Alistair MacLean - Na południe od Jawy.pdf

(917 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
ALISTAIR MACLEAN
NA POŁUDNIE OD JAWY
Z angielskiego przełożyła Halina Cieplińska
Powieść brytyjskiego twórcy licznych bestsellerów opowiada o ucieczce grupy
Anglików z oblężonego Singapuru podczas II wojny światowej. Nie wszyscy jednak
uciekinierzy myślą wyłącznie o ratowaniu życia. Niektórzy z nich mają za zadanie
przewiezienie tajnych planów japońskiej inwazji na Australię. Sensacyjna akcja o znakomicie
stopniowanym napięciu rozgrywa się w scenerii Azji Południowo-Wschodniej. MacLean
jeszcze raz udowadnia, że jest pisarzem, którego się czyta.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Umierające miasto spowił całun nieprzeniknionego, gęstego, dławiącego dymu.
Oblekł wszystkie budynki, wszystkie biurowce i domy, zarówno te nietknięte, jak i zburzone
przez bomby, otulił je ciemnym, lekko wirującym kokonem anonimowości. Wypełniał,
zatapiał wszystkie ulice, zaułki i baseny portowe. Kłębił się jak w piekielnej otchłani w
łagodnym powietrzu tropikalnej nocy.
Wcześniej wieczorem, kiedy dym buchał w mieście tylko z płonących budynków, w
górze tworzyły się szerokie, nieregularne prześwity, przez które widać było gwiazdy
świecące na pustym niebie. Lecz wiatr się nieco zmienił i prześwity znikły, a poza tym zza
miasta nadciągnęły kłęby dymu z uszkodzonych zbiorników, w których płonęła ropa. Nie
wiadomo było, skąd się bierze ten dym. Może z lotniska Kallang, może z elektrowni, może
wprost z przeciwnej strony wyspy, to znaczy z północy, gdzie była baza marynarki, a może z
wysp, na których wydobywało się ropę, z oddalonych o cztery czy pięć mil Pulo Sambo i
Pulo Sebarok. Nikt nie wiedział. Nie sposób było się dowiedzieć czegokolwiek, prócz tego,
co się samemu zobaczyło, a panowała niemal całkowita ciemność. Nie rozświetlały jej teraz
nawet płonące budynki, bo już się spaliły i pozostało po nich tylko pogorzelisko, na którym
migotały ostatnie wątłe płomyki, prawie wygasłe, podobnie jak całe życie w Singapurze.
Umierające miasto spowiła już śmiertelna cisza. Co pewien czas rozlegał się w górze
groźny świst pocisku, który wpadał nieszkodliwie w wodę albo walił w budynek z krótkim
grzmotem i błyskiem wybuchu. Lecz w tym, że wszystko było osobliwie przelotne, że
dźwięk i światło natychmiast zamierały i gasły w spowijającym okolicę dymie, było coś
naturalnego - zdawało się to nieodłączną cechą dziwnej i jakby nierealnej nocy. Cisza tylko
jeszcze bardziej się przez to pogłębiała i tężała. Co pewien czas zza Fortu Canning i Pearls
Hill, spoza północno-zachodnich granic miasta dolatywał nieregularny trzask serii z
karabinów i pistoletów maszynowych, ale te odgłosy też były odległe, nierealne i odbijały się
tak dalekim echem jak we śnie. Wszystko tej nocy przypominało sen, było mroczne i
nierzeczywiste - nawet tych kilku ludzi, którzy przedzierali się przez zasypane gruzem,
niemal wyludnione ulice Singapuru. Przypominali podróżnych wędrujących bez celu,
pełnych wahania, zobojętniałych i niepewnych, błądzących po omacku przez kotłujące się
kłęby dymu: drobne zagubione postacie beznadziejnie brnące na oślep przez mgłę sennego
koszmaru.
* * *
Posuwając się powoli i niepewnie ciemnymi ulicami mała grupka żołnierzy - może
było ich z dwudziestu czterech - zmierzała w stronę nabrzeża krokiem starych, wyczerpanych
ludzi. Wyglądali też jak starcy, szli chwiejąc się na nogach, a głowy i ramiona mieli po
starczemu pochylone, chociaż najstarszy z nich nie liczył więcej niż trzydzieści lat. Byli
jednak zmęczeni, strasznie zmęczeni, zmęczeni do granic zobojętnienia i wyczerpania, kiedy
już nic nie ma znaczenia i łatwiej jest potykając się brnąć naprzód, niż się zatrzymać. Byli
wyczerpani, chorzy i ranni, działali bezmyślnie, automatycznie, niezdolni do podejmowania
świadomych decyzji. Całkowite wyczerpanie umysłowe i fizyczne jest jednak zarazem
dobrodziejstwem, lekiem, środkiem uśmierzającym. Potwierdzał to ponad wszelką
wątpliwość ich bezmyślny wzrok wbity tępo w ziemię pod stawiane z mozołem stopy. Jeśli
nawet ich ciałom nadal dawały się we znaki różne dolegliwości, przynajmniej nie zdawali
sobie z tego sprawy.
W każdym razie w tej chwili zatarł im się w pamięci ślad koszmarnych wydarzeń
minionych dwóch miesięcy - niedostatku, głodu, pragnienia, ran, chorób i strachu - kiedy to
Japończycy gnali ich przez nieskończenie długi Półwysep Malajski, przez zniszczoną teraz
mierzeję Johore, aż znaleźli się na iluzorycznie bezpiecznej wyspie Singapuru. Nie pamiętali
już towarzyszy, którzy zginęli, wrzasków niczego nie podejrzewających wartowników,
zarzynanych we wrogiej ciemnej dżungli, diabolicznego wycia Japończyków, kiedy napadli
przed świtem na ich naprędce przygotowane pozycje obronne. Nie pamiętali już tych
rozpaczliwych samobójczych kontrataków, których jedynym pozytywnym wynikiem było
zdobycie kilku metrów kwadratowych ziemi, drogo, lecz bezcelowo odzyskanej jedynie na
chwilę. Nie dawały im te natarcia nic, prócz widoku okropnie okaleczonych, torturowanych
ciał schwytanych kolegów oraz cywilów nie kwapiących się do współpracy z wrogiem. Nie
pamiętali już, jak byli wściekli, zdezorientowani i zrozpaczeni, kiedy ostatni myśliwiec
brewster, a przedtem myśliwce hurricane zniknęły z nieba pozostawiając ich wyłącznie na
łasce lotnictwa japońskiego. Nawet to, że absolutnie nie dawali wiary nowinom o lądowaniu
japońskich wojsk na wyspie przed pięcioma dniami, że patrzyli z goryczą, jak na ich oczach
rozwiewa się pieczołowicie pielęgnowana legenda, mit o niezdobytym Singapurze - nawet to
też zatarło im się w pamięci. Już nie pamiętali. Byli zbyt oszołomieni, chorzy, ranni i słabi,
by pamiętać. Ale pewnego dnia, już wkrótce, jeśli nie zginą, przypomni im się to wszystko, a
wtedy nigdy już nie będą tacy sami jak przedtem. Tymczasem jednak mozolnie posuwali się
naprzód, ze wzrokiem wbitym w ziemię, z opuszczonymi głowami, nie patrząc, dokąd idą,
obojętni, dokąd dotrą.
Jeden z nich jednak patrzył i nie był obojętny. Szedł powoli na przedzie ciągnącej
dwuszeregiem kolumny mężczyzn, szukał drogi przez rumowisko zaściełające ulicę,
zapalając od czasu do czasu latarkę, by się upewnić, czy podążają we właściwym kierunku.
Był to niski, drobny mężczyzna, jedyny w grupie, który miał na sobie szkocką spódnicę, a na
głowie beret. Tylko kapral Frazer wiedział, skąd ma tę spódnicę - na pewno nie był w nią
ubrany, kiedy wycofywali się przez Malaje na południe.
Kapral Frazer był tak samo zmęczony jak inni. Też miał podkrążone i nabiegłe krwią
oczy, twarz szarą, wyniszczoną przez malarię czy dyzenterię, a może przez jedno i drugie.
Szedł trzymając lewe ramię o wiele wyżej niż prawe, tak że sięgało mu niemal do ucha,
niczym garb, ale był to tylko prowizoryczny opatrunek z gazy i bandaża, założony
pośpiesznie tego samego dnia przez sanitariusza, który chciał dowieść, że usiłował
zatamować krwawienie z paskudnej rany po szrapnelu. W prawej ręce Frazer trzymał
ważącego jedenaście kilogramów brena, którego dźwiganie było niemal ponad siły dla
osłabionego organizmu - wyglądało to tak, jakby karabin obciągał kapralowi w dół prawe
ramię, podczas gdy lewe wędrowało jeszcze wyżej, pod samo ucho.
Z jednostronnym garbem, w berecie na bakier, w spódnicy, której fałdy luźno obijały
się o wychudzone nogi, drobny mężczyzna wyglądał śmiesznie i groteskowo. Ale tak
naprawdę kapral Frazer nie był ani śmieszny, ani groteskowy. Jako pasterz z Cairngorms, dla
którego trud i niedostatek stanowiły nieodłączny element egzystencji, mógł jeszcze ostatkiem
siły woli i wytrwałości coś z siebie wykrzesać. Kapral Frazer nadal był najlepszym
żołnierzem pod słońcem - najlepszym z najlepszych typów żołnierza. Miał ogromne poczucie
obowiązku i odpowiedzialności, nie pozwalał sobie na to, by poddać się bólowi czy słabości,
myślał wyłącznie o ludziach, którzy słaniając się na nogach ciągnęli ślepo za nim. Dwie
godziny wcześniej oficer dowodzący ich rozbitą, zdezorganizowaną kompanią na północnym
skraju miasta wydał rozkaz, by Frazer zabrał wszystkich zdolnych do chodzenia rannych oraz
tych, których można było nieść, i przeprowadził ich z linii ognia w jakieś względnie spokojne
i bezpieczne miejsce. Był to ruch nie mający znaczenia, o czym wiedział sam oficer i o czym
wiedział też Frazer, padały bowiem ostatnie stanowiska obrony i nadszedł kres Singapuru.
Zanim upłynie następny dzień, na wyspie Singapur nie pozostanie ani jeden człowiek, który
nie będzie martwy, ranny czy wzięty do niewoli. Ale rozkaz to rozkaz, kapral Frazer więc
posuwał się mozolnie, acz zdecydowanie naprzód, kierując się ku zatoczce Kallang.
Co pewien czas, w miejscach, gdzie ulica nie była zasypana gruzem, stawał z boku i
przepuszczał przed siebie kolumnę żołnierzy. Wątpliwe, by którykolwiek z nich w ogóle
zwrócił na niego uwagę - nikt z rannych na noszach, nikt z tych w lepszej formie ani z tych,
którzy wprawdzie też byli chorzy i ranni, lecz dźwigali nosze. Za każdym też razem kapral
Frazer musiał czekać na ostatniego w kolumnie - wysokiego i chudego chłopaka, któremu
Zgłoś jeśli naruszono regulamin