuł chłodną pustkę pod
czaszką. I nagle olśnienie.
- Chciałbym się porozumieć z majorem Downarem.
Wszyscy trzej spojrzeli na niego z zainteresowaniem.
- To pan zna majora Downara?
- Nie tylko go znam, ale przyjaźnimy się od dawna. Niejeden reportaż napisałem
korzystając z jego pomocy.
- Przypuszczam, że w poniedziałek będzie pan mógł się zobaczyć z majorem Downarem
- powiedział chudy olbrzym. - Nie widzę żadnych przeszkód.
- A do poniedziałku?
- Na razie musimy pana zatrzymać. Nic na to nie poradzę.
Marceli wzruszył ramionami. Zaczynała go ogarniać apatia. Miał już dosyć tej całej
gadaniny, która nie prowadziła do niczego. Mógł ich całą noc przekonywać o swojej
niewinności, a oni i tak by nie uwierzyli. Został schwytany na „gorącym uczynku”. Prawdę
mówiąc nie mógł mieć do nich pretensji, że mu nie wierzą.
Oficerowie patrzyli na niego wyczekująco. Najwidoczniej ciągle jeszcze mieli nadzieję,
że zacznie mówić. Niejeden przecież już się załamał, mając w perspektywie celę więzienną.
- No więc jak, panie redaktorze? - spytał łagodnie major - Nic już nam pan nie powie?
Marceli popatrzył na niego obojętnie.
- A cóż ja wam mogę powiedzieć? I tak mi nie uwierzycie. Nie mam żadnych
argumentów na poparcie moich słów. Zamykajcie mnie do pudła. Mówi się trudno.
Major pokiwał głową.
- Uparty z pana człowiek, panie redaktorze.
ROZDZIAŁ II
Joanna zadzwoniła do szpitala, że nie przyjdzie. Zapytana o powód odpowiedziała:
- Ważne sprawy rodzinne.
Sprawy rodzinne były rzeczywiście dosyć ważne, a nawet poważne. Mąż w kryminale.
Wróciła w niedzielę wieczorem z naręczem polnych kwiatów. Była odurzona słońcem i
leśnym powietrzem. Pobyt na „łonie natury” nastroił ją romantycznie. Z rozczuleniem
myślała o biednym Marcelim, który w taki upał musi ślęczeć nad jakiś tam artykułem. Miała
wielką ochotę być z nim jak najprędzej.
A tymczasem Marcelego ani śladu. Krążyła po mieszkaniu, szukając jakiejś kartki,
jakiegoś znaku. Absolutnie nic. Otworzyła maszynę i zobaczyła zaczęty artykuł, zaledwie
kilka zdań. Zaczęła wzbierać w niej pasja.
Więc to tak - myślała. - Więc nie chciał pojechać do mamy, mówiąc, że ma pilną robotę,
że musi napisać na poniedziałek, a tu niedziela wieczór i nic - ani jego, ani artykułu. Na
pewno poderwał sobie jakiegoś kociaka. Być może, że już w piątek się umówił. Przypomniała
sobie teraz taki jeden tajemniczy telefon. Łajdak, skończony łajdak.
Przygotowała kolację i czekała, ale Marceli nie wracał. Zaczęła się niepokoić.
A może mu się coś stało? Przecież wiedział, że ona wraca w niedzielę wieczorem.
Gdyby nawet miał zamiar gdzieś się wypuścić, zrobiłby to w sobotę, z soboty ma niedzielę.
Gdzie on się podziewa u licha?
Około jedenastej zadzwonił telefon. Była pewna, że Marceli. Jednym susem znalazła się
Plik z chomika:
thorgalla
Inne pliki z tego folderu:
087 - Madonna z Piaskowej Góry.pdf
(418 KB)
079 - Kukułka bez zegara.pdf
(355 KB)
104 - Pozyczyc narzeczona i umrzec.pdf
(364 KB)
124 - Milionerka.pdf
(461 KB)
139 - Za żadne pieniądze.pdf
(662 KB)
Inne foldery tego chomika:
cIc0h0nwoUZi_LzhWDUr6A==
Zygmunt Zeydler-Zborowski
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin